Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 4
1.
ОглавлениеNoord Riesen leżało w samym sercu zielonych terenów otaczających holenderskie miasto Apeldoorn, dokładnie pośrodku drogi łączącej dwie osady: Uddel i E. Przypominało brzydką narośl na pięknym ciele; kleszcza, który rósł niezauważony w gęstej sierści drzew i krzewów — niewidoczny dla niewtajemniczonych, lecz boleśnie obecny dla okolicznych mieszkańców. Miejsce to było jak pijawka — samo w sobie szpetne, ale jakże użyteczne; przystawione do zdrowego organizmu służyło mu i podtrzymywało jego pomyślność, tak więc zdecydowano się je tolerować. Odwiedzający swoich krewnych i znajomych przyjezdni czasem długo błądzili, zanim udało im się dostrzec zardzewiałą tablicę z nazwą ośrodka, wystającą spośród gęstych chaszczy.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy w Holandii zaczął się szalony okres prosperity, a bezrobocie w tym kraju bliskie było zeru, każda para rąk do pracy zdawała się bezcenna. Inwestowały tutaj międzynarodowe korporacje, liberalizowano przepisy i można było pomyśleć, że zaczyna się kolejna złota era dla Niderlandów. Z tego rogu obfitości mieli uszczknąć i inni. Miasta okręgu Randstad pękały już wprawdzie w szwach od przybyszów obcego, przeważnie muzułmańskiego pochodzenia, ale to wciąż było za mało.
Za mało, za mało, za mało…
I wówczas do kraju Spinozy i Erazma z Rotterdamu zaczęto sprowadzać Ślązaków. Polska nie należała jeszcze wtedy do Unii Europejskiej, ale jeden z jej regionów — niewielki terytorialnie, lecz niegdyś niezwykle bogaty — krył w sobie prawdziwy skarb: ludzi z podwójnym, polsko-niemieckim obywatelstwem. Człowiekowi, który odkrył ich istnienie, objawili się oni jako nowa żyła srebra, mająca przynieść mu bogactwo, kolejne dobro naturalne, w które ta ziemia i tak obfitowała ponad miarę. Kraina ta nazywała się Górny Śląsk.
Noord Riesen, zanim jego nazwa stała się synonimem degeneracji, było zupełnie przyzwoitym ośrodkiem, takim jak wiele w Holandii. Na reklamujących go prospektach uśmiechnięte od ucha do ucha blondaski z pluskiem wpadały do basenu, grały z innymi dziećmi w minigolfa lub upłynniały nadwyżki życiowej energii na przeznaczonym do tego celu placu zabaw. Ich odprężeni i równie jasnowłosi rodzice rozgrywali w tym czasie partię tenisa lub korzystali z dobrodziejstw przytulonej do basenu sauny fińskiej; wieczorami zaś sączyli drinki w tutejszej knajpie, oświetlonej z zewnątrz wielkim kapslem Heinekena. A wszystko to na tle bajecznego bukowego lasu. Żyć nie umierać! Wprawne oko dostrzegało jednak, że stroje wczasowiczów na widokówkach dawno już wyszły z mody, a fryzury pochodziły raczej z początku lat osiemdziesiątych niż z końca dwudziestego wieku, co mogło oznaczać tylko jedno — gdy owe prospekty pokazywano pierwszym, mającym się tu osiedlić, tymczasowym robotnikom z Polski, ów ośrodek lata swojej świetności miał już dawno za sobą.
Jego właścicielem była gmina, ale całego terenu doglądał Frank van Doorn, sześćdziesięcioletni hausmajster1, gospodarzący tutaj niepodzielnie od 1980 roku, czyli od czasu, gdy zastąpił oddelegowanego na przedwczesną emeryturę Chrisa Dijka. Gdy obejmował to stanowisko, był młodym, silnym mężczyzną o nieprawdopodobnie szerokich ramionach. Latem można było na nich dostrzec wytatuowane dziewczyny, płonące serca i karty do gry. Owe „ozdóbki” plus kołyszący się chód sugerowały marynarsko-kryminalną przeszłość zarządcy, ale tak naprawdę były to tylko domysły, bo nikt nie wiedział, czym zajmował się Frank, zanim na dobre osiadł w tej dziurze. Bano się go. Miał pokiereszowaną twarz, blizny na całym ciele i wzrok, który nie zachęcał do pogawędek o rodzinnych koligacjach. Z wiekiem posępniał coraz bardziej i tracił resztki młodzieńczego wigoru — jego skóra obwisła, tatuaże zaczęły przypominać tusz spływający spod rozmazanych powiek starej alkoholiczki, on sam zaś zaczął coraz bardziej upodabniać się do swojego rottweilera, który jak wierny cień towarzyszył mu podczas spacerów po parku.
Oprócz psa obok zarządcy dreptała zazwyczaj jeszcze jedna postać — Edwin. Stukot jego sabotów wzbudzał powszechny popłoch i kto tylko zdołał go w porę usłyszeć, skręcał w najbliższą alejkę. Nikt nie chciał bowiem być zmuszonym patrzeć na zniekształconą twarz chłopca, dotkniętego piętnem brzydoty tak wielkiej, że wprawiała w osłupienie nawet lekarzy. Kiedy Frank obejmował tę posadę, Noord Riesen osiągnęło szczyt swojej popularności — urlopowicze walili tu tłumnie i w każdy weekend czterdzieści domków z czerwonej cegły przeżywało istne oblężenie — szturm, jakiego nigdy wcześniej nie zaznało. Akurat wtedy bowiem zapanowała wśród tutejszej klasy średniej moda na relaks wśród nieskalanej przyrody, a cóż innego mogło jej sprostać lepiej niż pełne niezbieranych nigdy grzybów i borówek lasy, łagodnym łukiem opasające cały ten teren?
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wszystko to należało już jednak do przeszłości. Dlatego, mimo rozpaczliwych prób podreperowania słabnącej reputacji ośrodka drobnymi retuszami, postanowiono go zlikwidować.
W 1999 roku Noord Riesen miało zostać zrównane z ziemią. Było nierentowne i generowało straty. Tak orzekł zarząd gminy Nunspeet i podjął decyzję o jego likwidacji. Nikt nie mógł sobie pozwolić na utrzymywanie ośrodka wczasowego, do którego przyjeżdżała już tylko garstka najwierniejszych gości, niemogących obejść się bez wspomnień. Szukali tu śladów własnej młodości i pocałunków sprzed dwudziestu lat, ale nawet oni wykruszali się z każdym rokiem. Trzeba tu było przeżyć naprawdę gorący romans, żeby chcieć teraz spędzać urlop w zawilgotniałym kempingu.
Konieczność opuszczenia ośrodka zawisła nad rodziną van Doornów jak widmo nieuleczalnej choroby albo bankructwa i sprawiała, że spokojny sen był teraz w ich domu zjawiskiem równie rzadkim, jak narodziny pandy w zoo. Erice van Doorn serce ściskało się ze strachu na myśl o tym, gdzie teraz pójdą i co zrobią. „Frank będzie musiał zakręcić się wokół czegoś w Apeldoornie” — doszła do wniosku. Przeprowadzka do miasta przerażała ją. Głównie ze względu na Edwina, ale nie tylko. Ona również najpewniej czuła się w Noord Riesen, wśród drzew i dającej schronienie zieleni. Oczywiście często jeździła do Apeldoornu na większe zakupy, ale to było co innego, to było jak święto. Wyprowadzka oznaczałaby dla niej wstrząs — w wieku pięćdziesięciu pięciu lat nie miała najmniejszej ochoty na takie zmiany.
Frank zupełnie nie rozumiał jej obaw. „W końcu — myślał — urodziła się w Kolonii, potem dwadzieścia lat żyła w Hadze — miasto powinna mieć we krwi, a ona nie i nie”. Uparła się, że nie wróci do Hagi. Czasami miał jej dość. Tymczasem powrót byłby w ich sytuacji najlepszym rozwiązaniem, gdyż przybrany ojciec Eriki dożywał właśnie swych dni w mieszkaniu na Hortensiastraat i wymagał opieki. Jego śmierć była kwestią najbliższych miesięcy, a mieszkanie przeszłoby na własność Eriki jako jedynej spadkobierczyni. W przeciwnym razie zapewnienie staremu pomocy pochłonie większą część wartości lokum i guzik z tego będą mieć. Ona jednak nie chciała o tym słyszeć. Twierdziła, że o niebo lepiej będzie im zamieszkać w Apeldoornie, który pomimo swych stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców nie sprawiał wrażenia dużego miasta, był raczej sennym grajdołem i nic się w nim nie działo. „To idealne miejsce — mówiła — dla nas i dla Edwina”.