Читать книгу Lekarka więzienna - Amanda Brown - Страница 10

Rozdział drugi

Оглавление

Rozdział

drugi

Nie przypuszczałam, że trafię na okładkę!

Siedząc w swoim gabinecie w przychodni, złapałam się na tym, że patrzę na moje słowa, wydrukowane na Pulse, ogólnokrajowego magazynu internistycznego.

„Oto odjeżdżam w siną dal, a nikogo to nie rusza”.

Dokładnie to napisałam, ale nie przypuszczałam, że zacytują mnie słowo w słowo.

Przeklinałam siebie za to, że tak bez umiaru dałam upust emocjom. Chodziło mi o to, że prawie dwadzieścia lat usilnie starałam się wykonywać dobrą robotę, a nagle okazało się, że to się wcale nie liczy i nikogo to nie obchodzi. Wszyscy chcieli tylko odfajkowywania rubryk.

Żałowałam, że nie zabrałam okularów słonecznych, za którymi mogłabym się schować.

Ale nic już nie mogłam z tym zrobić. Moje opinie ukazały się czarno na białym, do wglądu dla wszystkich zainteresowanych. Pozostawało mi jedynie wyprężyć pierś i przez trzy ostatnie tygodnie mojej praktyki zabrać się do pracy.

Znowu miotałam się między złością a poczuciem żalu. Nie służyło mi teraz bycie tutaj, ale na szczęście w rozkład dnia miałam wpisaną półgodzinną przerwę. Chwyciłam torebkę i wybiegłam zaczerpnąć świeżego powietrza.

Gdzie bym nie skierowała wzroku, wszystko przypominało mi, co tracę. Przechodząc przez poczekalnię, czułam na sobie dziesiątki par oczu, szeroko rozwartych z niedowierzania – list pożegnalny, który napisałam do pacjentów, wisiał przypięty na tablicy ogłoszeń.

Przecięłam obsadzoną drzewami ulicę, chroniąc się w kawiarni naprzeciwko przychodni, ale panowała tam niewiele lepsza atmosfera. Przede mną w kolejce stała Sandra, farmaceutka z pobliskiej apteki. Kiedy obejmowałam posadę lekarza rodzinnego w tym rejonie, ona już sprzedawała leki. Spodziewałam się, że napomknie coś o artykule, ale miała dla mnie inną nowinę.

– Przez ciebie całe miasteczko prawie pogrążyło się w żałobie – palnęła.

Przez te lata blisko zaprzyjaźniłam się z Sandrą. Jej twarz, tchnącą samą dobrocią, okalała burza kasztanowych włosów. Liczyła sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, więc żeby na mnie spojrzeć, musiała podnieść swoje ciemne oczy.

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Ona mówiła dalej, każdym słowem trafiając mnie w serce.

– Tak bardzo zasmuciłaś pacjentów. Nie wiedzą, co bez ciebie zrobią. Amando, naprawdę musisz odejść…?

Delikatnie ścisnęłam Sandrę za ramię, choć tak naprawdę wolałabym ją objąć i serdecznie uściskać.

– Podjęłam decyzję. Teraz muszę tę sprawę doprowadzić do końca. Chociaż mi z tym okropnie – przyznałam. Zbierało mi się na płacz. Tylko tego by brakowało: żebym zalała się łzami w kolejce po kawę.

Potem nadeszło kluczowe pytanie.

– A co będziesz teraz robić?

No właśnie – co?

– Sądzę, że z twoim doświadczeniem bez trudu dostaniesz pracę w innej przychodni – dodała.

Akurat tego nie chciałam. Mierzyłabym się z tymi samymi problemami, tyle że w innej scenerii. Ale co miałabym robić? Sama czułam się jak w żałobie. Ogarnął mnie smutek, czułam się osamotniona, nie widziałam przed sobą drogi, a gęsta i ciemna mgła zwątpienia oraz poczucia winy zaćmiewała wizję przyszłości.

Zapach palonej kawy nagle wydał mi się kwaśny, przyprawiający o mdłości, wręcz nie do wytrzymania. Te kawiarniane odgłosy, biały szum pogaduszek, syk spieniacza do mleka… Nie byłam w stanie znieść tego wszystkiego. Czułam fale gorąca uderzające mi do głowy i desperacko zapragnęłam powrotu w uliczny ziąb. Istne męczarnie. Co ja narobiłam?

– Muszę wracać do pracy – powiedziałam Sandrze.

– Ale nawet nie doczekałaś się kawy. Musimy się napić, zanim odejdziesz z… – urwała, gdy pokazałam jej uniesione w górę kciuki i rzuciłam się do drzwi.

Na zewnątrz zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów, racząc się rześkim powietrzem zamiast kawy. Chciało mi się płakać. Tego wszystkiego było za wiele. Widzieć swoje wynurzenia na kartach magazynu, wysłuchiwać, co czują moi pacjenci… Ale w popłoch wpędziło mnie uświadomienie sobie, że nie mam cienia pomysłu na to, co zrobić z resztą mojego życia. Po powrocie do gabinetu sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy do drzwi zapukał pan Collins. Gdybym mogła, przez resztę dnia chowałabym się za biurkiem, ale nie miałam wyboru.

– Proszę – powiedziałam, kryjąc się za udawaną radością.

Briana Collinsa – zawsze ogolonego wysokiego pięćdziesięciolatka o siwych włosach i powiększających się zakolach – leczyłam od bardzo dawna. Miał długie, cienkie palce, przez co łapałam się na myśli, że powinien grać na fortepianie.

Zajrzał teraz przez drzwi i ostrożnie zbliżył się po cętkowanej wykładzinie do biurka. Kroki stawiał niepewnie, jak człowiek, któremu pewności siebie starczyło tylko na to, by zastukać.

Odkąd pamiętam, okresowo brał antydepresanty. Gdy łagodziły jego stan, odstawiał je, przekonany, że czuje się lepiej, ale natychmiast popadał w dołujące przygnębienie.

W trakcie swojej praktyki widywałam mnóstwo pacjentów takich jak Brian – dobrze sytuowany i elokwentny przedstawiciel klasy średniej, któremu się w życiu powiodło. Klasyczny przykład pana w nieśmiertelnym garniturze w prążki, dzień w dzień goszczącego w centrum. Muszę przyznać, że kiedy zaczynałam pracę w tej okolicy, taki typ trochę mnie onieśmielał, gdyż obawiałam się, że ludzie tego rodzaju raczej nie obdarzą zaufaniem młodej lekarki. Ku memu zaskoczeniu udało mi się go do siebie przekonać, podobnie jak wielu innych pacjentów. Sądzę, że udało mi się, ponieważ im pokazałam, iż naprawdę mi na nich zależy. Zawsze wierzyłam, że głównej przyczyny wielu chorób można się doszukać w kipiących w człowieku problemach emocjonalnych. Kłopot z tym był taki, że wielu z moich pacjentów z czasem zaczęło widzieć we mnie bardziej doradcę niż lekarza… Pan Collins nie stanowił tu wyjątku.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Brianie? – zapytałam łagodnie i ciepło, starając się, by poczuł się swobodnie.

Spuścił wzrok i opadł na krzesło naprzeciw mnie.

– To rzeczywiście prawda, że pani odchodzi? – zaczął z niepokojem w oczach. Oto pierwszy raz spotykałam się twarzą w twarz z reakcją na moje rozstanie z pracą. Okazało się to nie do zniesienia. Napięcie w moim maleńkim gabinecie dałoby się kroić nożem.

– Obawiam się, że tak.

Na chwilę całkiem zamilkł, wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na wykładzinie, a potem spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam łzy. Serce mi się krajało.

Z pudełka na moim biurku wyciągnął chusteczkę i otarł kąciki oczu.

Głos mu drżał.

– Ale co ja bez pani zrobię? Pani jedna rozumie, przez co przechodzę, a tak trudno mi się otworzyć przed drugim człowiekiem.

Jego lęk był całkowicie naturalny; dzieliło go zresztą mnóstwo ludzi, którzy przeszli przez zmianę lekarza prowadzącego.

– Przenosi się pani do jakiejś pobliskiej przychodni?

Otworzyłam usta i na tym poprzestałam. Zamierzałam odpowiedzieć mu, że nie, ale to pytanie powaliło mnie na samo dno znanej mi już otchłani niepewności. Przełknęłam gulę i szepnęłam:

– Raczej nie.

Ponownie spuścił wzrok, przybity, a potem nagle się zerwał. Raptownie wyciągnął rękę, zapewne tak, jak robił to setki razy na oficjalnych posiedzeniach, maskując formalnym gestem swoje przygnębienie.

– No to życzę pani wszystkiego najlepszego na przyszłość, pani doktor.

Gdy ściskałam mu dłoń, dusiło mnie w gardle.

– Była pani cudowna i naprawdę doceniam wszystko, co pani dla mnie zrobiła przez te lata – wyrzucał z siebie sztywno i jednostajnie. – A każdy, komu trafi się pani jako lekarz, będzie szczęściarzem.

Zagryzłam wargi – byłam o włos od zalania się łzami. Chowając się za wiedzą medyczną, poleciłam panu Collinsowi kontynuowanie leczenia taką samą dawką antydepresantów i kontrolę za trzy miesiące.

Odprowadziłam go do drzwi i tam oboje mieliśmy swoją chwilę ciszy, wzajemnie świadomi swego smutku.

– Wszystko się ułoży – powiedziałam, żeby dodać mu otuchy.

Zabrał te słowa za drzwi, a ja pękłam, przytłoczona lawiną wszystkich dzisiejszych emocji.

Źle to wyglądało. Życie lekarza stanowi nieustanny przepływ trudnych sytuacji, przejętych pacjentów, bólu, smutku i śmierci. Potrzebowałam więcej siły – bo przecież byłam silniejsza, zawsze byłam – po prostu nie miałam pojęcia, jak przetrwać następne parę tygodni.

Zadzwonił telefon.

Kusiło mnie, żeby zaczekać, aż umilknie, i pewnie tak bym zrobiła, ale potrzebowałam też czegoś – czegokolwiek – co mogłoby wyrwać mnie z dołka, w który się osuwałam.

– Pani doktor Brown? – zapytał głos na drugim końcu linii.

– Tak. Z kim rozmawiam?

– Tutaj doktor Phil Burn. Widziałem pani artykuł w Pulse.

Ścisnęło mnie w żołądku.

– Prowadzę nabór lekarzy do pracy w zakładach karnych w południowo-wschodniej Anglii.

– Słucham? – Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Szukam lekarza do pracy w więzieniu – powtórzył.

Całkiem mnie to ogłuszyło. Tak się zafiksowałam na małomiasteczkowej praktyce, że inne perspektywy, jak ta, którą sugerował, nawet nie przyszły mi do głowy.

Doktor Burn kontynuował opis pracy. Chodziło o część etatu w zakładzie karnym dla młodocianych, od piętnastu do osiemnastu lat, HMP Huntercombe, w hrabstwie Oxford, nieopodal Henley-On-Thames.

– Czy byłaby pani zainteresowana? – zapytał.

Myśl o więzieniu przywołała obrazy bójek, ran kłutych, powieszeń – grozę dobrze znaną z filmów. Czy umiałabym się odnaleźć w pracy w takim świecie?

W głębi siebie, rzecz jasna, wiedziałam, że moje pierwsze skojarzenia z życiem więziennym zapewne nie oddają prawdy, no i potrzebowałam czegoś, do czego mogłabym się zabrać… Czegoś nowego, co będzie stanowić dla mnie wyzwanie i dzięki czemu odzyskam poczucie sensu życia. Czegoś, co mogłoby pomóc innym.

– Tak! – oznajmiłam, czym samą siebie zszokowałam. Nie dałam sobie czasu na przemyślenie decyzji, polegałam jedynie na przeczuciach, nie miałam pojęcia o wysokości wynagrodzenia, nie zadałam też wielu innych pytań…

Ale jak straszni mogli być piętnasto- czy osiemnastolatkowie? Moi chłopcy, Rob i Charlie, byli w tym wieku, mogłam więc liczyć na to, że jakoś dotrę do ich rówieśników, a oni zobaczą we mnie nie tyle zagrożenie, co kogoś w rodzaju matki.

Czy rzeczywiście byłam aż tak naiwna? Owszem. Ale o tym miałam dowiedzieć się wkrótce.

On tymczasem opowiadał, jak to niewielu lekarzy kwapi się do pracy w więzieniach, która jest postrzegana jako zbyt obciążająca i w niesprzyjającym środowisku, wymagająca kontaktu z trudnymi, opornymi, nieprzewidywalnymi i nierzadko agresywnymi ludźmi.

– Ale – powiedział ze śmiechem – ktoś tak szczery do bólu jak pani powinien podołać temu wyzwaniu!

Wierzyć mi się nie chciało, ale moje zuchwałe słowa na łamach magazynu otworzyły przede mną świat nowych możliwości. Doktor Burn dostrzegł we mnie ducha walki.

Miałabym nie spróbować czegoś nowego tylko dlatego, że zbliżam się do pięćdziesiątki? Na nowy początek nigdy nie jest za późno. Niezależnie od tego, czy mowa o karierze zawodowej, o małżeństwie, czy o stylu życia. Przez całe lata wkładałam to do głowy moim pacjentom i oto nadeszła pora, bym sama zmierzyła się z nieznanym. Może nawet uda mi się odmienić życie tych chłopaków.

***

Dobry Boże, w co się wpakowałam?

Po powrocie do domu już podawałam w wątpliwość swoją decyzję. Czy nie postąpiłam zbyt pochopnie, akceptując posadę, o której praktycznie nic nie wiedziałam?

Siedząc przy stole w kuchni, robiłam research na temat więzienia Huntercombe.

Oficjalnie figurowało jako zakład karny dla młodocianych przestępców, przekwalifikowany na użytek nastolatków w roku 2000. Wybudowany został podczas drugiej wojny światowej jako obóz dla internowanych, a w 1946 roku zamieniono go w więzienie.

Inaczej niż w więzieniach dla dorosłych, gdzie pensjonariuszy klasyfikuje się pod literami od A do D w zależności od powagi występku, w instytucjach dla młodocianych nie stosuje się żadnej gradacji. Ale nie dodawało mi to otuchy.

Chociaż niełatwo mnie przerazić, nabierałam wątpliwości, czytając o czynach, jakich dopuścili się niektórzy z tych nastolatków. W grę wchodziły nie tylko kradzieże i włamania, ale też morderstwa i gwałty.

Poszukałam rady u Davida.

– Myślisz, że dam sobie radę? – zapytałam.

Obierał ziemniaki na kolację i się roześmiał.

– Bez żartów. Oczywiście, że dasz, nadajesz się jak mało kto. – Uśmiechnął się. – Jak zawsze.

Uwielbiałam to, że tak wspierał mnie i moją karierę. Jeden Bóg wiedział, ile wieczorów spędził sam, zajmując się chłopcami, bo mnie przedłużyła się praca lub otrzymałam nagłe wezwanie. Rozumiał moją potrzebę pomagania innym i mój zapał. Wiedział, że zbyt ciężko zapracowałam na swoją karierę, by ją porzucić.

– Będę się zajmowała nastolatkami, którzy popełnili najgorsze zbrodnie!

Ciężko mi było pojąć, że chłopcy w wieku moich synów byli w stanie kogoś zabić czy zgwałcić, a nawet wykorzystać seksualnie małe dziecko.

– Oni też potrzebują lekarza. I nie wydaje mi się, by ktoś lepiej od ciebie sprawdził się na tej posadzie – stwierdził David.

Dobrze powiedziane. Nie do mnie należało osądzanie; moja robota to starać się, żeby ludziom było lepiej.

– Ale to więzienie. Czy jestem dostatecznie twarda, by temu sprostać?

Usłyszałam chlupnięcie, gdy kolejny obrany ziemniak wpadł do garnka z wodą, potem David odwrócił się i spojrzał mi w oczy.

– Mam ci przypomnieć choć część przypadków, gdy wykazałaś się odwagą? Pamiętasz tamtego gościa, co trzymał nóż przy swoim gardle…?

Lekarka więzienna

Подняться наверх