Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 6
3.
ОглавлениеNajgorsze były te noce, kiedy nie mogła spać, chociaż nie było pełni. Zdała sobie sprawę, że oto stoi pod ścianą. Po raz pierwszy w życiu nie został jej do wykorzystania ani jeden bezpieczny zakamarek w umyśle, w którym mogłaby się schować i przeczekać swój strach aż do momentu, kiedy zrobi się w miarę bezpiecznie. Do tej pory udawało się jej jakoś go uśmierzać — batonikami, książkami i telewizją — ale to już nie pomagało. Nie miała żadnej kryjówki. Sterczała na otwartym polu, a wokół niej świszczały kule i szrapnele. Była wystawiona na grad pocisków, którymi ostrzeliwała ją — i to bolało najbardziej — nie tylko wroga armia. Najgorsze cięgi zbierała od swoich.
Czasami trudno było jej uwierzyć w to, że jest już dorosła i w głębi duszy pragnęła pozostać dzieckiem; wrócić do słodkiej krainy przywilejów i bezkarności, a może nawet jeszcze dalej — do łona matki.
Świat jednak odmawiał jej tego powrotu.
Świat okazywał się miejscem, które nie miało nic wspólnego z bezpieczną macicą rodzinnego domu, ale kto raz w niego wyruszył, musiał iść dalej. To było jak narodziny: pierwszy oddech, a po nim następny i następny…
Roswita Rein miała trzydzieści lat i pewność, że na własne życzenie przegrała swe życie. Tego nie dało się zagłuszyć batonikiem ani nawet najnowszą powieścią Johna Irvinga. Ból w jej sercu trwał jednostajnie, bez żadnych sekwencji skurczów i rozkurczów, mimo że liczyła do stu, do dwustu, do tysiąca. Wsłuchiwała się w niego z napięciem graniczącym z obłędem. Bała się, że umrze i bała się, że przeżyje — jak zwykle nie potrafiła rozstrzygnąć, czego lęka się bardziej.
Traciła grunt pod nogami.
Korciło ją, aby zrzucić ten ból na cudze barki. To wydawało się takie proste — mogłaby zachorować, popaść w depresję (depresja była ostatnio bardzo modna, co sugerowały okładki kolorowych czasopism i tytuły programów telewizyjnych: „Walcz z depresją!”, „Depresja to nie błahostka!” czy najostrzejszy z nich wszystkich, przypominający stylistykę nekrologów na pudełkach papierosów — „Depresja to szara śmierć”!) albo rozłożyć się bezradnie na wersalce z wyrazem otępienia na twarzy i czekać, aż ktoś się nią zajmie. Tylko co by jej to dało?
Anno Domini 2004 Roswita była wprawdzie do niczego, ale zachowała przynajmniej na tyle rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, że depresja jest jej teraz równie przydatna, co nerwica frontowa żołnierzowi wypchniętemu z pontonu na plaży w Normandii, a żeby uciekać w chorobę, trzeba mieć pieniądze. Jej nie było na to stać. Wiedziała wprawdzie, że to byłby jakiś rodzaj kryjówki pozwalającej jej przetrwać obecną sytuację i że mogłaby w ten sposób upuścić sobie trochę pary, ale po raz pierwszy w życiu zadała sobie pytania: „Co dalej? Jak długo jeszcze będę uciekać?”. Być może, jeśli sceduje na kogoś ten potworny ból, to nie sfiksuje, lecz — zapytała siebie po raz drugi — „Co dalej? Co będzie potem, gdy okaże się, że to schronienie jest równie bezpieczne, co amsterdamska oficyna Anny Frank?”.
Trzeba było przeć naprzód.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Zresztą — pomysł z chorobą był kuszący i ciągle go rozważała — czy rodzice by jej pomogli? Po tym, co się stało? Po tej piekielnej awanturze, kiedy ojciec wydzierał się na całe gardło, aż sąsiedzi zaczęli walić w kaloryfery, a ciotki opuszczały ich mieszkanie z ociąganiem po nieudanej imprezie, która w ich oczach dopiero teraz zaczynała się rozkręcać? Po tym… przestała być tego taka pewna.
— Ty idiotko! — wrzeszczał ojciec. Kiedy był rozjuszony, plótł co mu ślina na język przyniesie i układał palce prawej ręki w charakterystyczny sposób: zginał kciuk i mały palec, a trzy pozostałe, naprężone niczym szpony podrywał do góry, jakby badał krowi odbyt. — Zrób coś ze sobą! Daliśmy ci z matką wielką szansę, ale jej nie wykorzystałaś. Mogłaś skończyć studia, myśmy nie mogli. Byliśmy Ślązakami, robolami — to wtedy na jedno wychodziło — przeznaczeni do roboty i do niczego więcej. Harowaliśmy…
— A ja nie haruję!? — Roswita czuła, że zaraz się udławi. Nienawiść podeszła jej do gardła. W końcu po tym, jak rzuciła studia, też nie leżała do góry brzuchem, podejmowała się różnych, mniej lub bardziej dziwacznych, prac (aktualnie sprzedawała fluorescencyjne Madonny w sklepie z dewocjonaliami), więc nie miał prawa tak się do niej odnosić. — Nawet nie wiesz, jaka jestem zmęczona po pracy…
— Miliony ludzi są zmęczone po pracy. Tylko że praca pracy nierówna. Co zrobisz za trzydzieści lat, pomyślałaś o tym?! Pamiętaj, że pieniądze są najbardziej na starość potrzebne. I nie krzycz. Nikt nie będzie krzyczał w moim domu.
— W twoim?! Więc to już nie jest mój dom? Ja nie mam domu?
— To go sobie stwórz! I módl się, żebym ci przedtem nie powiedział won!
„Mamo, powiedz coś — modliła się w duchu. — Powiedz mu, żeby przestał”. Chociaż od dawna czuła, że mieszkanie rodziców nie jest już jej domem, prawda wypowiedziana na głos uderzyła w nią niczym obuch. Poczuła się tak, jakby szła pod wiatr. „Mamo, przecież to ty zawsze starałaś się mnie tu zatrzymać i nie pozwalałaś oddalać się zbytnio. Chciałaś, żebym została. To ty zawsze dbałaś o to, żeby w pokojach było tak czysto i tak… przytulnie. Lubiłaś, kiedy siedzieliśmy wszyscy razem, dyskutując na różne tematy. Powiedz coś!”.
Ale Maria Rein siedziała cicho za szerokim drewnianym stołem w ich kuchni i płakała. Płakała z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstała tylko na moment, żeby zaciągnąć żaluzje i już była z powrotem, na „swoim” miejscu, na rozlatującym się krześle, wciśniętym pomiędzy stół a kuchenkę. Roswita zawsze odnosiła wrażenie, że jej matka niczego nie jest w stanie pojąć do końca ani wykazać się odrobiną przenikliwości. Rozumiała tylko sprawy rozgrywające się na powierzchni. Teraz jej ściągnięta bólem twarz wyrażała czyste przerażenie na widok dwóch gestykulujących i obrzucających się błotem postaci — tak bardzo nienawidziła kłótni! Dla „świętej zgody” gotowa była zaprzedać duszę diabłu, ale na razie wszystko wymykało się spod kontroli.
„Mamo, powiedz coś!” — błagała w myślach Roswita.
— Sąsiedzi wszystko słyszą — jedyne, na co była w stanie zdobyć się Maria Rein, to cichy szept i ponowne ukrycie twarzy w dłoniach. Roswitę przeraziła jej bladość. „Jestem zła — pomyślała. — Zabijam własną matkę”. Sama czuła się tak, jakby za chwilę miała umrzeć. Najgorsze było to, co oprócz przerażenia dostrzegła jeszcze w oczach matki. Czy jednak się nie pomyliła? Pewno jej się zdawało. W tej całej piekielnej awanturze widziała już rzeczy, których nie ma i jest „przewrażliwioną, nie tam, gdzie trzeba, idiotką” — jak dowiódł przed chwilą ojciec. Jednak widziała to. Widziała, widziała, widziała! Miała zmysły wyostrzone jak nigdy dotąd i niczego jeszcze nie była tak pewna — wolałaby nigdy się nie urodzić niż spoglądać teraz w oczy matki, w których pojawiło się coś, czego nie miało prawa tam być — uśmiech tryumfu.
Mówi się o kropli przepełniającej czarę goryczy — dla Roswity wyraz twarzy matki był właśnie tą kroplą.
Pierwszą rzeczą, jaką znalazła pod ręką, był wazon. Ciemnopomarańczowy, z rżniętego szkła. Lubiła patrzeć przez niego pod światło, bo w ten sposób otaczający świat tracił swą ostrość i nabierał łagodnych filmowych konturów (to zadziwiające, jak pamięć wykadrowuje po czasie najbardziej nieistotne szczegóły i zadręcza nas nimi, abyśmy już nigdy nie zaznali spokoju). Ten wazon nie miał prawa znaleźć się w zasięgu jej ręki, nie miał prawa w ogóle tam stać. Odkąd sięgała pamięcią, to znaczy odkąd podarowała go rodzicom w dwudziestą piątą rocznicę ich ślubu, wazon stał przy oknie, a matka wkładała do niego przyniesione z działki irysy. Teraz był pusty i stał na ladzie, za jej plecami.
Gdy tylko palce napotkały chłodne szkło, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ręka od razu pochwyciła naczynie w jego najwęższym miejscu, pod którym znajdowało się bulwiaste wybrzuszenie dna, i uniosła go do góry — Roswita wyglądała jak jaskiniowiec dzierżący w dłoni małą połyskującą maczugę.
To, co się stało później, trwało zaledwie ułamek sekundy.
Potem były cisza i krzyk.
W sumie zapamiętała trzy rzeczy. Trzy rzeczy z całego wieczoru, który okazał się ścianą nie do przebicia. Jej umysł zachowywał się jak rasowy reżyser, doskonale znający swój fach. Tu nie było miejsca na dłużyzny ani na skomplikowaną psychologię. Trzy rzeczy, trzy skróty myślowe, aby widz z grubsza zorientował się, o co chodzi: ciemnopomarańczowy wazon, krew wpływająca w rozlewisko zmarszczek na czole matki i słowo „won” — jedno jedyne, które wypowiedział wtedy jej ojciec.
Po krzyku była znowu cisza.
W swoim pokoju, kiedy już było po wszystkim, przyglądała się badawczo lampie, szacując, jaki ciężar byłby w stanie udźwignąć jej kabel. Wiedziała jednak, że to na nic. Nawet gdyby miała odebrać sobie życie, zrobiłaby to w „elegancki” sposób, jak rzymscy patrycjusze — tak sobie kiedyś obiecała. Ale to na nic, wszystko na nic, bo ona nie chciała umierać. Życie jednak z każdą chwilą wydawało jej się coraz mniej możliwe. Beznadzieja i bezruch. Szepty gorączkowej rozmowy za ścianą — Roswita nie chciała jej słyszeć. I nagłe olśnienie. Ma przecież niemiecki paszport!
Poderwała się z łóżka, strącając stojącą na brzegu meblościanki Matkę Boską z Santiago de Compostela, której płaszcz zmieniał barwę wraz z pogodą — szefowa podarowała go jej na trzydzieste urodziny. Obecnie kolor szaty był ciemnofioletowy, co oznaczało ochłodzenie i tak też było w istocie — wrzesień robił się coraz zimniejszy. Roswita dopadła biurka i wybebeszyła całą jego zawartość w poszukiwaniu małej czerwonej książeczki, o którą toczyli z ojcem tyle sporów.
Jest! Znalazła go pod stertą listów, recept i nikomu niepotrzebnych notatek ze studiów, których jakoś nie potrafiła się pozbyć. Reisepass. Napis: „Europäische Union. Bundesrepublik Deutschland” i złoty orzełek wyglądający jak zwiastun nieszczęścia. Przewróciła stronę i wpatrzyła się w swoje zdjęcie — pełna twarz, długi nos i niezbyt gęste włosy — a więc to tak wyglądają ludzie, którzy roztrzaskują matkom wazony na czołach. Żadnych znaków szczególnych. Powiodła wzrokiem po swoich danych osobowych: Rein, Roswita Magda, Deutsche Staatsangehörigkeit5 (jak bardzo namieszało im w życiu to Staatsangehörigkeit wiedzieli tylko ona i jej ojciec). Miejsce urodzenia: Tarnowskie Góry (Tarnowitz), data: 23.08.1974.
Nigdy nie przypuszczała, że kiedyś z niego skorzysta.
Przypomniało jej się, jak pojechali z ojcem po jego odbiór do Opola — pogoda była fatalna, lało jak z cebra. Choć było wcześnie, przed konsulatem tłoczyli się już przemoknięci Ślązacy i zewsząd słychać było ich język. Jeśli czegoś się wówczas wstydziła, to właśnie tego, że jest jedną z nich. Studiowała wtedy jeszcze literaturę we Wrocławiu, a tam ludzie byli tacy wielkomiejscy, efemeryczni, a zarazem konkretni, szczególnie kobiety. Każde słowo, które wypowiadały, dźwięczało jak Dzwoneczek z „Piotrusia Pana” i zdawało się przepojone głębią. Tak właśnie Roswita zapamiętała Wrocław — miasto dzwoneczków. Kobiety w jej własnej rodzinie wydawały się jej potem brzydkie i ograniczone, to, co mówiły, robiły i jadły, nie umywało się do wrocławskich wspaniałości.
Najbardziej jednak drażnił ją ojciec, gdy mówił: „Breslau”; „jedziesz do Breslau”, „wracasz z Breslau”, „byłem w Breslau”… Myślała, że go zabije. To słowo budziło we Wrocławiu niesmak. Wypowiadano je zawsze z przymusem i miną mówiącą: „Ci wstrętni Niemcy!”. Tymczasem Krystian Rein szafował „Breslauem” na prawo i lewo, wykazując jak zawsze brak wyczucia. Jakie było jej zdziwienie, gdy książka mająca je w tytule znalazła się nagle na szczycie listy bestsellerów. Do niedawna było zakazane, a ona nienawidziła własnego ojca, gdy je wymawiał, a teraz ci sami ludzie i potomkowie ludzi, którzy uruchomili w niej lawinę wstydu, zarabiali na nim krocie. Nic z tego nie rozumiała. Nic a nic.