Читать книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy - Страница 4
1
ОглавлениеTylko tu było bezpiecznie. Wisznia rozejrzała się po tak dobrze znanej sobie okolicy. Niewysokie i łagodne wzgórza rozcinały gdzieniegdzie głębokie jary. Jednym z nich biegła ścieżka od osady aż do rzeki. Nie było jej widać z daleka, bo otulał ją zarośnięty dzikim bzem wąwóz. Nawet teraz, kiedy zima ogołociła krzewy z liści, trudno było dostrzec idącego drożyną człowieka. Na szczycie skarpy stał ostrów otoczony palisadą dębowych pni. O tej porze roku siedziała tam tylko warta pilnie wypatrująca, co dzieje się za rzeką.
Na drugim brzegu żyli obcy, straszni ludzie zrośnięci z końmi, pokryci gęstą szczeciną, o oczach zwężonych złem i płaskich mordach. Rzadko zapuszczali się aż tu. Wisznia nie widziała ich nigdy w życiu. Opowiadano sobie tylko o nich w numach8, szarą godziną siedząc przy ogniu.
Od północy ciągnęła się puszcza. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodził do niej dalej niż na odległość ludzkiego głosu. Była błogosławieństwem wioski i jej grozą. Dawała drewno na opał i budowę, grzyby, jagody i zwierzynę, ale to w niej żyły watahy wilków, potężne niedźwiedzie i podstępne rysie. W niej znajdowały schronienie niezliczone demony, biesy, wilkołaki, w niej mieszkał leszy ze swoją leśną babą9, a spotkać każdego z nich to strach. Więc tylko tu było bezpiecznie, na tym kawałku ziemi odgrodzonym od świata z jednej strony łukiem potężnej rzeki, a z drugiej – borem. Teraz wszystko pokrył głęboki śnieg. W zaspach tonęły też na wpół zagłębione w ziemi chaty. Dymy unosiły się z otworów pod dachami i kładły szarym pyłem na skrzącej bieli.
Wisznia pochyliła się, założyła na barki koromysło10 i doczepiła do niego dwa drewniane kubły. Była szczupła, ale silna. Ostrożnie śliską, wydeptaną w śniegu ścieżką zeszła wąwozem w dół aż do rzeki. Rozejrzała się za kamienną siekierą, którą kobiety zostawiały wśród krzewów. Zatarła ręce, wyprostowała się i już miała złapać za trzonek, wleźć na lód i wybić przerębel, kiedy zauważyła ruch na drugim brzegu. Stał tam jeździec. Obcy! Skórzany kaftan miał przepasany rzemieniami podtrzymującymi łuk. Wydawało się dziewczynie, że spod okrągłej futrzanej czapki patrzyły skośne oczy, a jego morda była płaska. Czarna, chyba wilcza opończa powiewała mu na ramionach. Wisznia nie widziała go dobrze. Rzeka była szeroka.
Głos zamarł jej z przerażenia w gardle. Znieruchomiała. Bezradna patrzyła, jak jeździec szuka bezpiecznego zejścia na lód, jak chce się przeprawić na drugi brzeg. Za nim na pewno ciągnie całe wojsko! Przyjdą do nich, będą zabijać, niszczyć, palić! Wisznia wyciągnęła przed siebie dłonie z dwoma palcami rozstawionymi w magicznym geście i zamamrotała zaklęcie, by go powstrzymać, ale jeździec widocznie znalazł jakieś zejście, bo zjeżdżał coraz niżej. Tu babskie zaklęcie nie mogło pomóc. Tu trzeba było szukać ratunku w sile znacznie potężniejszej!
– Dnieprze, coś srogi i łaskawy jednocześnie! Co zgubę przynosisz i życie! Ratuj!!!
Potęgę Dniepru dziewczyna widziała już wiele razy, kiedy z wiosną wylewał tak daleko i szeroko, że ludzie musieli z całym dobytkiem chronić się na wzgórzu za palisadą z dębowych pni. Widywała go też czasem, jak płynął błękitny, raz po raz wyrzucając nad powierzchnię potężne ramiona. Widziała go we mgle unoszącej się znad toni, słyszała, jak równomiernie sapie z wysiłku, płynąc pod prąd.
– Obudź się, Dnieprze! Ratuj!
Bo on zapewne spał pod warstwą lodu.
– Obudź się!
Jeździec znalazł drogę. Już koń ostrożną nogą wszedł na twardą taflę zmarzniętej wody. I wtedy ojczulek Dniepr przeciągnął się pod lodem! Głuchy huk rozległ się od brzegu do brzegu.
– Obudź się! Obudź! – krzyczała Wisznia, a spod tafli dobiegały głuche stęknięcia i dziwne grzmoty.
Dniepr szalał tam widocznie, bo lód trzeszczał pod jego naporem, jakby warczał, jakby kogoś klął.
Przerażony koń ślizgał się po gładkiej powierzchni, cofał się w stronę brzegu, strzygąc uszyma. Obcy bódł go piętami w boki, ale nie udało mu się zmusić wierzchowca, by szedł spokojnie, kiedy pod nogami ktoś tak potężny jak ojczulek Dniepr dobijał się i groził. Tamten zawrócił. Stanął na wysokim brzegu i patrzył. Wydawało się Wiszni, że ją zauważył, więc znowu wyciągnęła przed siebie dłonie z rozstawionymi palcami i zbierała siły, by rzucić na obcego przekleństwo. Nie skutkowało.
– Mokosz, matko moja, pomóż!
*
Ta zima była szczególnie trudna dla plemienia Ruy. Zwykle kiedy nad stepem zaczynał hulać zimny wiatr, ruszali ze stadami bydła, koni, kóz i owiec na południe w stronę ciepłego morza, które tam nazywają Ponckim11. Toczyli nad nim wiele walk, a szczęśliwa gwiazda ich wodza Uldina zawsze prowadziła do zwycięstwa. Tam, na południu, gdzie ludzie mieszkali w kamiennych domostwach, wszystkiego było w bród. Napadali na taką osadę, wyrzynali mężczyzn, a kobietom kazali sobie usługiwać. Piekły dla nich placki z mąki, nalewały do czaszy wina, od którego robiło się błogo, mięso polewały tłustą oliwą… A ile tam było owoców! Jaki słodki miód! Żarli więc wszyscy i żarł Rua. Potem brali kobiety, by legnąć gdzie bądź, i niewolili je, choć darły się i broniły. Ich własne patrzyły na to z uciechą i takiej nabierały ochoty, że same domagały się porcji męskiego nasienia tak usilnie i często, że Rua aż chodzić potem nie mógł od tej roboty.
Ale tej zimy było inaczej. Szczęście widać opuściło Uldina. Albo był za stary, albo naraził się czymś Bogu Wielkiego Nieba, a może jakiemuś pomniejszemu duchowi, bo kiedy najechali na upatrzoną wieś, zastali tam tak przygotowaną obronę, że nijak jej było pokonać. W następnej to samo i dalej takoż. Na dodatek zima w tym roku zagnała się na południe dalej niż zwykle. Step, który w tamtych okolicach tylko na krótko pokrywał śnieg, tym razem leżał pod grubą białą poduchą już trzeci miesiąc. Konie im osłabły, stada przetrzebili i jeść nie było co. Siedzieli smętni w swoich czumach12. Skóry rozpięte na rusztowaniu ze zwierzęcych kości nie chroniły wystarczająco dobrze przed mroźną zawieruchą. Żadne z dzieciaków, które urodziły się na jesieni, już nie żyło. Zaczęli umierać też starsi.
Zebrali się więc naczelnicy rodów na naradę. Stanęli kołem, łeb koński przy końskim łbie, bo prawdziwy Hun z konia schodzi niechętnie, i zaczęli radzić.
– Dolę przebłagać trzeba! Kto winien, tego wygnać! – zagaił Gainas, bo pierwszeństwo w głosie mu się należało. Był najstarszy.
Ledwie to powiedział, a wszyscy złym okiem popatrzyli na Uldina. Nikt nie miał wątpliwości, że to jego pech prześladuje plemię, więc to on się naraził. Pogmerali w głowach, poszukali win Uldina i okazało się, że było ich wiele.
– Zeszłej zimy, kiedy byliśmy nad ciepłym morzem, nasrał w domu tego nowego boga, którego oznaczają krzyżem…
– Wyjebał owcę, wywróciwszy ją na grzbiet, jakby była kobietą!
– Mało tego! Chłopaków ciągał w krzaki, a co tam robił, to łatwo wymyśleć!
I co który się odezwał, to koniem najeżdżał na Uldina, wyganiając go z kręgu. Choć Uldin rękoma machał i krzykiem próbował sprawić, by pozwolili mu się bronić przed zarzutami, to jednak dawne sposoby wymuszenia posłuchu już nie działały. Widocznie rzeczywiście naraził się jakiemuś potężnemu demonowi, który odebrał mu teraz siłę i posłuch w plemieniu. Stracił rezon, pozwolił się wygnać z kręgu rady, zawrócił konia i odjechał w step. Nikt za nim nawet nie popatrzył, nikt nie wyciągnął ręki, nikogo nie obchodziło, co się z nim stanie. Pojechał więc Uldin szukać dogodnego miejsca na śmierć. Oglądał się jeszcze raz po raz i widział, jak jego współplemieńcy skaczą sobie do oczu, jak pięściami wymachują, słyszał, jak się drą. Zwyczajnie – rada!
A oni uradzili, że pojadą na zachód w stronę wielkiej rzeki, za którą siedzą ludzie w drewnianych czumach, ciepłych, bo zagłębionych w ziemi, i trzymają w jamach zboże, a w chałupach kozy, owce i kury. Tam się można będzie pożywić. Z każdego rodu ruszy zwiadowca, by rozeznać teren. Najdalej na północ miał pojechać Rua, syn Bazyka, bo widać było, że ma najwięcej sił.
Tym sposobem znalazł się Rua nad brzegiem Dniepru tak daleko, że zobaczył na północy ścianę lasu, która oznaczała kres stepu. Kiedy w wilgotnym powietrzu poczuł delikatny zapach dymu, stanął, uniósł się w strzemionach i węszył. Wreszcie ujrzał delikatną mgiełkę unoszącą się znad wąwozu zbiegającego po drugiej stronie rzeki do brzegu. Ręką przesłonił ciemne, bystre oczy, bo słońce wyiskrzało śnieg oślepiającym blaskiem. Osady nie widział, choć musiała tam być. Zjechał z wysokiego brzegu na zamarzniętą rzekę i wtedy zobaczył dziewczynę. Zsunęła koromysło z ramion. Taka była wiotka i jasna! Zakutana w chustę przewiązaną w pasie wydała mu się podobna do błękitnoskrzydłej ważki, co nad strumieniem wabi swą urodą. Jasne włosy wymykały się spod nakrycia, jasne oczy patrzyły tak, jakby niebo się w nich skryło. Nic nie umknęło bystremu wzrokowi Ruy. Widział, jak dziewczyna wyciąga do niego ręce. Miał ochotę je złapać, a ledwie o tym pomyślał, szczęście nigdy niezaznane, nieprzeczuwane nawet, ogarnęło go z taką mocą, że musiał się do niej uśmiechnąć. Była jak kwiat wiśni, jak wiosna, kiedy nad brzegiem Dniepru kwitnące wiśniowe gaje ciągną się aż do porohów13, a może jeszcze dalej.
Głuchy grzmot rozległ się pod kopytami konia.
Wiosna idzie i lód już pękać zaczyna – pomyślał chłopak. Próbował zmusić wierzchowca do wejścia dalej na lód, ale ten się opierał, więc Rua zrezygnował. Nauczył się mu ufać. Zwierzę wcześniej niż człowiek wietrzy niebezpieczeństwo, a on już wiedział, gdzie znajduje się osada, do której musi wrócić. Patrzył, jak dziewczyna łapie za swoje koromysło i biegnie w górę ścieżki.
Wrócę po ciebie – obiecał jej w duchu i odjechał do swoich.
*
Wisznia gnała co tchu. Ledwie żywa dopadła chałupy. Stanęła w progu i aż skuliła się pod wiecznie gniewnym wzrokiem Starego. Tym razem było jeszcze gorzej, bo gnana strachem wpadła z impetem do chaty, zamiast wsunąć się do niej po cichu. Choć bała się tego wściekłego psa najbardziej chyba na świecie, odważyła się pierwsza odezwać:
– Obcego widziałam…
Cisza.
U nich nigdy nie rozbrzmiewały zabawy, chichoty po kątach, bajania przy ogniu. Słychać było tylko wiecznie rozjuszony głos Starego. Teraz też gniew go ścisnął za gardło.
Ta wywłoka ośmieliła się coś do niego mówić! Podniósł się z pnia stojącego koło ognia, złapał przyczepiony do drewnianej rączki rzemień, którym pogania się woły podczas orki i wysmagać nim można któregoś z domowników. Śmignął nim Wisznię przez plecy. Skuliła się, ale nie uciekła w kąt, pochlipując jak inne kobiety. Odmieniec! Widać jednak córka Mokoszy! Ta świadomość rozwścieczyła Starego, bo choć nikomu, nawet przed sobą, nigdy by się do tego nie przyznał, to durne plotki o Wiszni i jej matce potrafiły go rozjuszyć i jednocześnie wzbudzić obawę. Dlatego smagnął ją tylko raz. Ta menda nadal stała pośrodku chałupy. Wlepiła w niego przerażone ślepia i mamlała swoje:
– Obcego widziałam…
Tego było Staremu za wiele. Czaty są od robienia larma, nie ona! Kobiety pochowały się po kątach. Huśtały zalęknione i przestraszone dzieci. Synowie Starego udawali, że są pilnie zajęci swoją pracą, ale ucho nadstawiali i okiem zerkali, bo szykowała się chryja! Wisznia durna była i nie potrafiła zachować się jak baba.
Stary puścił w ruch biczysko. Okładał ją równo i dokładnie raz przy razie, aż się zasapał. Ona podniosła ręce do góry, by przed uderzeniami osłonić twarz. Spadały na nią rzemienie i jak węże kąsały. Kopnął ją wściekły. Padła na klepisko. Kopał w głowę, w plecy, w brzuch, aż zatrzymał się zdyszany. Wisznia ledwie wstała. Nogi się pod nią trzęsły od bicia, ale swoje skamlała:
– Obcego widziałam… Bronić się trzeba… – Powiodła wzrokiem po innych chłopach w rodzinie.
Żaden nie odważył się powiedzieć coś przed Starym, choć teraz ten stał zmachany i ledwie łapał oddech z wysiłku.
– Durna! – sapał. – Czaty patrzą, larma nie podnoszą, a ona widziała! Durna! Wody nanoś!
Zamachnął się na nią jeszcze raz, ale szlag go widocznie trafił, bo bat wypadł mu z ręki. Stary zwinął się w sobie i zacharczał. Broch, najstarszy jego syn, skoczył ku niemu i słaniającego się podprowadził do barłogu. Skulona w kącie Wisznia patrzyła na to z ukrywanym triumfem.
– Mokosz pokarała was… – szepnęła do siebie i po raz pierwszy uwierzyła, że naprawdę jest jej córką.
– Nie wzywaj jej imienia nadaremno! – Słowa Wiszni usłyszała stara Jaga, która jak zwykle siedziała w swoim kącie izby i przędła, cicho pobrzękując przęślikami. – Jeszcze przyjdą na nas gorsze terminy, wtedy jej wsparcie może być potrzebne. Gdzie widziałaś obcego?
Wisznia przysiadła u stóp cioty. To było jej miejsce w chałupie. Tylko Jaga brała ją czasem w obronę. Z babskiego kątka odgrodzonego od reszty izby przesłoną ze starych skór wylazły kobiety: żony i córki Starego, żony i córki jego dwóch synów, Brocha i Niebora. Stanęły dokoła barłogu i po raz pierwszy chyba w życiu odważyły się spojrzeć na Starego. Ten leżał z gębą wykrzywioną w dziwnym grymasie i charczał coraz ciszej. A im on ciszej charczał, tym one głośniej zaczęły między sobą pogadywać.
– Jaga, ty spojrzyj! – przywołał Broch. Przymykał małe, blisko siebie osadzone oczy, by ukryć nadzieję na rychłe spełnienie marzeń o władzy nad rodem.
Ciota wstała z trudem i podeszła do Starego, wlokąc za sobą niesprawną nogę. Było z nim niedobrze. Sobie tylko znanymi sposobami dopatrzyła się, że wiele już mu pomóc nie może. Gęsta siwa broda nie zdołała skryć wykrzywionych ust, jednym wytrzeszczonym okiem nieruchomo spoglądał na powałę, a drugie z przerażeniem szukało ratunku po ludziach zgromadzonych wokół. Bełkotał coś, ale zrozumieć się go nie dało.
– Maku zgotuję. Sen mu da.
– Zdrów będzie? – spytał Niebór. Sam on nie wiedział, czy lepiej żyć pod twardą ręką Starego, czy pod władzą Brocha, który tylko swojej korzyści patrzył. Niepewność wyzierała z jego wyrazistych, choć odrobinę gapiowatych oczu i przymilnie uśmiechającej się gęby.
– We śnie on dojdzie do zdrowia albo do śmierci. – Jaga wzruszyła ramionami.
Stary był jej swakiem14, ale nienawidziła go jak psa. Za dużo krzywd było między nimi. Mimo to zakrzątnęła się koło ognia, powiesiła nad nim kociołek z wodą i wsypała resztkę maku. Szkoda jej było takiej dobroci dla okrutnika.
Resztę dam dzieciakom…
Postanowiła uraczyć go skąpo. Zresztą miała nadzieję, że drętwota nie pozwoli mu łykać.
– Ja naprawdę widziałam obcego… – Wisznia zakręciła się koło niej z chęcią pomocy, jakby było w czym.
– Ślady tam powinny po nim być…
– Pewnie, że powinny! Są!
– To trzeba je pokazać komuś.
– Komu?
Jaga udała, że się zastanawia, choć dobrze wiedziała, kto powinien je zobaczyć.
– Kowalowi!
Wisznie mocniej zabiło serce. Tak! Ona już pójdzie do kowala!
– Razem pójdziemy. – Jaga ją zatrzymała.
Kowal miał swoją numę na skraju wsi. Pod zadaszonym wejściem do niej wiecznie palił się ogień, a chłopak jakiś dmuchał w płomienie miechem zrobionym z króliczych skórek. Wiecznie też stał tam kowal Wilk, chłopisko już niemłode a potężne, i walił w kowadło wielkim młotem, wykuwając a to okucie do radła, a to nóż albo półokrągły sierp przydatny w polu i w walce lub topór czy obręcze ściskające klepki w drewnianych kubłach. Iskry leciały, woda z sykiem parowała, kiedy on albo któryś z kowalczyków zanurzali w drewnianej kadzi rozpalone do czerwoności żelazo.
Wisznia w wolnych chwilach lubiła patrzeć na jego robotę. Czary to były istne, bo kowal potrafił z niekształtnej żelaznej grudki wydobytej z dymarki wytworzyć rzecz nie tylko przydatną, ale i piękną. W żelazie była moc i tajemnica, a on ją posiadł. Mądry był chłop, ale małomówny. Kiedy jednak się odezwał, najstarsi słuchali go uważnie.
– Ważną sprawę mamy do ciebie, Wilku – powiedziała Jaga, kiedy znalazły się na progu kuźni.
Wisznia zawsze się dziwiła, że ten burkliwy człowiek, który najsilniejszym w osadzie mężczyznom potrafił pokazać swoje zniecierpliwienie, kiedy nachodzili go w swoich interesach, dla Jagi zawsze miał czas i życzliwą uwagę. Teraz też odłożył młot, ręce wytarł w zasmoluchany niemożebnie fartuch i podprowadził kobiety do grubej kłody ułożonej pod ścianą numy tak, by można było na niej wygodnie usiąść.
– Mów – rozkazał, a Jaga opowiedziała o przygodzie Wiszni.
– Tak było – wyrwała się dziewczyna zupełnie niepotrzebnie, zaglądając do kuźni. Miała nadzieję, że zobaczy młodego Wysza, syna kowala.
– Wierzysz jej, to i ja wierzę – rzekł Wilk, zupełnie nie zwracając uwagi na Wisznię. – Trzeba wysłać kogoś rozgarniętego śladem tego obcego. Wysz pójdzie.
– Pójdę z nim! – Wisznia nie wytrzymała, ale kowal spojrzał na nią tak ciężkim wzrokiem, że skuliła się tylko, rozumiejąc, że pomysł mu się nie spodobał.
– Wysz!
Chłopak stanął na progu kuźni, a dziewczynie serce się ku niemu wyrwało, bo był wysoki, gibki i śmiał się najradośniej spośród wszystkich mieszkańców wsi.
– Pójdziesz za rzekę nie dalej niż na cztery strzelania z łuku, rozejrzysz się, czy obcy był sam. Ostrożny bądź! Wracaj szybko! – rozkazał ojciec.
Zanim Wysz zbiegł ścieżką w wąwozie nad brzeg rzeki, zajrzał jeszcze do chaty Starego. Dzienia, jego najmłodsza córka, wyszła do chłopaka, a on rozjaśnił się w uśmiechu.
– Idę za rzekę – powiedział i z zadowoleniem patrzył, jak jej słodka twarzyczka ścina się strachem. – Muszę wyśledzić obcego. Mogę nie wrócić… – Powiedział to tonem przechwałki, bo i prawdą było, że dumny był z ojcowskiego polecenia. Jednak najbardziej go ciekawiło, jak dziewczyna zareaguje na tę groźbę. Dzienia była mu bliska.
Nie zawiódł się. Cicha, łagodna i potulna dziewczyna złożyła ręce na podołku w geście żałości, a na jej długich rzęsach zadrżała łza.
– Może choć buziaka na pożegnanie dostanę?
Schowali się za węgłem. Słodko im było. Nie bez powodu wołali na nią Dzienia jak na plaster miodu.
Ledwie Wysz ruszył, kowal podążył do stojącego na szczycie skarpy ostroga. Już on da tym huncwotom, którzy trzymają straż! Obcego przegapić?! Szedł szybko, lekko podpierając się wielką drewnianą lagą. Jaga nie miała szans za nim nadążyć, a Wisznia nie chciała zostawiać cioty samej. I tak dowiedzą się, co się stało ze strażą. Nie uszły daleko, kiedy zobaczyły uciekającą w podskokach głupią Ciecierę, co chętnie wszystkim pokazywała, co ma między nogami. Sprawa stała się jasna. To tak wartownicy się zabawiali! Gdzie im tam stróża w głowie!
8
kurne chaty pozbawione okien
9
słowiańskie demony lasu
10
pałąk do noszenia wiader z wodą
11
Morze Czarne
12
prymitywny szałas koczowniczych ludów Wielkiego Stepu
13
poprzeczne progi skalne na płytkich i szerokich odcinkach Dniepru
14
mąż siostry