Читать книгу Książę Cieni - Aleksandra Polak - Страница 11
7
ОглавлениеNim ludzie poskromili świat, rządziły nim kłęby cieni i światła. Przeplatały się wśród drzew, oceanów, mórz, zalegały w głębokich kotlinach i podwodnych królestwach. Człowiek miał tylko skrawek wszechświata, wioski ukryte były w miejscach, gdzie blask gwiazd przedzierał się przez macki demonów. Zarówno siły ciemności, jak i siły blasku wciągały ludzi w wir swych potyczek; tak jak przy drzewie, na które pada promień słońca, tworzy się cień, tak i w duszy ścierają się dobro i zło. Gdy szamani odprawiali rytuał światła, cienie chowały się w podziemiu. Jeśli znalazły tam zabłąkane dusze, nawiedzały je i znów wznosiły się ponad nieboskłon. Wówczas z gwiazd zrodziła się rodzina – skóra jej członków utkana była ze światła, a serca, zszyte z promieni słońca, pulsowały razem z nim. Księżyc podarował ich oczom swą poświatę, a krew, srebrna, iskrząca i gęsta niczym stopione srebro, swoje źródło miała w gwiazdach, które z miłości do dobra roztopiły się w ich żyłach. Światło naznaczyło swym piętnem wyryte na ich skórze tatuaże, które na zawsze miały przypominać, że stanowią jedność z blaskiem. Gdy spojrzą w zwierciadło wody, będą pamiętać o niebiańskich korzeniach, a gdy oczy innych istot na nich spoczną, od razu rozpoznają blask gwiazd.
Gdy tysiące lat później Eryn zawarła pakt z ciemnością, jej ciało utraciło przymioty światła. Wcześniej Proto nie odstępował jej na krok, a gdy cienie wyparły blask, jej serce stało się puste, pozbawione siły do bicia. Szybko się zorientowała, że gryf jest panaceum na śmierć. Nieśmiertelny, stanowił niewyczerpany zasób magicznej energii. Tej jednej nocy wraz z hordą demonów nawiedziła swoją wioskę. Wśród setki mieszkańców przeżyli tylko jeden człowiek i jeden stwór. Okulus i Proto. Choć Eryn nie zabiła ojca, udało jej się porwać gryfa. Skuła go magicznymi kajdanami, podała otępiającą truciznę, po czym wrzuciła do zimnego podziemia. Zbierała jego krew i wyrywała mu pióra. Gdy poddała się cieniom, z dnia na dzień widziała coraz gorzej. Dostrzegała jeszcze wiązki świata, jednak to Okulus przypieczętował jej ślepotę. Gdy kolejny raz przyszła odebrać mu życie, wyciągnął dłoń i dotknął jej twarzy. Eryn wbiła sztylet w jego pierś, ale na próżno – mag nawet się nie zachwiał. Jego dłoń zabłysła, a wzrok Eryn uciekał razem z jej wypływającym łzami. Okulus zamknął wzrok córki w perle i na zawsze wyrzucił Eryn z królestwa światła. Wówczas kobieta oszalała. Paliła pióra gryfa w każdą pełnię księżyca. Pocierała oczy popiołem i powoli odzyskiwała wzrok. Nie widziała już jednak światła – otaczały ją tylko cienie. Z jej ciała zniknęły świetliste wzory.
Wraz z piórami zabierała Protonowi krew. Krew gryfa, jak mówił Okulus, to jeden z trzech legendarnych leków na śmierć. Eryn, pijąc ją codziennie, przeżyła tysiące lat. Wielką moc miały także łzy gryfa. Kiedy cienie atakowały Eryn niczym wataha wilków, łzy pomagały odpierać atak. Wypływają z serca samych gwiazd – gęste, obfite, czyste jak górska woda – palą demony żywym ogniem. W ten właśnie sposób Eryn poskromiła demony – pokazała, że może stanąć z nimi do boju, co więcej, może wygrać.
Kolejne panaceum, terakotowa zbroja, zaginęło. Starożytne plemię ją schowało, tak by nikt nie zyskał dostępu do nieśmiertelności. Ten, kto założył zbroję, zamrażał swoje serce. Wraz z nieśmiertelnością otrzymywał jednak okrucieństwo. Stawał się żołnierzem, który przemierzał świat pozbawiony uczuć.
Trzecim lekiem była woda z jeziora życia. Nikt nigdy go jednak nie znalazł. Ponoć znajdowało się na końcu świata.
Gdy gryf uciekł, Eryn wpadła w szał. Straciła wszystko – swój wzrok, lekarstwo na śmierć i kontrolę nad cieniami. Próbowała go złapać, jednak ślepa, osłabiona, nie była w stanie walczyć ani z ojcem, ani z gryfem. Wydała rozkaz, by wszyscy jej podwładni polowali na stwora, jednak żaden z nich nie potrafił namierzyć gryfa, szczególnie gdy obdarowaliśmy go niewidzialnością. Z dnia na dzień Eryn popadała w coraz większy obłęd. Baliśmy się, że gdy furia ogarnie ją w całości, może wykorzystać Juliana. Prędko się domyśli, że on nie jest nam obojętny, że będziemy go chcieli ocalić za wszelką cenę, a wtedy ona posunie się do wszystkiego, by wymusić wymianę. Dlatego musieliśmy być pierwsi. Musieliśmy odzyskać naszego przyjaciela, w zamian oferując Eryn gryfa. Musieliśmy też zdobyć jego łzy do mikstury.
Dzień odbicia Juliana zaczęłam… maturą. Tym razem zdawałam angielski i byłam bardziej zestresowana naszym planem niż egzaminem. Zastanawiałam się, czy znowu spotkam Eryn. Czy pojawi się w miejscu wymiany, czy wyśle kogoś ze swoich podwładnych…? Intrygowała mnie. Oczywiście, że wolałabym starcie z kimś, po kim wiedziałam, czego się spodziewać, jednak myśl o spojrzeniu w oczy legendarnego Księcia Cieni wzbudzała we mnie dreszcz ekscytacji. Wiedziałam, że prawdopodobnie pojawi się tam również Tristan, szukając okazji, by osłabić Hadriana. Istna mieszanka wybuchowa.
Julian miał się coraz gorzej. Jego wzrok był nieobecny, ruchy powolne. Czasami po prostu znikał, a jego miejsce zajmowały demony. Poprzedniego wieczoru jeden z cieni otoczył go mackami niczym pająk. Otworzył paszczę i pożarł Juliana, owijając go sobą jak kokonem. Gdy Julian powrócił, głodny demon siedział już w jego otępionych oczach. Musieliśmy działać. I to jak najszybciej.
Matura z angielskiego nie sprawiła mi problemów. Zarówno poziom podstawowy, jak i rozszerzony skończyłam przed czasem. Odłożyłam arkusz i rozkoszowałam się ciszą sali gimnastycznej. Demony oddaliły się, nie nawiedzały mnie w biały dzień. Widziałam ich ślepia w snach, budziłam się, przerażona, że mnie obejmują, widziałam je wychodzące zza szafy. Naciągałam kołdrę aż po szyję, przytulałam Pannę Ninę, której spokojna senność mnie uspokajała. Zasypiałam znowu, powtarzając niczym mantrę słowa magicznego cyrku. Omnia pro lucem. Wszystko dla światła. Wszędzie jest blask. Demony nie mają prawa wstępu do mojej głowy.
To Okulus nauczył mnie tej metody, uprzednio opowiadając o historii magii, wszechświata i swojej rodziny zrodzonej z gwiazd. Siedział odchylony w fotelu i tylko palce mocno ściśnięte na oparciu fotela zdradzały jego niepokój. Mówił o Eryn i o antidotum na śmierć. Wspominał czasy, kiedy Proto był tylko małym gryfem, który broił, a nie bronił światłości. Mag powiedział, że motto cyrku wypełni moje ciało blaskiem, zabierze ciemność, która zalegała w mojej głowie po Hadesie i mrocznych sekretach związanych z Tristanem. Wzór jego tatuaży odcisnął się na mojej skórze i choć chwilę później zanikł, to przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Moja głowa stała się lżejsza, nogi same ciągnęły do przodu. Uśmiechałam się jak dawniej, zupełnie jakby mag uwolnił mnie od ciężkiego bagażu, który krępował moje ruchy.
Hadrian trenował, odpoczywał, potem znów trenował. Rozmawialiśmy kilka razy dziennie, jednak brakowało mi naszej dawnej bliskości. Kiedyś spędzaliśmy całe dnie razem, teraz widzieliśmy się raz na kilka dni. Ta rozłąka uświadomiła mi, jak bardzo go kocham. Jak silne są korzenie miłości, kiedy wichura zagraża konarom drzewa. Potrzebowałam jego obecności, potrzebowałam jego czułości i poczucia bezpieczeństwa, które tylko on mi zapewniał. Chciałam go pocałować i poczuć jego pożądanie. Brakowało mi jego i spojrzeń błękitnych oczu.
– Wszystko w porządku? – zapytałam przez telefon, kiedy pierwsza matura dobiegła końca. Musiałam przeczekać przerwę, żeby podejść do kolejnej, rozszerzonej, a potem już nic nie będzie mnie powstrzymywało przed podróżą do domu cyrkowców.
– Jasne – odparł spokojnym głosem. – Mam nowy trening. Po południu obejrzysz go na własne oczy.
– Naprawdę? Świetnie! Nie mogę się doczekać. A… Trzymamy się planu, prawda?
– Tak. Cokolwiek by się działo, trzymamy się planu – potwierdził.
Uśmiechnęłam się do komórki.
– Do zobaczenia.
– Do zobaczenia…
Nim nadeszła siedemnasta, jechałam już rozklekotanym autobusem ku zacisznej uliczce, gdzie wznosił się las, niebawem rozstępujący się przed wysoką bramą cyrkowców. Najpierw zobaczyłam przyczepę, wokół której były porozrzucane aktorskie rekwizyty. Kiwała się na boki w rytm cichej muzyki, która dochodziła z jej wnętrza. Kilka kolorowych bączków kręciło się dookoła, napędzanych siłą niedostępną dla moich oczu. Przyłożyłam dłoń do bramy. Tak jak zwykle, zabrzęczała kilka razy i otworzyła się przede mną wąsko, lecz wystarczająco, bym przecisnęła się pomiędzy prętami. To, co zastałam po drugiej stronie, przerosło wszelkie moje oczekiwania.
Ogród cyrkowców, zazwyczaj spowity mrokiem, tym razem skrzył światłem. Konary, które dotąd pochylały się do ziemi niczym macki potworów, teraz uniosły się, ozdobione małymi zielonymi listkami. Trawa zmieniła kolor z brudnej butelkowej zieleni na soczysty odcień szmaragdów. Napawałam się świeżym zapachem wiosny, który mieszał się ze słodką wonią kwiatów. Wkrótce zobaczyłam, skąd dochodził ten pieszczący zmysły zapach. Dom cyrkowców tonął w kwiatach. Przy ziemi w obfitych kulach plątały się hortensje, a wieżyczkę pokryła firanka herbacianych róż. Największe drzewo z konarem tak grubym, że bez problemu mogłabym się za nim schować, zazwyczaj suche i skrzeczące, dzisiaj było okazem zdrowia. Na jego gałęziach wiły się kwiaty podobne liliom, jednak ich płatki błyszczały wszystkimi kolorami tęczy. W jego koronie ukrywały się śpiewające białe ptaki. Przecierałam oczy ze zdumienia.
Zza drzewa wyłonił się Hadrian, ubrany w luźną białą koszulkę i jasne, przetarte na kolanach dżinsy. W jego niebieskich oczach znów widziałam radość. Miał głębokie, pełne spokoju spojrzenie. Wpatrując się w niego, pośród rajskiej roślinności, mnie również ogarnął spokój. Odwzajemniłam uśmiech i pomyślałam, że bardzo tęskniłam za jego lazurowymi oczami pozbawionymi zmartwień. Ogród, z pewnością magiczny, działał na nas kojąco.
– Podoba ci się moje dzieło? – zapytał Hadrian, odgarniając z twarzy grzywkę. Chwycił jeden z tęczowych kwiatów i zbliżył go do nosa, chłonąc jego zapach. Zamknął oczy, a kwiat rozszerzył swoje płatki niczym korona, ukazując świetliki zamieszkujące jego wnętrze.
– Ty to stworzyłeś? – zapytałam zachwycona i obróciłam się, podziwiając szumiący zagajnik. Hadrian przytaknął, a kilka liści opadło na jego ramiona. Podeszłam i nieśmiało objęłam go w pasie. Splotłam palce na jego plecach i przyłożyłam głowę do jego piersi. Pachniał kwiatami i cynamonem. Czułam twarde mięśnie pod jego skórą i spokojny rytm jego serca. Jego oddech otulał moją głowę i było to najwspanialsze uczucie pod słońcem. Konary drzew otuliły nas jak zasłona. Hadrian mnie pocałował, a ja odwzajemniłam pocałunek, dużo odważniej, zaborczo, doskonale wiedząc, czego chcę. Przycisnęłam jego ciało do mojego, a grube zielone pędy zaczęły oplatać nasze stopy.
– Nie bój się – powiedział Hadrian, kiedy próbowałam wyrwać nogę z uścisku. – To m ó j ogród. Nikt nie ma prawa wejść tu bez zaproszenia.
Hadrian odgarnął moje włosy z czoła i już się pochylał, by znów mnie pocałować, gdy usłyszeliśmy wołanie. Bez wątpienia ten głos należał do Stelli i był lekko poirytowany.
– Halo! Gdzie wy jesteście?
Hadrian uśmiechnął się przebiegle, a moje serce oblała fala gorąca. Niczego innego nie potrzebowałam.
– Wrócimy do tego wieczorem – szepnął i podniósł się, podając mi dłoń. Kwiaty i pnącza cofały się, przerzedzając, aż w końcu ujrzałam Stellę. Stała na ganku, opierając dłonie o biodra, i wyczekującym wzrokiem wpatrywała się w ogród. Wymieniliśmy z Hadrianem porozumiewawcze spojrzenia.
– Nareszcie – fuknęła. – Gryf już czeka. Musimy się zbierać.
– Naprawdę to robimy? – zapytałam, nie dowierzając.
– Tak. Uda się, zobaczycie.
– Oczywiście, że się uda – oznajmiła Stella, teatralnie poprawiając frywolne kosmyki, które spadły jej na prawą brew. Srebrne włosy spięła w wysoki kok, a jej smukłe ciało zakrywał biały komplet: obcisłe spodnie z pasami na broń oraz pobłyskująca bluza, której rękawy wysoko podwinęła. – Wszystko pójdzie gładko.
Uśmiechnęła się przebiegle i zniknęła w przedpokoju. Hadrian wyjął z kieszeni białych spodni czarną wstążkę i, stanąwszy za mną, zebrał moje włosy w kucyk. Zacisnął wstążkę w dłoni, a gdy poluźnił uścisk, na wstążce pojawił się czerwony mak.
– Na szczęście – wyjaśnił. – Będę obok, ale trzymaj się Stelli. Jak widzisz, czuje się w tej misji jak ryba w wodzie.
– Dokładnie! – Stella nagle pojawiła się na ganku. – Nareszcie coś się dzieje!
– Skupcie się – warknął Iwo.
Na miejsce wymiany wybraliśmy opuszczoną gdańską masarnię. Od lat stała pusta, zrujnowana, pożarta kilkakrotnymi pożarami. Oddalona o kilkanaście minut drogi od starówki, ukrywała się pomiędzy niepokojąco ciemnymi uliczkami. Wieść niosła, że nad murami ciążyła klątwa zniszczenia. Ten, kto zagłębiał się w jej zrujnowane pomieszczenia, ryzykował życiem. Kilka najbardziej ekstremalnych plotek głosiło nawet, że ten, kto zniknie w cieniu masarni, już nigdy z niej nie wyjdzie. Zaprzeczali temu jednak bezdomni, którzy odważnie szukali tam schronienia. Słyszałam również o ścianach pokrytych krwią czy graffiti, które pożera dusze, jednak nie do końca dawałam im wiarę. Kiedyś widziałam masarnię z daleka, stojąc w punkcie widokowym. Nie wyglądała na miejsce z piekła rodem, jedynie odstraszała szpetnym wyglądem. Dach zionął dziurami, niektóre okna pozbawione były nawet framug, a pokruszona cegła opadła na ziemię wraz z podmuchami wiatru.
Wraz z Gustawem, Aureą, Stellą i Iwo wdrapałam się do cyrkowej furgonetki. Za nami ociężale wgramolił się gryf. Stella poklepała go radośnie po piórach. Ale dlaczego? Wszystko po kolei.
Reszta cyrku podzieliła się na dwie grupy, które miały nas osłaniać i czekać w ukryciu w razie kłopotów. Z Hadesem nietrudno było o komplikacje, dlatego Ariana i Igor mieli się ukryć w okolicach masarni, a Amelia i Okulus spoglądali na wszystko z bezkresu, gotowi w każdej chwili wkroczyć do akcji. Poprzedniej nocy poprzez kryształową kulę Okulus przekazał Samiemu wiadomość. Zaproponował wymianę – gryf za Juliana i jedno szkiełko wypełnione łzami gryfa. Sami długo wpatrywał się w wiadomość wyrytą blaskiem w ścianie jego komnaty, aż w końcu skinął głową. Dobrze wiedzieliśmy, że tak się stanie. Mężczyzna w żadnym wypadku nie przepuściłby szansy na udowodnienie Eryn swoich umiejętności dowódcy. Chciał pokazać, że jest zaradny, że to on odzyska dla niej gryfa, a może przy okazji i samego Hadriana. Jednak ten siedział spokojnie obok Okulusa i Amelii w bezkresie. Pod żadnym pozorem nie mógł wyjść, nie mógł się ujawnić. Furgonetka wywoływała uśmiechy na twarzach przechodniów. Wszyscy myśleli, że wóz jedzie ze spektaklem, jednak tym razem mieliśmy trafić prosto w objęcia cieni.
Brak spektaklu wcale nie oznaczał braku cyrkowej atmosfery. Gustaw trzymał w dłoni swoją kulę, która otwierała się i zamykała, wypuszczając ze wnętrza melodię graną na niskich strunach wiolonczeli. Aurea miała przywiązane do nadgarstków czerwone chorągiewki, a w dłoniach trzymała żółty latawiec. Nerwowo wybijała rytm stopami, aż w końcu przestała pod karcącym spojrzeniem Stelli. Z całej naszej piątki to ona wyglądała najbardziej wojowniczo – jak wyrwana z komiksów. Z białym strojem kontrastowały wysokie czarne buty ozdobione ćwiekami. Na dłonie naciągnęła rękawice z metalowymi elementami, a gdy znów poprawiła sobie grzywkę, ostre akcesoria zaplątały się w jej srebrne kosmyki.
Iwo prowadził furgonetkę, spięty, nerwowy i wyczulony na każde słowo. Co chwilę rzucał mi podejrzliwe spojrzenie, jakby wcale nie był pewien, że podołam tej misji. Jego turban ledwo mieścił się w samochodzie, reszta stroju też nie świadczyła o bojowym charakterze naszej wyprawy. Długie rękawy zakrywały dźwignię zmiany biegów, wzorzyste spodnie rozlewały się po fotelu, a żółte ciżemki połyskiwały spod nogawek. Odważnie wytrzymałam jego spojrzenie. Objęłam gryfa, którego szyję otaczała metalowa obroża. Pogłaskałam go po piórach, a metal brzęknął.
Gdy dotarliśmy na miejsce, słońce było już nisko. Miasto było spokojne, a szczególnie ta część, gdzie mało kto się zapuszczał. Dwa szare koty wbijały w nas swoje złote ślepia zza śmietnika, a starszy pan w białej podkoszulce wyjrzał z okna, by zobaczyć, kto robi tyle hałasu. Nasza cyrkowa furgonetka wprowadziła go w niemałe zaskoczenie, lecz wtedy Iwo z impetem wysiadł z auta i z przymocowanej do pasa sakiewki wyjął garść kolorowego pyłu. Rzucił nim w powietrze, a wówczas zarówno koty, jak i staruszek zupełnie stracili nami zainteresowanie.
Aurea rozwinęła latawiec, a on, pomimo bezwietrznego dnia, poszybował prosto nad jej głową. Gdy ruszyła, potulnie poleciał za nią, trzepocząc kolorową bibułą. Iwo nagle potrząsnął rękawem i po chwili cienka laska zakończona podobizną głowy tygrysa uderzyła o chodnik. Gustaw wziął głęboki oddech, chwycił sztylet i dołączył do Iwo, a za nim pomaszerowałam ja wraz z gryfem. Stella pilnowała tyłów i to ona jako ostatnia przeszła przez walącą się bramę. Wypalona słońcem trawa okalała nieregularnie ułożone płytki, a przed nami wyrosły trzy budynki – dwa niskie, jednopiętrowe, i jeden wysoki, w latach swojej świetności na pewno robiący wrażenie. Okna na poddaszu ledwo się trzymały we framugach. Gdzieniegdzie zachowały się resztki płaskorzeźb czy innych ozdobników, które teraz przyciągały uwagę jedynie leniwych gołębi. Dach częściowo się zawalił. Szpiczasty front masarni pociemniał pokryty sadzą, z obnażonym wnętrzem muru ciemniał między chmurami.
Mogłabym przysiąc, że nagle w jednym z okien zobaczyłam poruszającą się postać. Gdy mrugnęłam, zniknęła. Wzdrygnęłam się i przybliżyłam do Gustawa, który posłał mi wspierający uśmiech. Aurea niewzruszenie szła dalej, prosto do ogromnych, drewnianych drzwi pokrytych łzami smoły. Uderzyła w nie stopą, a wówczas opuszczona masarnia ukazała swoje odrażające oblicze. Powitała nas falą duszącego zapachu sadzy i zgniłego oddechu demonów.
Spodziewałam się starych mebli, szafek, jakiegokolwiek inwentarza, jednak zastaliśmy tylko wrogą, ciemną pustkę i goły beton. Wysokie ściany gdzieniegdzie pokryte były trudnym do odczytania graffiti. Mętne światło wpadało do pomieszczenia przez brudne okna.
Nagle rzęsistymi kroplami lunął deszcz. Firana wody odgrodziła nas od świata, niemal uniemożliwiając nam wyjście z opuszczonej masarni. Przełknęłam nerwowo ślinę.
– Znacie tę plotkę, że ten, kto tu wejdzie, już nigdy nie wyjdzie? – Gustaw wybrał sobie najgorszą z możliwych pór na przytaczanie nam miejskich pogłosek. Widziałam, że czerpie satysfakcję z wizyty w tej jamie szaleństwa, dlatego ominęłam go szerokim łukiem, ciągnąc na łańcuchu upartego gryfa.
– Dokąd właściwie idziemy? – zapytała Stella, również ignorując czarny humor Gustawa.
– Na pierwsze piętro. Musimy znaleźć chłodnię – odparł Iwo. Poszedł w kierunku schodów, falując swoim strojem.
Choć w pomieszczeniu było ciepło, wręcz duszno, na słowo „chłodnia” przeszedł mnie dreszcz grozy i spowalniająca kroki niechęć.
Wąskimi schodami weszliśmy na piętro, a ilekroć obracałam się przez ramię, by sprawdzić, czy gryf i Stella podążają za mną, mierzyłam wzrokiem również znikające w oddali wejście. Robiło się coraz ciemniej, a po mętnym świetle okien nie było nawet śladu. Przyspieszyłam. Iwo pewnie stawiał kroki, podobnie Gustaw. Aurea wciąż trzymała nad głową latawiec.
– Jego szelest odstrasza demony – wyjaśniła, gdy zapytałam, po co ciągniemy za sobą latawiec po opuszczonej masarni.
Pierwsze piętro wyglądało jeszcze bardziej odrażająco niż rażący diaboliczną atmosferą parter. Wszystko tutaj pokryte było sadzą, od sufitu przez ścianę, podłogę i drzwi. Moje trampki prędko zaszły najpierw szarością, a potem czernią.
– Jak znajdziemy chłodnię w tym brudzie? – Aurea zatrzepotała latawcem, a gęsty pył poleciał w jego stronę niczym magnes. Nie odsłonił jednak tabliczek przy drzwiach, które strawione ogniem, pokazywały już tylko ślady ugaszonego kiedyś pożaru. Mogliśmy spróbować odnaleźć pomieszczenie tradycyjną metodą – zaglądając do każdego po kolei. Było ich jednak tak wiele, że zajęłoby to przynajmniej pół godziny. Czas był na wagę złota. No i potrzebowaliśmy mocnego wejścia, zdecydowanego, bez rozglądania się, czy to aby na pewno tutaj. Właśnie dlatego Iwo kolejny raz sięgnął do swojego rozłożystego rękawa, jakby ukrył tam połowę zawartości domu. Zręcznym, niemal tanecznym ruchem wyjął z niego smukłe wahadełko i ułożył tak, by zwisając, zastygło w bezruchu. Wziął głęboki wdech, po czym kilka razy pociągnął nosem, jakby miał znaleźć chłodnię dzięki swojemu nieomylnemu węchowi, po czym delikatnym ruchem wprawił wahadełko w ruch. Wystarczyło kilka łuków, by rozhuśtało się we wszystkie strony. Wpatrywałam się w nie jak zahipnotyzowana, aż w końcu wahadełko zastygło w przedziwnej pozycji. Wskazywało drzwi w głębi korytarza, zaprzeczając grawitacji.
– Chłodnia. To tam. – Iwo poruszył dłonią, a wahadełko samo wskoczyło do jego rękawa. – Posłuchajcie – powiedział, przejeżdżając dłońmi po lasce od góry do dołu. Zmieniła się w wysoki harpun, a wieńczący ją tygrys tym razem otworzył usta we wrogim, niemym ryku. – Nie wiem, co nas czeka za tymi drzwiami. To tylko wymiana jeńców, ale Hades nigdy nie przepuści okazji, żeby nas osłabić. Dlatego jeśli tylko zrobi się zbyt niebezpiecznie albo poczujecie zagrożenie, zmywamy się. Gdy odbierzemy Juliana, też się zmywamy, od razu. Czy to jasne? – zapytał niczym srogi nauczyciel.
Zgodnie pokiwaliśmy głowami. Iwo ruszył energicznym krokiem, sunąc przez korytarz jak niesiony na skrzydłach. Aurea owinęła sznur latawca wokół dłoni i trzymała go teraz bliżej siebie. Za nią dreptał Gustaw, potem ja z potężnym gryfem i Stella, która co chwilę oglądała się nerwowo za siebie.
Gdy Iwo otworzył drzwi, budynkiem wstrząsnęła fala uderzeniowa. Tuż przed naszymi oczami prawa ściana korytarza po prostu runęła. Osłoniłam usta i nos dłonią. Gdy Iwo zamachał swoim rękawem, pył opadł. Zobaczyliśmy gruzowisko, które ciągnęło się aż do tylnej ściany budynku. Gruz w środku pomieszczenia przypominał górkę i dopiero po chwili zauważyłam, że ktoś stoi po jej drugiej stronie.
Mężczyzna w długim płaszczu, którego kaptur zasłaniał twarz, opierał się o wystające z gruzowiska druty. Skrzyżował dłonie na piersi, nie poruszał się, nawet nie drgnął. Gdy złoty piorun przeciął niebo, podniósł głowę, a jego kaptur opadł. Czarne tatuaże ruszały się chaotycznie na jego pokrytej bliznami twarzy. Sami.
Zza jego pleców niespiesznie wyszedł Konrad. Zmierzył nas nienawistnym wzrokiem. Wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia, po czym pociągnął za sobą kolejną osobę.
Julian poruszał się niczym robot. Jego skóra była szara, oczy pozbawione wyrazu i kolorów. Powłóczył nogami, szedł machinalnie, na siłę, najkrótsze kroki sprawiały mu trud. Jego ręce zwisały bezwładnie, a usta delikatnie rozchyliły się w zobojętniałym grymasie. Wpatrywałam się w niego z przerażeniem. Pamiętałam wesołego, pełnego magii Juliana, który zawsze miał w oku figlarny błysk. Teraz był kukłą. Mroczną, pozbawioną życia kukłą. Złość zajęła mnie niczym płomień nasączoną ropą zapałkę.
Powietrze przeciął świst – to Sami rzucił przez całe pomieszczenie ostry kawał betonu, wycelowany prosto w kolorowy latawiec Aurei. Dziewczyna zrobiła unik, jednak za późno. Beton przedziurawił delikatny materiał, a latawiec opadł na ziemię. Wówczas rozpętało się piekło. Iwo krzyknął, jednak jego głos zaginął w ryku demonów, kiedy wygłodniałe, powstrzymywane wcześniej przez latawiec, rzuciły się na nas. Padłam na kolana, chowając się za masywnym ciałem gryfa. Gustaw zrobił to samo i prawie przytulił się do mojego boku. Aurea opędzała się od demonów jak od natarczywych insektów, jednak gdy spojrzałam w jej stronę, przeszedł mnie dreszcz grozy. Demony przyjęły wszelkie możliwe kształty, jedne większe, inne mniejsze, otwierały ziejące pustką paszcze. Bramę do nieskończonych odmętów ich wnętrzności stanowiły ostre jak długie sople lodu kły, ułożone nieregularnie i powyginane w różne strony. Niektóre miały długie kończyny, wyrastające z ich odwłoków niczym macki ośmiornicy. Owinęły się wokół ciała Aurei, wchodziły do jej ust, uszu, oczu. Widziałam, że dziewczyna traci siły.
– Stella! – krzyknęłam, a ona za chwilę pojawiła się obok przyjaciółki. Jeden z demonów owinął się wokół nadgarstka Aurei. Poczułam, że i mnie boli nadgarstek. Ujrzałam czarną pręgę, która robiła się coraz bardziej wyraźna. Salę przeszył złowieszczy krzyk Samiego i cichy rechot Konrada. Zdecydowanym ruchem wyciągnęłam zza pasa długi sztylet. Niech tylko podejdą, myślałam.
– Na trzy! – Iwo przyciągnął moją uwagę. Stał w szerokim rozkroku; w jednej dłoni miał harpun, a w drugiej… bączka. Był to najprawdziwszy kolorowy bączek, taki jak pamiętałam z dziecięcych zabaw. Mrugnęłam, by upewnić się, że nie mam zwidów. Bączek w kolorach tęczy wirował w dłoni Iwo. Stella stanęła jak wryta i wzięła głęboki wdech.
– Raz. Dwa… TRZY! – Iwo, gdy skończył odliczanie, rzucił bączek w powietrze i w tym samym momencie Stella krzyknęła tak głośno, że aż musiałam zakryć uszy. Z jej gardła wyleciała chmura blasku, która wprawiła bączek w jeszcze szybsze obroty. Nie minęła nawet sekunda, gdy wszystkie demony zakręciły się wraz z nim, dołączając do wiru, z którego nie mogły znaleźć wyjścia. Bączek wessał je do środka niczym czarna dziura, aż w końcu zrujnowane pomieszczenia masarni pojaśniały. Sami zaśmiał się gardłowo, a Iwo rzucił mu pełne wzgardy spojrzenie. Bączek wrócił do jego dłoni, a Aurea upadła na kolana, łapczywie łapiąc oddech. Gustaw pomógł jej wstać, a na twarzy Samiego widać było rozczarowanie.
– Te wasze cyrkowe sztuczki… – prychnął i wyszedł zza góry gruzu. Konrad ani drgnął. Podniosłam się i wyjrzałam zza masywnego ciała gryfa, którego Sami mierzył teraz wzrokiem od głowy aż po pazury. Uśmiechnął się chytrze, a aura jego obłąkańczego charakteru podążała za nim jak welon. – Skończyliśmy już zabawę, dlatego pora dobić targu.
Mężczyzna skinął na Juliana, jednak ten ani drgnął. Konrad go popchnął, a wówczas nasz przyjaciel zrobił parę kroków, jednak leniwie, opornie, niczym maszyna, która działa na wyczerpanej baterii. W dłoni Samiego zamigotała fiolka. Podłużna, smukła fiolka z wypukłym brzuszkiem, w której pobłyskiwał przezroczysty płyn. Łzy gryfa. Jeden z niezbędnych składników potrzebnych do naszej mikstury. Przełknęłam ślinę i zastygłam, wpatrując się w przedmiot. Wiedziałam, jak ważna jest ta malutka fiolka. Chwila obłędu Samiego, jego furia lub przekora mogły zniszczyć cały nasz plan. Wymieniłam zaniepokojone spojrzenia ze Stellą, jednak Gustaw uspokajał nas wzrokiem. Jego ciemne, brązowe oczy mówiły, że wszystko mamy pod kontrolą. Widziałam, jak Iwo mruży w skupieniu oczy, ściąga brwi, rozważając każdą możliwą opcję. Fiolka i Julian – oboje musieli trafić w nasze objęcia.
Iwo wyciągnął ramię, pokazując mi, bym podała mu łańcuch, którym skrępowany był gryf. Tak zrobiłam, a stwór posłusznie ruszył za Iwo ku środkowi pomieszczenia. Sami też powoli ruszył się w naszą stronę, jednak Julian wciąż stał nieruchomo jak posąg. Magowie stanęli naprzeciwko i był to widok zapierający dech w piersiach. Obaj rośli, dostojni, otoczeni aurą magii, która nie mogła się bardziej różnić. Zwiewne szaty Iwo ukrywały blask, a czarny kaptur Samiego aż wibrował od demonów, które kręciły się jak rozjuszone pszczoły. Sami zmrużył oczy, a jego tatuaże otoczyły je niczym maska. Nagle, bez uprzedzenia, rzucił w kierunku Iwo fiolkę. Gdy przedmiot szybował w powietrzu, serce zabiło mi mocniej. Widziałam, że Stella też się spięła – była gotowa do pomocy. Fiolka na szczęście wylądowała w dłoniach maga, który szybko włożył ją do rękawa, gdzie znajdowały swoje schronienie wszystkie magiczne przedmioty.
– Mieliście gryfa, a żądacie samych łez – powiedział Sami. Każdy wyraz ociekał jadem.
– Nie jesteśmy takimi sadystami, żeby je pozyskiwać – mruknął Iwo. – A skoro wy macie tyle zapasów, postanowiłem skorzystać.
– To ostatnia – powiedział Sami i tym razem jego głos zmieszał się z rozjuszonym syknięciem. Mag uniósł głowę, patrząc na Iwo z wyższością. – Dlatego oddawaj gryfa.
Iwo westchnął. Na jego twarzy malowały się ból i rozterka. Spojrzał na stwora i potarł skronie dłonią.
– Oddawaj go! – wrzasnął Sami, a podłoga niebezpiecznie zadrgała. Na głowę Stelli spadł deszcz betonowego pyłu. Iwo przekazał Samiemu łańcuch. Aurea zapłakała, a Gustaw jęknął. Sami od razu wyjął zza pazuchy długą strzykawkę z trucizną i wbił igłę w ciało gryfa. Iwo machnął w kierunku Juliana. Chłopak wciąż jednak się nie ruszył.
– Julian! – warknął Gustaw. – Chodź tu natychmiast!
– Wasz chłoptaś wcale się nie pali, żeby do was wracać – zachichotał Sami, który był teraz w wybornym humorze. Konrad obserwował wszystko w napięciu i byłam pewna, że trzyma zaciśnięte kciuki, by Julian nie odszedł. Na szczęście mieliśmy na to sposób.
Stella ruszyła w kierunku Juliana, a po sekundzie była już obok niego.
– Odejdź – warknęła tylko, mocno popychając Konrada.
Stella podała Julianowi drewnianą szkatułkę. Zbliżyła usta do jego ucha i wyszeptała kilka słów. Julian drgnął. Jego palce zaczęły się poruszać, badając przedmiot. Stella rzuciła mu zachęcające spojrzenie. Chłopak podniósł wieko.
Tak jak Hadrianowi ukazała się jego matka, tak teraz przed Julianem pojawiła się Diana. To była nasza jedyna nadzieja. Gdy obmyślaliśmy plan odbicia przyjaciela, Aurea wpadła na pomysł, by do szkatułki włożyć bransoletkę Diany i dać ją Julianowi. Od razu zauważyłam zmianę na jego twarzy. Jego usta drgnęły, w jego oczach zatańczyła iskierka blasku, a mięśnie się napięły. Diana nic nie mówiła. Nawet utkana z jasnej powłoczki, porażała swoim pięknem. Doskonale ją pamiętałam, jakbym jeszcze wczoraj rozmawiała z nią twarzą w twarz. Jej sylwetka, ruchy i ciepłe spojrzenie uzmysłowiły mi, jak bardzo tęskniłam za przyjaciółką. Obfite pukle falistych włosów spadały na ramiona dziewczyny, otulały też jej plecy. Wyciągnęła rękę i dotknęła policzka Juliana. Wtedy rozpętał się chaos.
Najpierw Julian ożył. Żadne inne określenie nie pasowało – on po prostu ożył. Jego skóra pojaśniała, ciało nabrało energii, a oczy powróciły do dawnego koloru. Chłopak zamrugał i spojrzał na Dianę. Był zszokowany. Kilka sekund później dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu, a Julian upuścił szkatułkę.
Stella aż klasnęła w dłonie z radości i rzuciła mu się na szyję. Szybko jednak odskoczyła – Julian zaczął kaszleć tak gwałtownie, że aż zgiął się wpół i padł na kolana. Gustaw i Ariana podbiegli do niego przerażeni, jednak nim znaleźli się przy jego boku, Julian zwymiotował. Czarna, gęsta ciecz pokryła podłogę starej chłodni. Stella szybko podniosła go z kolan, a wtedy powietrze przeciął krzyk Konrada.
– Mówiłem ci, że nie masz prawa mnie zostawić! – Konrad wpadł w szał. Wyciągnął ogromny nóż i cisnął nim w Juliana. Skryłam się za zwiewnymi szatami Iwo, jednak Stelli udało się zmienić tor biegu tego śmiercionośnego narzędzia.
Konrad wrzasnął jeszcze raz, a z jego oczu wypłynęły czarne łzy. Sami obserwował wszystko z boku niby pasjonujący spektakl. Trzymał gryfa blisko siebie i co chwilę wybuchał histerycznym śmiechem, jakbyśmy odgrywali najwspanialszą komedię. Konrad dyszał. W furii rzucił się w stronę Juliana, lecz Iwo użył swojej laski, odtrącając go kilka metrów w tył. Sami ryknął śmiechem. Korzystając z chwilowej przerwy w walce, uścisnęłam dłoń Juliana. Była zimna i koścista, ale chłopak odwzajemnił mój uścisk. Pod powiekami poczułam łzy radości. Naprawdę go odzyskaliśmy. Szkatułka, tak jak przewidziała Aurea, wyciągnęła jego światło na powierzchnię.
Gdy Konrad się podniósł, by znów zaszarżować, Iwo z drugiego rękawa wyjął obręcz żonglerską. Okręcił ją wokół palca i rzucił Stelli, a ta złapała ją z gracją i dostojnym, wręcz kocim krokiem zbliżyła się do Konrada. Chłopak próbował ją kopnąć, jednak Stella zwinnie uskoczyła, jakby tańczyła na linie. Konrad chciał złapać jej ramię, ale wykonała salto, dzięki czemu znalazła się za jego plecami. Podrzuciła obręcz nad głowę, a ta, opadając, skrępowała Konrada. Zacisnęła się mocno wokół jego ramion, a chłopak opadł bezwładnie na ziemię niczym szmaciana lalka.
Gdy odwróciłam wzrok, ujrzałam, że na ciele gryfa tworzą się czarne pęknięcia. Jęknęłam. Szturchnęłam Aureę, a ona, ujrzawszy to samo, nerwowo złapała ramię Iwo. Gryf pękał jak uderzona porcelana; podobnie rozsypywał się nasz plan. To był czas na ucieczkę.
Sami też zauważył te pęknięcia.
– To… to nie jest… gryf. To nie jest Proto!
Tak. To nie był Proto. Obok Samiego stał gryf zbudowany z magicznego piasku z ogrodu Hadriana oraz piór prawdziwego Protona, który krył się u boku Okulusa. Nie mogliśmy oddać go w ręce Hadesu, nawet przez sekundę nie braliśmy tego pod uwagę. Gdy Hadrian powiedział, że potrafi zbudować z piasku każde stworzenie, które wzmocnione atrybutem prawdziwego przez chwilę będzie jego idealną kopią, od razu wiedzieliśmy, że to najlepszy pomysł. Sami nie odszedłby bez gryfa. Trucizna jednak osłabiła zaklęcie i piaskowy Proto zaczął się rozpadać.
W tym samym czasie, kiedy Sami wpadł w szał, Konrad oswobodził się z obręczy. Ruszyli na nas razem, w jednej sekundzie, a za nimi rosła rozwścieczona armia demonów. Zbladłam ze strachu. Aurea chwyciła moją dłoń, a Iwo rozłożył ramiona. Demony uderzyły pierwsze, jednak odbiły się od maga jak od ściany. Zobaczyłam, że na jego twarzy pojawiła się maska. Maska Nieśmiertelnych.
Stella i Gustaw przyjęli atak Samiego, blokując jego rozłożone dłonie. Z każdego palca wyrastał mu teraz długi zakręcony pazur. Gdy nie mógł ruszyć dłońmi, uwięziony w uścisku, otworzył usta, a jego język wystrzelił niczym język węża. Gdy ugodził dłoń Stelli, dziewczyna krzyknęła i upadła na podłogę. Sami odtrącił Gustawa, raniąc go swoimi szponami, i w furii ruszył na Iwo. Aurea wystąpiła do przodu i nim Sami zdołał się zorientować, za jego plecami pojawiły się również Ariana i Amelia. Gdy ujrzałam ich spokojne, jasne twarze, poczułam ciepło na sercu. Siostry uwięziły Samiego w trójkącie blasku. Iwo trzymał Konrada, który szamotał się jak opętany. Wymieniliśmy spojrzenia i zgodnie kiwnęliśmy głowami. To był nasz znak: nogi za pas.
Iwo odrzucił Konrada w bok, a Sami opadł, odurzony blaskiem. Siostry złapały mnie za rękę, potem Iwo, Gustawa i Juliana. Iwo wyjął z kieszeni spodni kieszonkowy zegarek, otworzył go i przesunął wskazówki na godzinę trzecią. Poczułam, jak mną szarpie. Bezkres wsysał nas do środka, Okulus po nas sięgał, tak jak to zaplanowaliśmy. Uśmiechnęłam się w przypływie ulgi, która jednak nie trwała długo. Nie wylądowałam w domu cyrkowców, a z powrotem w opuszczonej masarni. Iwo wpadł na ścianę, która go przygniotła, Ariana potoczyła się aż na korytarz, a Gustaw utknął pomiędzy prętami. Jeden z nich na wylot przeszedł przez jego ramię. Chłopak jęknął.
– Co się stało?! – krzyknęłam przerażona, jednak gdy spojrzałam ponad pył unoszący się z zawalonej ściany, nie potrzebowałam już odpowiedzi. Czarne cielska demonów przyczepiły się do Konrada jak małpy do drzewa, wyciągając swoje długie macki. Jedna z nich dosięgnęła Amelię i zaplątała się w jej loki. Pazury stwora weszły do jej oczu i ust. Konrad dyszał żądzą krwi.
– Nie zostawicie mnie… – wysyczał. – Znowu. Znowu mnie porzucacie.
Demon podrapał policzek Amelii.
– Oszalałeś do reszty?! – wrzasnął Iwo, podnosząc się z gruzów. – Natychmiast ją puść!
Konrad zaśmiał się szyderczo i ścisnął Amelię jeszcze mocniej. Padła na kolana.
Iwo ruszył w kierunku Konrada, jednak to Julian był szybszy. Z dawną sprawnością chwycił jego ramię. Zrobił to tak mocno, że spod materiału wyciekła krew, a chłopak nieco osłabił uścisk. Konrad wyjął zza pasa sztylet. Wycelował go w Amelię, a moje serce na chwilę stanęło. Iwo uderzył swoją laską o podłogę, krusząc panele wokół Konrada. Sztylet szybował już jednak w powietrzu. Julian próbował go złapać, jednak na próżno. Stella wyciągnęła dłoń, ale też bez efektu. Wtedy siostry, wszystkie naraz, wyciągnęły dłonie. Moja też poszybowała do przodu. Na opuszkach ich palców pojawił się blask. Moje również lekko zaiskrzyły, niczym zapałka – ich świeciły blaskiem pochodni. Wtedy sztylet zmienił bieg, odbijając się od światła niczym piłka od ściany. Poszybował tak szybko, że zauważyłam tylko rozmazaną smugę. Sztylet wbił się w pierś Konrada. Chłopak westchnął, a pęknięcia na podłodze powiększały się stopniowo. Sufit runął, a Konrad spadł piętro niżej. Ściany zaczęły pochylać się niczym potrącony dom z kart.
– Szybko! – ponaglił nas Iwo i znów złapaliśmy się za ręce. Szarpnęło nami i po chwili wylądowaliśmy na tygrysim dywanie, który nieco zamortyzował upadek. Podniosłam się i spojrzałam po wszystkich. Byliśmy cali.
Iwo zwycięskim gestem uniósł fiolkę z łzami gryfa. Aurea rzuciła się w objęcia Juliana. Chwilę później do salonu wpadli Hadrian, Okulus i Igor i zaczęli nas po kolei ściskać. Nie minęło nawet kilka minut, a Hadrian uleczył wszystkie nasze rany. Na końcu przyczłapał prawdziwy Proto, który przysiadł przed kominkiem i ułożył głowę na podłodze.
– Udało się! – Objęłam Hadriana tak mocno, jak tylko potrafiłam. – Mamy kolejny składnik!
Hadrian spojrzał na mnie z podziwem. Uśmiechnęłam się szeroko i zmierzwiłam jego jasne włosy.
– Udało nam się. – Westchnął i mocno mnie objął, jakby próbował połączyć nasze ciała w jedno.
Nasi przyjaciele głośno rozmawiali, podekscytowani, rozradowani. My wpatrywaliśmy się w siebie. Patrzyłam w spokojne, lazurowe oczy Hadriana. Delikatny uśmiech, mocne, lecz przyjazne rysy twarzy. Spojrzenie, które objęłoby cały świat dobrem. Ramiona, które trzymały moje ciało jak lina bezpieczeństwa. Delikatnie go pocałowałam. Pogładziłam jego policzki, potem szyję i ramiona.
Myślałam o miłości. O tym, że to Hadrian mnie nauczył, że uczucie jest jak owoc, który wymaga starannej pielęgnacji. Delikatny owoc, który w każdym momencie może spaść z cienkiej gałązki, który potrzebuje czasu, by dojrzeć. Pączkuje, powoli dojrzewa. W naszej miłości nie było pośpiechu. Nie było granic ani złości. Tylko zrozumienie i chęć, by nie stracić tego, co najpiękniejsze na świecie. Pragnęliśmy, żeby klątwa odeszła i żebyśmy mogli się rozkoszować codziennością.