Читать книгу Niebo nad Ansterdamem - Agnieszka Zakrzewska - Страница 7
Rozdział drugi
ОглавлениеNa środku mojego wypielęgnowanego trawnika leżał gigantyczny kawał ohydnej brudnej papy izolacyjnej, a jej strzępki poniewierały się wokół rosnących na obrzeżach ogrodu białych jak śnieg hortensji, z których byłam najbardziej dumna.
– Godverdomme!1 – zaklęłam w języku tubylców i czym prędzej chwyciłam za ogrodową motykę stojącą tuż przy kamiennej tarasowej podmurówce.
– Mam, wyglądasz, jakbyś chciała kogoś zabić! – powiedziała tuż za moimi plecami rozbawiona Annemarie.
– Żebyś wiedziała – mruknęłam, po czym uzbrojona w narzędzie ogrodnicze pognałam w kierunku sąsiedniej posesji. Przed oczami migotały mi czerwone plamy. Byłam gotowa do krwawej bitwy o hortensje.
Odkąd sięgam pamięcią, nie lubiłam prac ogrodowych, tego grzebania w ziemi, upapranych rąk, zniszczonych paznokci, piekących od długiego klęczenia kolan. Ale kiedy stałam się właścicielką domu z ogrodem, musiałam zająć się również jego utrzymaniem. Przez kilka pierwszych lat bez zapału sadziłam i pielęgnowałam kwiaty, przycinałam wybujały żywopłot i wyrywałam pleniące się na podatnym gruncie chwasty. Jedynym zajęciem, które sprawiało mi niekłamaną przyjemność, było koszenie trawy. Robiłam to metodycznie, pas za pasem, na tak zwaną zakładkę, ale każdy pas w przeciwnym kierunku. Raz w miesiącu do pomocy w cięższych pracach ogrodowych przychodził sędziwy tuinman2 zatrudniony jeszcze przez dziadka Stijna, Etienne’a de Bruina. Staruszek miał problemy ze wzrokiem i powykręcane artretyzmem ręce, ale nie miałam serca go zwolnić, był wpisany w historię tego domu. Chcąc, nie chcąc, sama wykonywałam więc większość prac. Ale pewnego słonecznego poranka odkryłam, że to właśnie w zaciszu ogrodowych alejek potrafię, jak nigdzie indziej, błyskawicznie rozładować stres. Rośliny nie znosiły podzielności uwagi, a całkowite skupienie na nich pomagało pozbyć się napięcia, odprężyć i spowolnić pęd codzienności. Polubiłam nawet dotyk wilgotnej ziemi na nagiej skórze, dlatego nigdy nie naciągałam na dłonie rękawiczek. Dzięki nowej pasji ogród w Sosnowym Lesie niewątpliwie stał się moim oczkiem w głowie i należał do jednych z najpiękniejszych w okolicy.
Z zaciętą więc miną stanęłam przed posiadłością sąsiadów i zdecydowanym ruchem pchnęłam kutą w wymyślne wzory wysoką furtę. Dwukondygnacyjna rezydencja nosiła imię Magnolia. W Holandii tego typu domy nazywano herenhuizen. Willa pochodziła z lat trzydziestych ubiegłego wieku, jak większość wybudowanych w tej okolicy. Drzwi wejściowe znajdowały się dokładnie pośrodku budynku, a po obu ich stronach umieszczono symetrycznie osiem dużych szczeblinowych okien z okiennicami z ciemnego drewna. Ta imponująca rezydencja należała do zmarłego przed kilkoma miesiącami emerytowanego bankowca z Amsterdamu. Kilkanaście dni po jego śmierci pracownik agencji nieruchomości umieścił przed wejściem tabliczkę: te koop3. Stijn twierdził z przekonaniem, że spadkobiercy nie znajdą rychło nabywcy z powodu zbyt wygórowanej ceny, jaką zażądali za budynek wraz z przylegającym do niego sporym gruntem. Dom bez wątpienia był architektoniczną perełką, ale bardzo zaniedbaną i aby powrócił do dawnej świetności, wymagał ogromnych nakładów finansowych. Oplatające go gęsto rusztowania, rozrzucone wokół bele trzciny oraz stojący przed wejściem samochód z napisem: Klussenbedrijf Bouwman 4 niezbicie dowodziły, że mój mąż się mylił. Dom najwyraźniej szybko znalazł nowego właściciela, który właśnie rozpoczął remont.
Chwyciłam mocniej za motykę i żwawym krokiem ruszyłam w głąb ogrodu. Na dwóch przeciwległych połaciach czterospadowego dachu dostrzegłam kilku robotników ubranych w zielone kombinezony.
– Goedemorgen, heren! – krzyknęłam i zadarłam głowę. W tym momencie tuż obok mnie wylądowała spora płachta ohydnej papy, takiej samej jak ta na moim trawniku. Kiedy runęła na ziemię, w powietrze uniósł się gigantyczny tuman pyłu. Ha! Schyliłam się i kaszląc przeraźliwie, z triumfem chwyciłam corpus delicti, który spadł mi właśnie z nieba.
– Co tam robisz, głupia babo! – wrzasnął nagle po polsku jeden z ludzików w zielonym kubraku. – Życie ci niemiłe?
– Daj spokój, Rudek, toć to tubylcza kobita, ona po naszemu nie gada!
Już nabrałam powietrza w płuca, żeby opieprzyć budowlańców w ich rodzimym narzeczu, gdy wtem drzwi rezydencji otworzyły się i stanął w nich barczysty mężczyzna w bryczesach i butach do jazdy konnej.
– Wat doe jij hier in godsnaam? Kan je niet lezen? 5 – powiedział podniesionym głosem i dobitnie wskazał na wbitą pośrodku podjazdu niebieską aluminiową tabliczkę z napisem: Verboden toegang voor onbevoegden!6
Cholera, nie zauważyłam tego ostrzeżenia. Zmieszałam się, ale po kilku sekundach błyskawicznie odzyskałam rezon. Jakim prawem ten nabzdyczony dupek śmiał mnie pouczać tym moralizatorskim tonem!
– Jestem pańską sąsiadką! – Lekceważąc holenderskie zwyczaje, które dopuszczały zwracanie się również do nieznajomych na per ty, celowo użyłam formalnego zwrotu „pan”. Nie chciałam skracać dystansu między mną a tym bufonem w bryczesach. Niezrażona wrogim przyjęciem ciągnęłam dalej: – Pańscy ludzie zanieczyszczają moją posesję tym paskudztwem! – Na potwierdzenie wypowiedzianych właśnie słów uniosłam z obrzydzeniem kawałek papy i krzywiąc się niemiłosiernie, zademonstrowałam mężczyźnie. Dostrzegłam jednak, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Spojrzał na mnie z jeszcze większą złością.
– I tylko dlatego nachodzi mnie pani i naraża na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i moich pracowników?! – Również i on postanowił zwracać się do mnie w formalny sposób, zachowując jednak pogardliwy ton. Gdybym mogła, roztrzaskałabym mu z niekłamaną satysfakcją motykę na głowie.
– A co według pana powinnam zrobić? – Ujęłam się pod boki.
– Posprzątać ogródek i wrócić do swoich zajęć! – wypalił z grubej rury bufon i odwracając się na pięcie, rzucił: – Tutaj traci pani cenny czas. A teraz proszę opuścić moją posesję! Żegnam. – I wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Pies ci mordę lizał! – rzuciłam po polsku i pogroziłam motyką zamkniętym wrotom rezydencji.
Wtem z góry dobiegł mnie tubalny śmiech pracowników. Jeden z nich zawołał:
– Rany Julek! To nasza kobita! Ernest! Frydek! Zeflik! Chodźcie tu chopy! Przywitajcie się z panią. Tylko uważajcie, żeby was nie pożarła, bo to ostra sztuka jest!
Cała czwórka zarechotała z ukontentowaniem, po czym jeden po drugim sprawnie zeszli po drabinach z dachu.
– Co tutaj robicie, chłopaki? – zapytałam ich przyjaźnie, choć złość na gburowatego sąsiada jeszcze mi nie przeszła.
– Jak to co? Pracujemy! Usuwamy stare pokrycie dachowe i kładziemy strzechę. Taka nowa moda. U nas w Bytomiu roboty nie ma, to przyjechaliśmy za chlebem do żabojadów.
– Te, Rudek, głupi jesteś – żachnął się niewysoki, grubiutki jak baryłka blondyn. – Żabojady to Francuzi. Na tych tutaj inaczej mówią, ale za pierona nie wiem jak. Szanowna pani na pewno wie, prawda?
Roześmiałam się głośno.
– Podobno statystycznego Holendra nazywają potocznie kaaskop. Szczególnie w Belgii – powiedziałam.
– Co to znaczy? – zapytał wysoki, lekko zgarbiony i przeraźliwie chudy.
– Dosłowne tłumaczenie to „serowy łeb”, a w wolnym przekładzie „zakuta głowa” – wyjaśniłam.
Chłopaki ponownie zarechotały.
– Sera to u was rzeczywiście pod dostatkiem! Żółtego to jeszcze zjem, ale żeby mi nie śmierdział.
– Oszczędź szanownej pani tych szczegółów, bo chyba niespecjalnie ich ciekawa – zarządził Frydek. – Dobra, wracamy do roboty, chłopaki. Fajrant się skończył! Inaczej pan baron odetnie nam z dniówki!
– Baron? O kim mówicie? – zapytałam zdziwiona.
Frydek ściszył głos i obejrzał się za siebie w kierunku posiadłości.
– Właściciel tej hacjendy. To dziany gość. Doktor. Majster nam mówił, że podobno arystokrata. Ale czort go tam wie!
„Arystokrata! Chyba farbowany! Bez podstawowej znajomości dobrych manier! Nawet się nie przedstawił”, pomyślałam ze złością i pomachawszy moim nowym znajomym na pożegnanie, opuściłam nieprzyjazny teren. Wyglądało na to, że trafił nam się wyjątkowo antypatyczny sąsiad.
Wróciłam na swoje włości. Wytarłam na wycieraczce zakurzone buty i weszłam do domu. W korytarzu stała Annemarie. W ręku trzymała moją komórkę.
– Gdzie ty byłaś tak długo? – zapytała z pretensją w głosie. – Papa dzwonił trzy razy!
– Co się stało? – Z trudem zzułam buty, rozmasowałam ścierpnięte nieco stopy i spojrzałam na córkę.
– Nigdy nie masz dla niego czasu! – rzuciła oskarżycielsko. – A kolację zjemy dzisiaj same. Papa zostaje na noc w Berlinie! Tego chciałaś? Ja w każdym razie straciłam apetyt! Idę ćwiczyć! – Annemarie obróciła się na pięcie i obrażona pomaszerowała do salonu. Trzasnęła drzwiami, aż zadrżały szyby, a po chwili moich uszu dobiegł Polonez g-moll Fryderyka Chopina.
Westchnęłam głośno. U wylotu korytarza pojawiła się jak na zawołanie majestatyczna sylwetka Kociołka, mojego drugiego kota. Zbliżył się nieśpiesznie i z głośnym miauknięciem otarł o moje nogi.
– Chodź do mnie, kocurku – szepnęłam i pogładziłam aksamitną, srebrzystoszarą sierść zwierzaka. – Coś mi się wydaje, że dziś wieczorem jesteśmy skazani wyłącznie na siebie.
1 Cholera! (hol.) [wróć]
2 Ogrodnik (hol.) [wróć]
3 Na sprzedaż (hol.) [wróć]
4 Firma budowlana Bouwman (hol.) [wróć]
5 Co tu robisz, do diaska? Nie umiesz czytać? (hol.) [wróć]
6 Nieupoważnionym wstęp wzbroniony (hol.) [wróć]