Читать книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy - Страница 6
3
ОглавлениеRua, nie złażąc z konia, przysunął się do ognia. Nadział na miecz połeć mięsa, opiekł w ognisku i włożył do gęby. Jednym sprawnym ruchem odciął tuż przy ustach spory kawał. Tłuszcz popłynął mu po brodzie. Resztę schował do naczynia. To było życie! Beknął z przejedzenia i w kociołku poniósł mięso Dziadowi, który jak zwykle leżał w barłogu na wozie. Wstawał z wielkim trudem tylko za potrzebą. Teraz patrzył na współplemieńców z żalem pomieszanym z odrazą.
– Umrzeć mi już trzeba, by nie patrzeć na ten upadek! Chuda koza i parę gęsi, a oni szczęśliwi. Nie tak dawniej bywało!
Rua w zasadzie lubił słuchać wspominek Dziada, ale teraz się zbiesił.
– Nie chcecie, to nie! – Cofnął kociołek z jedzeniem.
– Dawaj! – Dziad sięgnął po mięso, odkroił kawałek. Długo je międlił w gębie.
Rua wsadził rękę pod siodło, skąd wyjął trochę rozbitej na miazgę baraniny. Oczy Dziada się rozjaśniły. To było łatwiej pogryźć, a i apetycznie pachniało końskim potem.
– Wszystko ma swój początek i koniec – skrzypiał dalej. – Tak i władztwo huńskie na tym świecie skończone. Ty, choć nosisz królewskie imię18 i z takiego rodu pochodzisz, widać do niczego zdatny nie jesteś. Drugim Attylą nie będziesz… – Zamyślił się.
Rua nie wiedział, dlaczego słucha tego zgorzkniałego grzyba. Koń sam stał koło jego wozu.
– Przed Attylą cały świat padał plackiem ze strachu! – Stary drżącym paluchem zaczął komuś wygrażać, a Ruę pusty śmiech ogarniał, bo kto by się przestraszył takiego truchła. – Posłuch miał! Gdzie się pojawił, krew płynęła, posłowie zgięci wpół ze skrzyniami złota do niego przyjeżdżali, najpiękniejsze konie, dziewki, szmaty jedwabne, wszystko mu zwozili w darach, bo się go bali! A ty?
– To co mam robić?! – Rua już miał dosyć.
Dziad zaniósł się śmiechem.
– Attyla nigdy by takiego pytania nie zadał, tylko zdzieliłby mnie toporkiem w łeb, a potem zrobiłby to z każdym, kto nie słucha jego rozkazów!
Walić siekierą w tego rechoczącego trupa? Dziad wychował go od dziecka, więc chłopak jakoś nie mógł się na to zdobyć. Chlasnął nahajką konia i pognał w step. Musiał porozmawiać ze sobą. Często to robił. Jakoś nie po huńsku…
Nie było u nich w zwyczaju, by zagapiać się w zachodzące słońce czy w chmury na niebie. On tak czynił. Błogość jakaś rozlewała mu się wtedy po całym ciele, w brzuchu czuł miłe łaskotki i coś go przymuszało do tego, by zamruczeć dziwacznie i niezbyt pięknie hymn dla piękna tego świata. Ale wystarczyło, że usłyszał swój chropawy głos, by zamilknąć i nie kalać nim ciszy stepu, szelestu liści trącanych przez wiatr, delikatnego ciurlikania strumieni dążących wśród zarośli do większej rzeki.
Chmury kłębiły się na niebie i siekł drobny deszcz. Od zachodu wiał wiatr. Rua pomyślał, że trzeba by znowu pójść na zachód śladem Attyli. Tam gdzieś może jeszcze włóczą się jacyś pobratymcy, może nie wszyscy usłuchali kiedyś Dziada i nie wrócili na step, na którym mieli nabrać mocy, tymczasem zgnili. Może tam bije źródło huńskiej siły, z którego czerpał Attyla. Może napije się i Rua? Śnieg topniał. Od rzeki szedł huk – kra ruszyła. Gdy tylko spłynie, trzeba im wszystkim na zachód!
*
W ten sam pochmurny dzień Broch podpalał stos pogrzebowy ojca. Drewno nie chciało zapłonąć, bo dokuczliwa mżawka wciskała się w każdą szczelinę. Stary leżał na marach i dopiero po śmierci nabrał dostojeństwa. Nie wrzeszczał, nie wyklinał, nie groził nikomu nieodstępną lagą. Matka Brocha, choć napojona przez Jagę makowym napojem, rzucała się skrępowana i przytroczona do słupa.
– Synku! Synku! – zawodziła.
Broch widział, że Damroka boi się śmierci w ogniu. Nie zamierzał pozwolić jej cierpieć, ale najpierw musiał rozpalić ten przeklęty stos. Wreszcie z lekka wysuszona trzcina, której mnóstwo napchał między belki, buchnęła płomieniem. Po chwili dym wysnuwał się spod grubych bierwion.
– Synku!
Wdrapał się na dymiącą stertę. Objął rodzicielkę ramieniem. Płakała. I jemu łzy mąciły widzenie. To dym, to tylko dym… Podniósł włócznię i wbił jej w pierś tam, gdzie powinno być serce. Miał nadzieję, że trafił, bo padła. Zeskoczył na ziemię. Gdzieniegdzie leniwie pokazywały się języki ognia, a coraz gęstsze kłęby rozwiewał zachodni wiatr. Kowal, który miał najbliższe kontakty z bogami, więc to on powinien opiekować się kąciną19, podniósł ramiona. Na ten znak kobiety zaczęły zawodzić, targając i rwąc włosy z głów. Poleciały rzucane przez płaczki gliniane naczynia. Trzask rozbijanych skorup miał przyczyniać żałości. Jednak Wisznia wyraźnie widziała, jak wśród skołtunionych w żałobnym zwyczaju włosów błyskają radosne oczy, słyszała wśród pogrzebowego lamentu nutę ulgi.
Dobrze mu tak, knurowi staremu!
Kiedy ogień strzelił wreszcie do góry, a płomienie podsycane przez wiatr poczęły pełzać po całym stosie, od strony rzeki doszedł huk. Dniepr ruszył! I od razu żwawiej, radośniej zatańczyły wzniesione w żałobnym geście ramiona płaczek, z weselem niemal mężczyźni uderzali włóczniami w drewniane szczyty20. Jakby wszyscy zapomnieli, że na stosie płonie ten, który przewodził całej osadzie od lat. W myślach kłębiły się słowa podzięki do Peruna, do Dodoli, że skończyła się już zima, że ojczulek Dniepr swoimi wodami osłoni ich od niebezpieczeństwa, że już wkrótce pojawią się w ptasich gniazdach jaja, a na stepie mnóstwo nieporadnej zwierzęcej młodzieży. Widmo głodu wreszcie odejdzie razem z zimą.
– Hej leli, leli! – Chciało się wszystkim zaśpiewać i zatańczyć, tymczasem tylko zawodzili mało żałobnie, ukradkiem się do siebie uśmiechając.
*
Step rozmiękł i wozy nadal musiały sunąć na płozach jak zimą. Rua prowadził swoich do brodu, który wypatrzył podczas poprzedniej wyprawy. Wody rzeki podniosły się nieco, ale kożuchy grążeli21, rzęści22, ginące w mroku i poruszane nurtem wody wielkie liście rdestnicy23 pokazywały drogę. Rua ruszył pierwszy. Opasawszy się powrozem, wszedł w rzekę. Nurt był zimny i bystry. Kiedy woda sięgnęła koniowi do piersi, Rua zsunął się z niego, uczepił ogona i popłynął. Zaraz dno podniosło się i już szeroką, płytką łachą ciągnęło aż do brzegu. Wyszedł, otrząsnął się z wody. Za nim wylazła pierwsza grupa. Teraz trzeba było złapać za sznur, zaprzeć się i ciągnąć, bo do drugiego końca przywiązano wozy, którym odczepiono płozy, a burty spuszczono tak, by fury zmieniły się w tratwy. Pracowali. Już zapomnieli o zimnej wodzie, a skóry na grzbietach parowały rozgrzane ich wysiłkiem. Przeprawa zawsze była ciężka, a oni osłabieni długim głodem. Teraz już mogli ruszyć na północ, gdzie w swojej osadzie czekała na Ruę dziewczyna ważka.
*
W osadzie nikt nie wierzył kowalowi, który ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Już dawno nie widziano tu strasznych obcych, którzy kiedyś podjeżdżali ze wschodniego brzegu.
– Ojczulek Dniepr nas obroni – powtarzali i szykowali się do święta.
Mokro jeszcze było po polach, a w puszczy pod drzewami leżały brudne resztki śniegu. Chłopy już jednak wyciągały sochy, co poniektóry szedł do kowala po nowe okucie, inny do lasu po stosowny kawał dębiny. Nadal ruszali się z wolna i leniwie. Kobiety za to całkiem rozbudziły się z zimowego rozmamłania. Tylko furczało, jak wymiatały brzozowymi miotłami wszystkie śmieci z chałup, jak wywalały z kleci gnój, jak prały kijankami w szmaty na kamieniach nad rzeką. Stary brud, stary smród trzeba z chat wygonić! Podłogi wymazać świeżą gliną, wysypać piaskiem, przetrząsnąć tatarakiem. Skóry w łaźni wyparzyć, kijami wytłuc, by pozbyć się z nich wszy i innego robactwa.
Jaga włóczyła się po łąkach w poszukiwaniu broczy24, świeżych liści krwawnika, babki, bylicy, dziurawca i kto ją tam jeszcze wiedział czego. Ziele suszyło się ciężko, bo wiosna była mokra, zapasów brakowało, a po zimie ludzie chorowali.
Broch kręcił się koło kąciny, w której stał posąg Peruna, wiciądza25 nad wszystkimi bogami. Nikt nie śmiał na figurę spojrzeć, więc bóg stał otoczony rzadką palisadą z pni, zasłonięty ze wszystkich stron skórzanymi kotarami. I tylko on, Broch, któremu ta godność przypadła po ojcu, nabierał powietrza w płuca, odchylał zasłony, sprzątał nawiane tu liście, a kiedy musiał koniecznie wypuścić powietrze i nabrać świeżego, wybiegał z kąciny, by śmierdzącym oddechem nie skalać świętego miejsca. Niektórzy mówili, że kowal Wilk godniejszy jest tego zaszczytu, że kto ze świętym żelazem pracuje, nad jego mocą może zapanować, milszy byłby Perunowi niż Broch, ale on nie zamierzał ustąpić.
Niech kowal kuje sierpy, topory. Do tego jest zdatny, tego we wsi potrzeba, a ja zajmę się kąciną! – fukał w myślach.
Poszedł do stajni, by oporządzić Perunowego konia. Biały był jak mleko i czysty. Perun na nim nie jeździł tej nocy, co nie było dobrym znakiem. Broch zajrzałby chętnie do kielicha przytroczonego do posągu boga, sprawdziłby, czy Perun dający święte życie upił z niego trochę ofiarnego miodu, ale usłyszał głos rogu.
Jaga zaostrzonym patykiem wygrzebywała z ziemi korzeń broczy, kiedy zabrzmiał róg.
Wisznia stała wtedy po kolana w wodzie i ścinała tatarak.
Dzienia tłukła kijanką w onuce nad rzeką.
Kowal zamarł z młotem wzniesionym nad głową.
Czaty dmą w róg! Na trwogę!
*
Dziad czuł, że śmierć sobie o nim przypomniała. Trzęsawka go wzięła. Dygotał przykryty mokrymi po przeprawie skórami, ale słowem się nikomu nie poskarżył. Zresztą kto miałby teraz czas dla niego! Umrzeć mu była już najwyższa pora i tylko się modlił do Boga Wielkiego Nieba, by ostatni raz dane mu było zobaczyć przed śmiercią huńskie zwycięstwo. Zaklinał los, śpiewając pieśń:
Prześwietny król Hunów Attyla
Zrodzony z ojca Mundzuka,
Pan najdzielniejszych plemion,
Który z potęgą, o jakiej nigdy nie słyszano,
Sam posiadł królestwa scytyjskie i germańskie,
Który przeraził oba cesarstwa rzymskiego świata,
Zdobywając miasto po mieście,
I aby reszty nie łupić,
Prośbami ubłagany, przyjął roczną daninę…
Z trudem wsparł się Dziad na ramionach, próbując wypatrzyć na mijanych wzgórzach umocnień wroga, ocenić, jaką mogą mieć korzyść ze zwycięstwa. Jednak gasnącymi oczami nie mógł nic zobaczyć, więc padł na barłóg i dalej śpiewał, choć sam nie wiedział, czy głos jego słychać, czy tylko słowa błąkają się po umyśle.
Kiedy wszystkiego szczęśliwie dokonał,
Nie padł od ciosów wrogów,
Nie zginął zdradzony przez swoich,
Lecz zachowując bez uszczerbku rodzinne plemię,
Pośród radosnej zabawy,
Nie czując bólu,
Zasnął…26
I on zasypiał, a przed snem ujrzał jeszcze, jak będąc niedorosłym szczylem, na własne oczy widział śmierć umiłowanego Attyli. Pamiętał, jak jechał jego król w weselnej karocy z nową żoną Ildiko. Jak piękna była jego wybranka! Włosy awarskim zwyczajem zebrała w warkocz, a na głowę włożyła przepaskę szczerozłotą, z której zwieszały się złote dzwoneczki. Dzyń, dzyń – podzwaniały przy każdym jej ruchu. Ildiko patrzyła oczami łani na gości weselnych, co już porządnie miodu i wina popili, ze strachem, z dumą, a trochę z radością. Na szyi jej błyszczał naszyjnik z medalionów nabijanych barwnymi kamieniami, na rękach – brzęczące bransolety. Piękna była Ildiko w dzień swojego ślubu z Attylą. Młoda żona weszła do drewnianego domu swego władcy, zniknęła za drzwiami rzeźbionymi w smoki i szarańcze, a jej mąż został ze swoim ludem i pił jeszcze długo w noc, jak i oni pili. I żarł, jak oni żarli, aż wreszcie wszedł za rzeźbione drzwi, by nacieszyć się piękną żoną.
Dziad, który wtedy nie był jeszcze Dziadem, bo wołali na niego Edekon, tylko dziś już nikt o tym nie pamiętał, też żarł i pił, aż legł gdzieś pod drzewem bez przytomności. Gdy nadszedł dzień i słońce już było wysoko, weselnicy obsiedli dokoła drewniany dom Attyli i czekali, kiedy ich król zechce się pokazać. Nastało południe, potem wieczór, a on nie wychodził… Wtedy najstarszy syn Attylowy, Ellak, wszedł do domu i podniósł alarm. Młody Dziad wspiął się na palce i zajrzał przez zasłonięty tylko skórą wyglądek do wnętrza. Zobaczył króla leżącego na plecach, a nad zakrwawionym ciałem płakała piękna Ildiko. Nikt nie miał wątpliwości. Spił się Attyla strasznie i legł na wznak. Krew puściła mu się nosem, co przedtem już często się zdarzało, i zadusiła go. Tak umarł ten, którego nie mógł pokonać żaden człowiek.
I on, Dziad, też teraz umiera kołysany na bezdrożach naddnieprzańskiego stepu. Już nie zobaczy zwycięstwa Hunów, bo śmierć mu oczy mrokiem zasłoniła i zmąciła umysł, co dobrym było, bo gdyby Dziad dalej snuł wspomnienia, to musiałby przypomnieć sobie, jak Ellak pozwolił pobić swoich królowi Gepidów Ardarykowi, jak lud huński roztopił się wśród Ujgurów, Madziarów, Bułgarów, a tylko niedobitki takie jak jego grupa uszły z tego, by błąkać się po niezmierzonych przestrzeniach stepów od Dunaju do Dniepru, a kto wie, czy nie dalej… Ale to wszystko wreszcie przestało obchodzić Dziada, choć może jeszcze w ostatnich chwilach słyszał, jak róg bojowy wzywa do walki. Jednak nie było mu dane dowiedzieć się, czy Rua, wnuk Dengizeka, młodszego syna Attyli, wiedzie resztki jego ludu po zwycięstwo, czy po klęskę.
18
Rua to pierwszy król wszystkich Hunów. Jego następcami byli siostrzeńcy: Bleda i Attyla.
19
słowiańska świątynia
20
tarcze
21
roślina wodna o żółtych kwiatach umieszczonych na mięsistej łodydze
22
roślina wodna o drobnych pływających liściach
23
roślina wodna całkowicie zanurzona; długość kłącza sięga nawet czterech metrów
24
jedna z nazw marzanny barwierskiej, której kłącza używano jako czerwonego barwnika
25
pana, dowódcy, wojownika
26
Jordanes, O pochodzeniu i czynach Gotów, za: E. A. Thompson, Hunowie, przeł. B. Malarecka, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 2015, s. 127.