Читать книгу Wściekła skóra - Agnieszka Miklis - Страница 8
5.
ОглавлениеKiedy bus podjechał bliżej, olbrzymia zielona brama zaczęła się otwierać. Ostro zakończone pręty ogrodzenia przywiodły Roswicie na myśl tragiczny epizod z biografii Romy Schneider, po którym niemiecka aktorka tak naprawdę nigdy już nie doszła do siebie. Jej czternastoletni synek nadział się na coś takiego. „To straszne” — pomyślała Roswita. Wyobraziła sobie bezwładne ciało chłopca, z którego na wszystkie strony tryska krew i uchodzi życie; spróbowała też wyobrazić sobie piękną twarz Romy, wykrzywioną bólem i cierpieniem, kiedy dowiaduje się o tragedii. Na dnie współczucia Roswity czaiła się jednak ledwie widoczna, maleńka jak ziarnko piasku satysfakcja, że choć raz los wyrównał rachunki i za tę niezwykłą, nieziemską wprost urodę kazał filmowej Sissi drogo zapłacić.
Nagle zorientowała się, że ktoś coś do niej mówi.
— Arbeit macht frei.
— Co takiego? — spytała lekko oszołomiona. Wyrwana z ponurych rozmyślań nie miała pojęcia, o co może chodzić siedzącej obok dziewczynie.
— Arbeit macht frei — powtórzyła tamta. — Praca czyni wolnym. Nie pamiętasz, jak nas katowali w szkole różnymi „Medalionami” i takimi tam? A teraz same, z nieprzymuszonej woli przyjeżdżamy tu na roboty. — Dziewczyna ruchem głowy wskazała przesuwający się w żółwim tempie zielony mechanizm bramy. Noord Riesen otwierało swe podwoje przed pasażerami zakurzonego forda transita.
— Aż tak źle ci się kojarzy? To tylko kupa żelastwa. — Roswita w pierwszym odruchu chciała wyśmiać współpasażerkę, ale powstrzymała się, bo i ją zaczął ogarniać niepokój.
— Mhm… — Dziewczyna przytaknęła i wyciągnęła rękę na powitanie. — Tania Konecki.
— Roswita Rein.
Tania o mało się nie zakrztusiła.
— Ros… — co?
— Roswita — odpowiedziała cierpliwie. Była przyzwyczajona. Jej imię na ogół budziło zdziwienie.
— Ciekawe imię. Mogę wiedzieć, skąd się wzięło?
— Tak nazywała się pierwsza niemiecka poetka z dziesiątego wieku, zakonnica i mistyczka z Gandersheim — odpowiedziała Roswita, powstrzymując narastającą irytację. W rzeczywistości tak miała na imię jej ciotka z Rept, stara panna.
Widząc minę współpasażerki, Tania zaczęła się szybko tłumaczyć.
— Zwracam uwagę na imiona. Moje na przykład nadała mi matka, bo zakochała się w Eugeniuszu Onieginie. Czytałaś to?
Roswita pochłaniała książki nałogowo, ale przez Oniegina jakoś nigdy nie przebrnęła.
— Nie. Wiem jednak, że Eugeniusz kochał się w Tatianie — pewno to ona zainspirowała twoją mamę.
Uśmiechnęły się do siebie.
— Na długo przyjechałaś?
— Na pół roku. A ty?
— Też. Auć! — Tania przygryzła sobie język, kiedy bus podskoczył na kolejnym leśnym wyboju. — Boże, gdzie my jesteśmy?
Oprócz rozłożystych dębów i starych buków zdołały dostrzec jedynie opustoszały plac zabaw, z paroma zardzewiałymi huśtawkami, zjeżdżalnią i zdezelowaną karuzelą. To wszystko. Jedna z huśtawek kołysała się wciąż w tę i we w tę, jakby dopiero co zeszło z niej jakieś dziecko. Roswita poczuła się zawiedziona. Miejsce to nie miało bowiem nic wspólnego z piękną widokówką, przedstawiającą nowoczesny ośrodek, którą dali jej w biurze. Wokół nich był tylko las. A więc nici z muzeów, kawiarni i sklepów, nici z szumu wielkiego miasta, którym chciała zagłuszyć swój ból.
Tymczasem bus stanął. Zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt metrów od domku z czerwonej cegły, zarośniętego od dawna niepielęgnowanym żywopłotem. Dwóch chłopaków, najwyraźniej znających teren, pewnym krokiem ruszyło w jego stronę. Reszta pasażerów została w busie.
Roswita zaczęła im się przyglądać. Byli to ponurzy i niezbyt ładnie pachnący Ślązacy. Z brudu spod ich paznokci jakiejś małej myszy można by urządzić pogrzeb. Na ich zaciętych twarzach rysowały się zmęczenie i niepewność, a oczy otaczały ciemne obwódki — pamiątka po pracy w kopalniach, której nie było już w stanie zmyć żadne mydło. Każdy w milczeniu przeżuwał swój własny los.
Mężczyźni nie byli młodzi. Wszyscy na oko dobiegali pięćdziesiątki i wszyscy wydali się Roswicie wstrętni. Bijący od nich smród wywołał w niej nagłą falę mdłości. „Albo natychmiast stąd wyjdę, albo zarzygam samochód” — pomyślała.
Gdy tylko znalazła się na świeżym powietrzu, wzięła głęboki oddech — zapach lasu podziałał na nią trzeźwiąco. Wraz z tlenem dotarła do niej jednak świadomość, w jak żałosnym znalazła się położeniu. W zasadzie nie powinno jej to dziwić, bo czarne chmury nad jej głową zbierały się już od dawna. Zawalenie ostatniego roku studiów, nagła decyzja o wyjeździe i TO, co się stało tuż przed wyjazdem (tak właśnie zaczynała nazywać w duchu tę sprawę — TO), były tylko nieuchronnym wyładowaniem napięcia, w jakim żyła od lat. W gruncie rzeczy wiedziała, że coś się stanie, tak jak zwierzęta przeczuwają nadciągającą burzę. Dziwiła się tylko, że jej czaszka do tej pory nie eksplodowała, że jest w całości. „To jednak tylko kwestia czasu — pomyślała. — Prędzej czy później pęknie, a jak nie ona, to serce. Nie wierzę, że można długo żyć z takim bólem, w głowie i sercu jednocześnie”.
Tak kiepsko nie było jednak nigdy dotąd. Znalazła się bez pieniędzy i bez doświadczenia w obcym kraju, w samym środku lasu. Wyjeżdżając, pokłóciła się ze wszystkimi i o wszystko. Nie była nawet pewna, czy w domu przyjęliby ją z powrotem po tym, co się stało. Choć odetchnęli z ulgą, kiedy wyjechała, wiedziała, że ich nastroje też nie były najlepsze. Uznała ostatecznie, że pewno by ją przyjęli, ale cena, jaką musiałaby zapłacić za ten powrót córy marnotrawnej, byłaby zbyt wygórowana; ceną byłaby jej duma. A jeżeli coś jej jeszcze pozostało — to właśnie duma.
Kątem oka dostrzegła, że Tania ma ochotę porozmawiać. O nie, tylko nie to. Żadnych rozmów. Obiecała sobie przed wyjazdem, że będzie trzymać dystans i ma zamiar dotrzymać danego sobie słowa. Przyjęła postawę boksera w ringu — tym razem nie da się wykolegować. Jej relacje z przyjaciółkami prędzej czy później kończyły się konfliktem. Nie potrzebowała tu żadnych konfliktów. Zawsze potem czuła wyrzuty sumienia. Kiedy opadał w niej gniew, zaczynało się kręcić błędne koło strachu i poczucia winy. Traciła na to wszystko mnóstwo energii.
W jakiś sposób Tania zdołała ją już jednak sprowokować. „No tak, ale to była zaledwie niewinna wymiana zdań, zupełnie nieszkodliwa. — Gdy tylko to pomyślała, zgromiła się za własną głupotę. — Czyś ty zwariowała! — huknęła na siebie w duchu. — Chcesz żyć tutaj, milcząc i nie odzywając się do nikogo? Powodzenia”.
Tocząc tę wewnętrzną walkę, kątem oka obserwowała Tanię. Dziewczyna była piękna, bez dwóch zdań. Wymykała się przy tym wszelkim zasadom klasyfikacji, jakie Roswita stosowała wobec innych kobiet. Przypominała jej Assię Wevill. „Tak, zdecydowanie ma w sobie coś z tej smagłej żydowskiej łasiczki, która odbiła męża Sylvii Plath”.
Mimo niechęci, jaką odczuła w związku z tym spostrzeżeniem, zdecydowała, że postara się jednak być miła i odezwie się do Tani. Wtedy zauważyła, że ktoś nadchodzi od strony domku, w którym wcześniej zniknęli dwaj chłopcy. Był to młody mężczyzna. Pod pachą dzierżył zeszyt.
— Kto z was ma prawo jazdy? — zaczął.
Cisza.
Łysiejący facet w swetrze w szlaczki zaczął obgryzać paznokcie.
— Potrzeba ludzi do Obst Masters, ale ktoś musi prowadzić. No, pytam. — Młodzieniec wyciągnął z zeszytu jakąś kartkę i przebiegł po niej wzrokiem.
— Pan Parusel, który to? Facet w szlaczki wystąpił z grupy jak wywołany na apelu sześciolatek.
— Ja — powiedział.
— Jeździliście już busem?
— No ja, ale nie tutej. Tutej żech jeszcze nie jeździł.
— A co to za różnica? Napiszę panu zjazdy i dojedziecie jak po sznurku. Taa… — Spojrzał najpierw na nich, potem znów w papiery, które ze sobą przyniósł.
— Lucjan Thomalla, Gerhard Grzib i Gabriela Grzib jadą do Obsta na nocną zmianę. Wyjazd dziewiętnasta trzydzieści.
Tęga kobieta, przepasana saszetką na dokumenty, zaczęła nerwowo podskakiwać. W końcu zdobyła się na odwagę.
— Ale my przecież dopiero wysiedliśmy z autobusu. Człowiek chciałby się trochę odświeżyć i kawki napić… — Pani Gabrysia tokowała, starając się nadać swojemu głosowi miłe brzmienie.
— Gabi! — Jej mąż huknął basem, aż wszyscy oprzytomnieli — Do roboty żeś przijechała czy na wczasy?! Co za niemożliwo baba… — Pokazując za plecami żony, że ma ona kuku na muniu, mrugnął porozumiewawczo do Lucka Thomalli. — Trzeba było samemu przyjechać, co nie?
Lucjan uśmiechnął się konfidencjonalnie. Młodzieniec z zeszytem nie był jednak w nastroju do żartów.
— Niech wszyscy podejdą ze mną do biura. Wydam pościel, klucze i kartki godzinowe. Potem Marian porozwozi was na miejsca. Po osiemnastej przychodzi lista z Venlo — kto i gdzie idzie do roboty. Wieszam ją zawsze tu. — Wskazał ręką na drzwi wejściowe do swojego biura. Szklane w środku i drewniane na zewnątrz; z drewna obłaziła farba, a na szybie wisiała potargana firanka. — Aha, a pan Parusel zgłosi się do Mariana po kluczyki do kaczki.
— Jakiej kaczki? — Joachim Parusel przestał obgryzać paznokcie, by dla odmiany zacząć się drapać po brodzie.
Menedżer spojrzał na niego jak na wariata.
— Do forda — wycedził.
Roswita odetchnęła z ulgą. Cieszyła się, że nie musi jeszcze dzisiaj jechać do pracy, tak jak Grzibowie. Bała się tego, a wszystko, czego się bała, z radością odwlekała w czasie. Potem bywało jeszcze gorzej, bo strach nawarstwiał się, przybierając postać Lęku Nie Do Pokonania. Na razie była jednak zadowolona, choć nieziemsko zmęczona.
Miała za sobą piętnastogodzinną podróż. Na dworcu PKS-u w Gliwicach przemokła do suchej nitki — nie zabrała parasola, a jedyna wiata na przystanku tak szczelnie zapełniła się ludźmi, że dla niej zabrakło już miejsca. Czując się jak skończona idiotka, przycupnęła na plecaku (tym samym, z którym niegdyś jeździła do Wrocławia) z workiem foliowym założonym na głowę. Ociekała deszczem i łzami, pytając siebie: „Co dalej?”. Utknęła przy tym pytaniu tak samo, jak jej ulubiona płyta z nagraniami Marleny Dietrich zacięła się na piosence „Sag mir, wo die Blumen sind?”.
Jeżeli jakakolwiek inna myśl przebijała się przez uporczywe „co dalej?”, to było nią odczuwane przez Roswitę jak rozkaz: „Idź za ciosem!”. Jeżeli teraz nie wmiesza się w tłum śląskich gastarbajterów, do którego należała bardziej niżby sobie tego życzyła, przegra wszystko. Nigdy nie przypuszczała, że jej losy rozstrzygną się w strugach rzęsistego deszczu.
Gdy tak siedziała pośród dziesiątków tobołków, podeszła do niej stara cyganka.
— Powróżyć? — spytała.
— Nie, dziękuję. — Roswita uchyliła róg reklamówki i przyciskając torebkę do piersi, spojrzała w oczy starej.
Lało coraz mocniej.
— A idź — syknęła tamta, ukazując bezzębne usta. — Nie masz nikogo, co? I nie będziesz mieć. Bo każdy mężczyzna, którego masz, ucieka od ciebie jak wiatr.
„No to mi dowaliła” — pomyślała Roswita.
Potem była ta okropna nerwówka w Venlo. Tłoczyło się tam ze sto osób, między którymi jak frygi kręciły się młode kobiety w dopasowanych dżinsach i obcisłych bluzeczkach. Uwijały się gorączkowo, zbierając od przyjezdnych paszporty, spisując numery identyfikacji podatkowej (jeśli ktoś miał), rozdając gadżety i odzież roboczą. Każdy, kto był w Holandii po raz pierwszy, otrzymał też specjalny zeszyt z przyklejonym na okładce numerem personalnym, tak zwanym numerem SAP.
Na progu oszklonego holu głównej siedziby firmy Evert stało dwóch rumianych Holendrów, którzy niczym dobrzy wujaszkowie uśmiechali się do przyjezdnych.
— Ten z prawej to sam Evert Christiansen — usłyszała za plecami nabożny szept jakiejś kobiety. Roswita spojrzała na niego, ciekawa, jak wygląda człowiek firmujący swoim imieniem cały ten cyrk, ale nie dostrzegła w nim nic szczególnego. Wydawał się wręcz niepozorny — chudy, niechlujnie ubrany. „Flejtuch” — pomyślała. Znacznie lepiej prezentował się stojący obok mężczyzna: wysoki, postawny, z dużą, inteligentną twarzą i w świetnie skrojonym garniturze.
— Grubasy, co mają dużo kasy — wymruczał pod nosem jakiś chłopak, napierając torbą na Roswitę.
— Uważaj! — krzyknęła do niego, bo o mały włos się nie przewróciła.
— Ty uważaj, bazylu jeden! — odparował i pokazał jej środkowy palec.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyła tę nazwę — Noord Riesen.
Nikt nie wiedział, co to za miejsce. Tylko jeden człowiek, który pijany w sztok wytoczył się z autokaru Sindbada, spojrzał na nią dziwnie trzeźwym wzrokiem i powiedział:
— Wracaj do domu, dziewczyno, to złe miejsce. Posyłają was do buszu.
— Nazwisko?! — Menedżer podniósł głos, najwidoczniej już raz ją o to pytał, ale ona nie usłyszała, zatopiona we własnych myślach. — Śpisz czy co?
— Rein.
— Ros… Hmmm… Roswita, tak?
— Tak.
— Dostaniesz domek numer czternaście. Tu jest pościel i buty robocze, plany będą po osiemnastej, tak jak mówiłem. Aha, gdyby były jakieś problemy z drzwiami, przyjdź po klucz. W tym bungalowie dawno nikt nie mieszkał i nie wiem, który jest dobry. — Otworzył szufladę, w której walało się kilkanaście kluczy. — Wydaje mi się, że ten, ale nie jestem pewny. Gdybyś nie umiała otworzyć, przyjdź, dam ci inny.
— OK. To wszystko?
— Tak.
Roswita chciała już odejść, gdy nagle uświadomiła sobie, że nie wie nawet, gdzie się ta cała „czternastka” znajduje.
— Gdzie on jest? — spytała.
— Co? — Menedżer rozmawiał już z Luckiem.
— Domek numer czternaście.
— Na prawo od domu hausmajstra, na samym końcu. Zresztą nic się nie martw, bus was zawiezie. Halo! — krzyknął do pozostałych, którzy zaczęli już wyciągać bagaże z samochodu. — Zostawcie torby! Bus was zawiezie! Co za ludzie… — mruknął poirytowany. — Marian! — ryknął nagle w stronę drugiego pomieszczenia. — Marian, weź no, odpal busa i pozawoź ich na miejsce.
Z sąsiedniego pokoju wyłonił się zwalisty niczym Mount Everest mężczyzna. Menedżer rzucił mu kluczyki przez biurko. Złapał je, nie odzywając się ani słowem. Omiótł całe towarzystwo pogardliwym spojrzeniem i przeciągnął się, głośno ziewając. Wydawało się, że jego ramiona zaraz rozsadzą pokój.
Roswicie ten człowiek nie spodobał się ani trochę. Nie wiedzieć czemu, pomyślała, że musi na niego uważać. Był jednak na swój sposób przystojny czy może raczej — efektowny. Ciemna skóra i szlachetne, choć posępne rysy twarzy nadawały mu uroku południowca. „Marian Brando” — pomyślała i po raz pierwszy od bardzo dawna parsknęła śmiechem.
Wyszła z pomieszczenia, szumnie nazwanego biurem, i spojrzała na świat z zupełnie nowej perspektywy. Pogoda była wspaniała, a liście na drzewach nabierały właśnie tego oszałamiającego jesiennego kolorytu, który pompował otuchę w serce jak respirator tlen. „Może tego własnie potrzebuję: ciszy, spokoju i lasu? Na miłość boską! Nie mogę się przecież w kółko tylko zamartwiać i zamartwiać. A jeżeli właśnie tutaj zdarzy się coś, co odmieni moje życie?”. — Gdy tylko to pomyślała, koło domku menedżera przeszła grupka młodych ludzi. Dziewczyny śmiały się bez opamiętania, kiedy towarzyszący im długowłosy chłopak („Wiking” — pomyślała) opowiadał coś z przejęciem. Urywki tego, co mówił, docierały do uszu Roswity, były jednak zupełnie niezrozumiałe. „O czym oni rozmawiają?”. Wytężyła słuch.
— Rozwijam się — powiedział chłopak. — Jeszcze rok temu dziergałem same ósemki, bo wszyscy wtedy zrzynali z holenderskiego oldskula, a teraz nie nadążam z „88”. Oni wszyscy chcą mieć teraz „88”. To jest jak zaraza.
Dziewczyny śmiały się.
— Koniu, a może zaczniesz tatuować numery SAP? To byłoby przecież bardzo praktyczne — zapytała jedna z nich i znowu wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Jedyne, co zrozumiała Roswita z tej rozmowy, to jej zakończenie. Ona też miała numer SAP: 9933.
Spojrzała jeszcze raz na chłopaka, na jego potężne ciało i długie kręcone włosy. Sama chciałaby takie mieć. Zwracał na siebie uwagę. W jego sposobie chodzenia i mówienia było coś, co poruszyło ją od środka. Bała się pomyśleć, że wpadł jej w oko, ale ciało wie swoje. Czuła przyjemne podniecenie.
„Tak czy siak, trzeba myśleć pozytywnie, głowa do góry!”. Znowu się uśmiechnęła, bo przypomniała sobie pocztówkę, jaką otrzymała kiedyś od koleżanki. Ugrzeczniony kat dzierży w dłoni pętlę, do której nie dosięga pochylona zbyt nisko ofiara, napis pod spodem głosi, ni mniej, ni więcej, tylko: „Głowa do góry!”.
Cóż… wisielczy humor lepszy niż żaden.
Poza tym, nawet jeśli nic dobrego się tutaj nie wydarzy, przywiezie przecież do Polski pieniądze. Kupę szmalu. Kupi mieszkanie, urządzi je — zaczęła wyobrażać sobie te wszystkie nowe i błyszczące przedmioty, którymi zapełni pokoje; nowa lodówka, telewizor, pralka i meble. Przede wszystkim kupi sobie nowe, piękne meble — biurko i regały na książki. Wreszcie będzie mogła powyciągać z piwnicy swoje skarby i poukładać je z godnością na półkach, tak jak na to zasługują, i nie słyszeć przy tym zgryźliwych komentarzy ojca, że lepiej by się za robotę wzięła, a nie za czytanie. W całym jej mieszkaniu będzie mnóstwo książek, odtąd nie będzie się z nimi kryć i udawać, że wcale nie czyta. A regały wybierze sobie najpiękniejsze, nie byle jakie ani pierwsze lepsze, lecz te, które jej się naprawdę spodobają. Albo! Nagle do głowy przyszła jej nowa genialna myśl — zamówi u stolarza regały na wymiar!
Rozgrzało ją to myślenie o pieniądzach. Krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach i czuła, że na policzki występują jej rumieńce.
Nigdy nie miała nic swojego.
Kupowanie mebli i mieszkań zdawało się należeć do innego świata i innych ludzi. Ale szybka kalkulacja uświadomiła jej, jakie sumy ma tutaj zarabiać w przeliczeniu na złotówki i wszystko stało się realne. Pieniądz uzdrowił jej duszę. Nagle odzyskała dobry humor — nie wisielczy, lecz normalny, taki, który kazał jej podejść do grupki czekających przy busie współpasażerów i włączyć się do rozmowy.
— Lucek, kiedy wiemy, że jesteśmy w Holandii? — spytał Gerhard, gasząc papierosa czubkiem buta. Jego żona w tym czasie sprawdzała, czy torba z jedzeniem nie przewróciła się w bagażniku.
— Nie wiem.
— Kiedy krowy na pastwiskach są ładniejsze od kobiet.
Gruchnął śmiech.
— A czy to nie jest przypadkiem tak… — Roswita, która odezwała się do tych ludzi po raz pierwszy od chwili przyjazdu, poczuła, jak wszystkie spojrzenia kierują się w jej stronę — …że są dla was nieosiągalne, więc się z nich nabijacie? Tu was boli?
Koło busa zrobiło się nagle tak, jakby ktoś wyłączył prąd. Mężczyźni z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w to bezkształtne dziwadło, które stało tutaj przed nimi w rozciągniętym swetrze i pomarszczonych, zwisających jej z tyłka spodniach i mówiło coś do nich, zdaje się o kobietach. Nawet Gabriela Grzib jak posąg znieruchomiała przy otwartej klapie bagażnika.
— Na kogo my właściwie czekamy? — zapytała Gabrysia, przerywając w ten sposób grobową ciszę. Zdążyła już ochłonąć i po raz kolejny ogarniała wzrokiem swój bagaż.
Roswita chciała powiedzieć, że na Tanię, ale nagle straciła cały rezon. Po tym, jak się odezwała, wszyscy patrzyli na nią z ukosa — znała doskonale ten rodzaj spojrzenia i wiedziała, że cokolwiek teraz zrobi albo nie zrobi, powie albo nie powie, i tak wzbudzi sensację. Cała euforia, związana z odkryciem niebywałych możliwości zarobkowych, gdzieś wyparowała i znowu czuła się jak przekłuty balon. Znów posłusznie wkładała głowę w pętlę.
Czy nie o to właśnie mieli do niej pretensję rodzice? O te nagłe skoki nastrojów? W jednej chwili była miłą dziewczyną (o, pardon, kobietą — „Nie jesteś już dziewczyną — powtarzał ojciec. — Jesteś kobietą”), z którą można było inteligentnie porozmawiać, w następnej — zamieniała się w potwora. „Diabeł wcielony” — usłyszała kiedyś słowa matki szeptane ojcu do ucha, gdy myślała, że Roswita nie słyszy. Powoli zaczynała wierzyć w to, że jest zła. Kiedy ogarniała ją furia, uderzała rozmówcę we wszystkie jego czułe miejsca, które w takich chwilach odnajdywała bezbłędnie. Jak radar potrafiła wyczuć czyjś kompleks, namierzała go precyzyjnie i wycelowywała słowny pocisk, gorszy niż cios. Uderzała tam, gdzie bolało najbardziej, ale tylko słownie, nigdy fizycznie. To, co się stało przed wyjazdem, wymykało się wszelkim wyobrażeniom Roswity o niej samej, było jak przekroczenie Rubikonu. Przeraziła się.
— Chyba na czarnulkę. — Gerhard znów mrugnął porozumiewawczo do Lucka i wykonał obsceniczny ruch biodrami. Roswita nie była w stanie odebrać mu jego męskości, co zademonstrował ze zwielokrotnioną siłą. — No to se poczekomy. Jak Playboy wyniucho świeże mięso, to tak łatwo nie popuści.
— To on jest Playboy? — odezwał się Achim Parusel.
— No, ja. Nie widzieli łoni, co z tego synka je playboy, panie Parusel? Nasz menedżer Tomek wyrywo wszystko, co żyje i nie spitalo na drzewo. A mądre to, że hej — wyżej dupy nie podskoczysz.
Gabi dawała mężowi znaki, żeby mówił ciszej.
— Nie godejcie do mnie „pan” — powiedział Achim. — Panowie to w Warszawie zostali.
— Dobrze powiedziane — rzekł Lucek i wszyscy się roześmieli.
— Powiedzcie mi, pierona, jak to sam jest z tymi kaczkami i z tym całym wożeniem ludzi do roboty, bo jo żech się formalnie wystraszył. — Achim palił papierosa za papierosem i międlił w dłoniach kluczyki od forda ka. — Woziliście sam kiedy ludzi, bo jo nie.
Postanowił się wyżalić i zrzucić z serca niewiarygodny ciężar, jakim obarczył go ten smarkaty mądrala, każąc mu robić za kierowcę. A swoją drogą doigrał się. Córki tak go prosiły, błagały wręcz: „Tata, nie jedź! — mówiły — Jesteś po dwóch zawałach. Nie jedź!”. Stara też powtarzała, żeby se doł spokój, ale jemu się zachciało Holandii. Uparł się, że kupi Rafałkowi, najmłodszemu wnukowi, najbardziej wystrzałowy model wózka i cało fura zabawek.
— No toć. Jeździłech. I nie jest tak źle, Achim, jak by to mogło z początku wyglądać.
— Lepiej, żeście dostali na początek kaczkę niż busa.
— Ja, richtig, ale i tak mi to na diobła potrzebne. Roboty się nie boja, ale do autów i do komputerów to już nie tyn łeb.
— No ja — westchnął Lucek. Zawtórowali mu jak echo Grzibowie, powtarzając z namaszczeniem: „No ja, no ja…”. — Długo na emeryturze?
— Dwa lata. Mom tu nawet mojego rozweselacza, nikaj się bez niego nie ruszom. Dostołech go od chłopaków, jak żech odchodził z kopalni. — Achim wyciągnął z kieszeni spodni srebrną harmonijkę ustną i pokazał wszystkim po kolei wygrawerowany na niej napis: „Hura, hura — emerytura!”.
Roswita wzięła instrument do ręki, udając wielkie zainteresowanie. Chciała się jakoś wkupić w ich łaski.
— A może byście nam co zagrali — poprosiła Grzibowa.
— Dobry pomysł.
— Grej, Achim!
Stary Parusel aż podskoczył z zadowolenia. Dwa razy nie trzeba mu było powtarzać. Przytknął harmonijkę do ust, wydął chude policzki i wystukując sobie prawą stopą rytm, zaczął grać. Roswita rozpoznała ulubioną melodię ojca: „Górniczy walczyk” i zaintonowała w duchu słowa, które, mimo że nie cierpiała takich szlagierów, za każdym razem poruszały ją do głębi:
„Górnicze skarby pod ziemią
głęboko ukryte drzemią.
Na ścianach, filarach
górnicza już wiara
wykuwa do skarbów drogę.
Ja, śląski górnik, silny jak tur
wydobywam węgiel z podziemnych gór.
A tam na wierchu słoneczko lśni,
żonka się krząta, syneczek śpi…”.
Szczególnie słowa o śpiącym syneczku sprawiały, że się rozklejała. W chwilach, kiedy zaczynała się nad sobą litować, z jej oczu ciekły łzy. Wszystko bowiem wskazywało na to, że w jej życiu nie zagości nigdy ani żaden „syneczek”, ani żadna „córeczka”, nie mówiąc o silnym jak tur pieronie spod Bytomia. Mężczyźni omijali ją szerokim łukiem, a ona była na nich za to nieskończenie wściekła.