Читать книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy - Страница 5

2

Оглавление

Rua ruszył prosto na południe, gdzie stało jego koczowisko. Jechał dzień i pół nocy. Daleko. Może inni znajdą coś bliżej, ale wcześniej czy później dotrą też do wsi skrytej w głębokim wąwozie. Był tego pewien. A wtedy dziewczyna, którą widział na brzegu, będzie należała do niego. Sam się dziwił tym myślom. Pierwszy raz nie szarpała go ambicja, nie gryzły wspomnienia o wspaniałej przeszłości Hunów. Pierwszy raz było mu spokojnie i słodko, bo nie myślał o bitwach, grabieżach, podstępach, ale o dziewczynie ważce stojącej nad wodą.

Oglądał się za siebie raz po raz, jednak widział tylko swój trop, ciemną od wilgoci wstęgą wijący się na białej pustce. Odwilż była i koński ślad podbiegał wodą. Rua nie bał się pogoni. Nawet jeśli ta dziewczyna go widziała, nawet jeśli zaalarmowała czaty, to ludzie po tamtej stronie rzeki byli nieruchawi jak wszyscy ci, którzy siedzieli w miejscu i trudnili się uprawą roli. Rua przywykł o nich myśleć z pogardą, choć szacunku nie miał także do własnego plemienia. Bo kim byli? Bandą obszarpańców, którzy zagrozić mogli tylko nędznej wioseczce. Najwyżej uda im się zdobyć parę krów, stado owiec, przytroczyć do siodła kilka kur czy gęsi. Jedynym szczęściem będzie teraz wreszcie się nażreć. Nie jak dawniej…

Ciemno jeszcze było, kiedy dojechał do swoich, ale jego współplemieńcy już nie spali. Mołojcy w ciszy wsiadali na wychudzone konie. W ciszy, bo hałasować nie miał kto. Dzieciaki powymierały, owce i kozy już dawno zeżarli, psy, które zawsze się wałęsają za ludzką gromadą, także. Zjedli też prawie wszystkie swoje kobiety. Zagłada czyhała na plemię Ruy. Chłop w chłopa chudy, ze zgaszonymi oczami, z drżącymi rękoma. Teraz jednak ruszali się żwawiej. Widać kto inny doniósł już o jakiejś wsi, którą można ograbić, więc nadzieja na wyżerkę dodała im sił.

Nie czekali na niego. Rua popatrzył za nimi, a potem podjechał do wozu, rozsunął skóry tworzące nad nim mały czum. Dziad nie spał.

– No? – zaskrzypiał.

Dziad stary był. Śmierć chyba o nim zapomniała, bo żył na tym świecie już więcej niż sto lat. Tak podejrzewał. Dużo widział, dużo wiedział. Jego mądrość jeszcze trzymała tych ostatnich na stepie Hunów przy życiu. Ale gadać nie lubił. Tylko głową pokiwał, kiedy Rua zdał mu ze wszystkiego sprawę. I nic nie powiedział. Nie było co tak milczeć, więc chłopak ruszył za innymi. W grabieży każda para rąk się przyda.

*

Ciemność i cisza panowały w izbie. Dzieciaki spały w kobiecym kącie, lekko posapując, chłopy pochrapywały basowo, a baby cienko. Tylko Stary leżał bez ruchu, a Jaga siedziała koło niego zgarbiona, z rękami dla ciepła złożonymi między udami. Ktoś mógłby pomyśleć, że też śpi, ale ona czuwała. Spod zmrużonych powiek patrzyła na Starego i czekała. Dola nie mogła być głucha na jej zaklęcia, nie mogła przecież dozwolić, by ten pies zszedł ze świata, zanim ona nie powie mu, jak bardzo go nienawidzi!

– Dolo, Dodolo, Rodzanico! Nić wiję, wiję, ziemi grudę biję, biję – mruczała tak cicho, że chyba tylko w głowie jej brzęczały te słowa. – Niech usłyszy mnie zdychający gad!

Charknął, a ona nie poruszyła się, tylko wzrok jej zbystrzał i w ciemnościach rozjaśnianych poświatą przygasających w glinianym piecu bierwion widziała, jak drgają mu powieki. Dusza wracała do niego. Usta zapadnięte z jednej strony w paralitycznym grymasie prostowały się z wolna. Bezwładna ręka próbowała zacisnąć się w pięść. Silny był! Nie zmogła go Mokosz?! Co broni tego parszywca?! Sięgnęła po woreczek z nawęzami15 wiszący na szyi swaka i szarpnęła za rzemyk. Stary nagle otworzył oczy. Jaga widziała, jak rozszerzają się w przerażeniu, więc wysypała na podołek wszystkie jego amulety. Groził jej wzrokiem! Chciał coś krzyczeć, ale z jego gęby wydobywały się tylko gniewne stęknięcia. Wreszcie się go nie bała. Patrząc mu prosto w oczy, zgarnęła jego skarby, podeszła w kąt izby do pieca, rozdmuchała lekko tlący się ognik i wrzuciła wszystko w czerwoną piecową gębę. Prawie wszystko… Rzecz najcenniejszą zostawiła. Żelazo. Przyjrzała mu się bliżej. To mocny amulet, najmocniejszy – żelazne męskie przyrodzenie. Odwróciła się do Starego i na jego oczach włożyła je do swojego woreczka. Ledwie poczuła jego ciężar między piersiami, siła zaczęła krążyć jej razem z krwią. Odwaga, roztropność! Pochyliła się nad psubratem, by dobrze słyszał, co ma mu do powiedzenia.

– Jak gnida żyłeś, jak wesz giniesz! Za moją siostrę, za Wisznię, za mnie samą!

Ściągnęła mu ze łba futrzaną czapę i przycisnęła do jego twarzy. Kopnął parę razy goleniami i było po nim. Szybko! Za szybko! Zajrzała pod czapę. No tak! To nie ona go udusiła, ale własna złość go zabiła. Gęba Starego aż granatowa się zrobiła od krwi, która uderzyła mu do głowy.

– Za mamę? Za mnie? Za ciebie? Co to znaczy, cioto?

Jaga drgnęła. Za nią stała Wisznia i dopytywała o rzeczy, które powinna poznać. Nie pytała o Starego, choć pewnie widziała, co się stało. Jaga wcale się temu nie zdziwiła. Wszystkie kobiety i dziewczyny w chacie życzyły mu, by jak najszybciej zdechł! A o przeszłych rzeczach musiała wreszcie Wiszni powiedzieć. Przyszedł już po temu czas. Wstała, naciągnęła na siebie futrzaną opończę i wyszła na zewnątrz. Dziewczyna za nią. Siadły obie na przeciętym pniu pod chatą. Księżyc stał w pełni. Od południa leniwie sunęły chmury. Pachniało wilgocią i nadchodzącą wiosną.

– Cioto…

Myśli Jagi pomknęły do pewnej nocy. Wtedy też zima miała się ku końcowi i od południa szedł cieplejszy dech. Ona była młoda. Zachodził do niej jeden kowalczyk. Kochała go… Przywoływała w myślach wspomnienia z tamtej tragicznej dla niej nocy.

*

Dawno to było, kiedy siedzieli razem na pniu, co go chłopi ściągnęli pod klecie16 jeszcze jesienią. Niedługo świt miał nadejść i już szarawą smużką znaczył niebo na wschodzie. Od puszczy szedł wilczy zew.

– Wilcze gody. – Jaga uśmiechnęła się zachęcająco, bo przecież na niego wołali Wilk.

Młodzi byli. Chciała, by ją objął, przytulił, a on zasłuchał się w ten dziki ton.

– Powiadają, że gdzieś tacy żyją, co raz na rok w wilki się przemieniają. Może i ty taki? – Zajrzała mu w oczy zalotnie. Szczęśliwa była, tak siedząc tu z nim.

– Chciałbym. Chciałbym, żebyś i ty taka była. Przemienieni w wilki ruszylibyśmy do puszczy i tyle by nas widzieli.

Patrzył na nią z takim natężeniem, że Jadze ścierpła skóra z nagłego podejrzenia. A może on wie? Może on coś wie? Zapadła się w sobie. Gdzieś znikł zalotny uśmiech. Obrzydliwa codzienność znowu objęła ją swoimi mackami i nie pomagała nawet jego obecność. Bo Jaga była siostrą Mlady, żony Starego. Ojciec oddał mu Mladę w któryś szczególnie ciężki przednówek, a potem zginął w potyczce z obcymi. Kiedy zabrakło opiekuna, do wyraju17 poszła reszta rodziny i Jaga znalazła się na łasce Starego. Najpierw była z tego zadowolona, bo w jego chacie panował największy dostatek w osadzie. Głodu tam nie znano. Niestety kiedy Mlada zaciążyła, a jej brzuch stawał się coraz większy, Stary zaczął włazić na wszystkie inne kobiety w chacie. Zresztą robił to podobno i przedtem. W owym czasie szczególnie upodobał sobie Jagę.

– Nie chciałabyś… Boisz się… – westchnął Wilk, bo zupełnie nie tak zrozumiał jej milczenie.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Nie wiedział, nie domyślał się, nie dotarły do niego żadne ploty! Wszędzie by za nim poszła, kochałaby go w każdej postaci. Już chciała podnieść oczy na miłego, już powiedzieć, że choćby dziś, choćby teraz… że najlepiej zaraz, już! Nie zdążyła.

– Ruchawica przeklęta! Wywłoka! – Stary znalazł się nagle przed nimi i zaczął okładać ją dębową lagą.

– Mój syn z babą tego wszarza?! – Kowal, rodzic Wilka, dopadł ich w tym samym momencie.

Kto śledził Jagę i Wilka? Kto chciał się wkraść w łaski jednego albo drugiego z ojców? Bo skłócić się obu bardziej już nie dało. Wilczur przed całą osadą oskarżył kiedyś Starego o kradzież, Stary bronił się, jak mógł, ale ani jeden, ani drugi nigdy nie powiedział, co by to być mogło ta skradziona rzecz, a tylko warczeli na siebie wiecznie i gołymi rękami gotowi byli się dusić. Widać ważne to – tyle tylko zdążyła pomyśleć wtedy Jaga. Kowal zgarnął syna do kuźni, a Stary póty tłukł Jagę lagą, póki się ruszać przestała. Jednak nie utłukł jej na śmierć. Dowlokła się nad ranem do chaty.

Stary tylko zerknął na nią i warknął:

– Następnym razem jego ubiję! Słowem się do kowala odezwiesz, to klnę się na Peruna, że jego ubiję!

Silna była, jakoś wydobrzała, ale do zdrowia nie wróciła już nigdy. Powłóczyła koślawą nogą i długo sikała krwią. Kiedy Wilk, mimo tej nogi, zagadnął ją znowu kiedyś, to choć jej serce się skrwawiło, pognała go. Nie mogła inaczej. Wiedziała, że Stary zrobi, co zapowiedział. I nigdy przez wszystkie lata nie rzekła nikomu słowa o tej miłości. Aż do teraz.

*

– Jego jednego kocham… I ciebie. – Jaga zamilkła i spuściła głowę.

– Biedna jesteś, cioto… – Wisznia też siedziała cicho przez chwilę, ale potem ciekawość wzięła górę. – Naprawdę nie wiesz, o co im poszło?

– Dzisiaj się dowiedziałam. – Pogmerała chwilę w woreczku na nawęzy i wyciągnęła żelaznego chuja. – Stąd była moc Starego! To ukradł Wilczurowi! Stąd szczęście i poważanie! Dlatego odważył się w końcu narazić Mokoszy, ale ona go jednak zabiła… Kowal zawsze miał poważanie w osadzie, jego słuchano, gdy przychodziło jakieś zagrożenie. Potem nagle szczęście go opuściło, a Stary zaczął się szarogęsić. Żelazo ma swoją moc! Szczególnie takie żelazo… – Schowała nawęzę. – To będzie dla ciebie. Dam ci to, kiedy okrzepniesz.

– Myślisz, cioto, że to prawda, co ludzie o mnie gadają?

– Że jesteś córką Mokoszy? Widzi mi się, że to prawda. A było tak…

*

Mlada zaczęła rodzić nad ranem. Kobiety wywlekły ją do łaźni. Chłopy spały jeszcze. Stary tylko wierzgnął się na posłaniu i krzyknął:

– Chłopak ma być! Z dziewuchą nie waż się wracać!

Siostra Jagi była najmłodszą i ostatnią z żon Starego, a on nie miał dla niej żadnego poważania. Zresztą dla kogóż miał? Choć wszystkie rodziły rok w rok, to synów dały mu tylko dwóch. Dziewuch kręciło się po izbie kilka. Resztę kazał od razu wynosić do lasu. Kto by tyle wykarmił?!

– Ja już wtedy wiedziałam – opowiadała Jaga Wiszni – że upodobała sobie mnie Dodola, że przyszłe mi od czasu do czasu pokazuje. Ludzie mnie już wtedy trochę za wiedźmę mieli. Niewiele mogłam pomóc Mladzie, a ze swoją nogą, nieruchawością, tylko bym przeszkadzała. Siadłam więc w kącie z kądzielą, która nieraz już mi przyszłe wypadki pokazała, i zaczęłam prząść. Z początku nić szła równo. Niespieszno mi było, bo to już wiedziałam, że pierwsze dzieciaki na świat nie pchają się zbyt szybko. Dobrze się przędło. Nić mocna była. Wrzeciono furczało radośnie na szczęście, na dostatek. Motowidło coraz grubsze się robiło, a ja już niemal wiedziałam, że syn będzie. Na córkę tak dobrze by się nie przędło. Aż nić się zerwała! Związałam szybko, by złe odgonić, ale ona znowu… Ręce mi się zatrzęsły. Wtedy drzwi się otworzyły i do chaty wpadła Damroka, mać twego najstarszego brata. „Dziewuchę wam porodziła!” – zakrzyknęła. Niby oczy spuszczone, niby mu współczuła, a radość aż z niej buchała, że ciągle poczesne miejsce w chacie będzie miała i tylko z Żyborą, matką Niebora, będzie się musiała dzielić. Jędza taka! Stary chrząknął po swojemu jak wieprz jakiś, lagę wziął i do łaźni poszedł. Ja za nim, bo przecież dobrze wiedziałam, jak potrafi kobietę urządzić. Nadążyć nie mogłam. Słyszałam, jak z wściekłości fuka, knur jeden! – Głos się Jadze załamał, a łzy stanęły jej w oczach. Zamilkła, bo dawne strachy nie pozwalały jej mówić.

Wisznia widziała, że krzywda wyrządzona jej matce jeszcze bardziej ją bolała niż własne nieszczęścia.

– I co, cioto, i co? – dopytywała.

Jaga, otarłszy oczy wierzchem dłoni, opowiadała:

– Wpadł wściekły do łaźni. Kobiety, które były przy porodzie, w pośpiechu stamtąd uciekły rozgdakane jak kury, kiedy jedną ze stada jastrząb poniesie. Nie słuchałam ich. Biegłam tak szybko, jak mogłam, lecz z łaźni usłyszałam odgłosy, jakby tam byk był jakiś i rogami o ściany trykał. Wpadłam tam i zobaczyłam… Do ściany Mladę przycisnął i jebał, aż trzeszczało. Krzyknąć nie zdążyłam, a skończył. Dziecko, co już zawinięte w powijak leżało, wziął i z łaźni wypadł. Moja piękna siostrzyczka osunęła się po tej ścianie i legła. Krwawiła! Strasznie krwawiła! Żelazo jej położyłam na brzuchu, bo to też pomaga. Ale nie jej… Pomocy szukałam, lecz nikt nie chciał się narazić Staremu. Wykrwawiła się Mlada, śliczna moja! Życie z niej z tą krwią wypłynęło! – Chlipnęła w rękaw, lecz mówić nie przestała: – Gdzie Stary to dziecko porzucił, tego nikt nie wiedział. Gdzieś do puszczy pognał, a wrócił sam. Wszyscy myśleli, że to rzecz załatwiona, kiedy pies, co naszego obejścia pilnował, na drugi dzień rano przytachał zawiniętego w powijaki niemowlaka. Dzieciak darł się niemożebnie, bo głodny był. Kurom poślad akurat rzucałam i do mnie on z tym przylazł. Podniosłam zawiniątko i wtedy pierwszy raz ci w oczy spojrzałam.

– Bo to ja byłam? – Wisznia miała mokre od łez policzki.

– Ty… Żadna z bab nakarmić cię nie chciała, choć kilka chodziło z cycami pełnymi mleka. Bały się Starego. Koziego rozbełtanego z wodą ci dałam. Ledwie zasnęłaś, gdy ktoś już doniósł tej gnidzie. Wylazł z chaty. Widziałam, że niepewny był swego, ale gębę na mnie darł. „Dosyć dziewuch w chałupie! Wywaliłem toto i wstępu nie ma!” Tak wrzeszczał, ale lagi swojej w ręku nie trzymał. Krzyczał, lecz ja dobrze słyszałam, jak głos mu drżał. Dlatego odważniejsza byłam.

– Coś zrobiła? – zdumiała się Wisznia.

– „Mokosz ją uratowała! Matka Ziemia Wilgotna! Bo to teraz jej córka jest! Na złość tobie, boś ją obraził! Na wiosnę grzech bić boginię Ziemię, bo brzemienna jest, do rodzenia się zbiera. A tyś co zrobił rodzącej matce, wieprzu jeden?!” Tak wrzeszczałam.

– A on?

– Fuknął, ale się nie ruszył i tylko widać było, jak duma swoim durnym umysłem, co robić, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta mu się postawiła. Jeszcze go żadna prosto w oczy wieprzem nie nazwała, choć po cichu to chyba każda. Mokoszy się bał. „Durnoty pleciesz!”, tak rzekł. „Durnoty?! Sam żeś durny!”, powiedziałam, bo sama nie wiedziałam, co dalej. A on nawet mnie przez gębę nie chlasnął, choć mógł. „Córka Mokoszy, powiadasz… Dobrze, sprawdźmy”, zażądał z krzywym uśmiechem. Rzekł, że pod dębem Peruna cię położymy. Na noc zostawimy. Tam córce Mokoszy krzywda się nie stanie.

– Zgodziłaś się na to?

– Włos zjeżył mi się na głowie. Wiedziałam, że Stary prawdy nigdy nie powie, że knuje, że teraz też chce mnie oszukać. „Ja ją tam pozwolę zostawić, a ty drania poślesz, żeby ją zabił!”, krzyczałam, bo chciałam, by odpuścił. Fuknął po swojemu. Widziałam, że o czymś takim rozmyślał. „Przecież to Mlady córka! Sama nie wierzysz w to, co pleciesz!”

– Zrobiłaś to…

– Musiałam się zgodzić z jego wolą. Kazałam, by zwołał wszystkich, a taką miałam siłę w głosie, że posłuchał. Bo ja pewna byłam swego. Nie wiem, skąd mi ta pewność się wzięła, ale tkwiła we mnie. A kiedy już zebrał się wokół nas krąg, to ja pierwsza powiedziałam: „Niech to sąd będzie między mną a nim! Niech wyjaśni się boska sprawa!”, i zażądałam, by nikt tej nocy nie ruszył się ze wsi. Sama z nim poszłam zostawić cię pod wielkim dębem. Niespokojna byłaś, ale cię nakarmiłam, otuliłam skórą z jagnięcia. Ciepło ci było. Ledwie cię położyłam na wilgotnej ziemi, uspokoiłaś się, oczka zmrużyłaś i zasnęłaś. Wiosna już przyszła. Wiśnie kwitły nad Dnieprem. W puszczy cicho było i pachnąco. Dąb szumiał zeschłymi liśćmi, co tkwiły jeszcze na jego gałęziach od zeszłego roku, i tylko zielona mgła nad nim zwiastowała nadejście nowych. Boski majestat szedł od tego drzewa. Taki spokój od dzbanów z ofiarami, od mogił dziadów szedł… Taka moc od rozłożystych konarów, które z tysiąc lat chyba miały, że przestałam się bać o ciebie. Bogowie czuwali. Ale Starego przez całą noc z oka nie spuściłam. Siedzieliśmy w chacie. Najpierw miał nadzieję, że zasnę, a gdy zobaczył, że tego się nie doczeka, postanowił mnie zmusić, żebym złamała warunki umowy. Opowiadał, że wiosna, że zwierz po zimie wygłodzony, że głupia jestem, bo nadzieję mam, że dziecko samo w puszczy noc przeżyje, a mi duch drętwiał ze strachu i tylko w myśli powtarzałam: „Mokosz! O, Mokosz!”, bo nic innego w tym przerażeniu nie mogłam wymyśleć. A kiedy świt nadszedł, na tej swojej chromej nodze popędziłam do lasu tak szybko, że Stary za mną na zdrowych kulasach nie mógł nadążyć! Leżałaś tak, jak cię zostawiliśmy. Spałaś bezpieczna, jakby oboje, Mokosz z Perunem, czuwali nad tobą. Obudziłaś się dopiero wtedy, kiedy wzięłam cię na ręce. I zaczęłaś się drzeć! Nic dziwnego, znowu trzeba było cię nakarmić…

15

słowiański amulet

16

komórka, prowizoryczne pomieszczenie

17

W wierzeniach słowiańskich jest to kraina, do której odlatują na zimę ptaki utożsamiane z duszami zmarłych. Bram wyraju strzegł Weles.

Wisznia ze słowiańskiej głuszy

Подняться наверх