Читать книгу Lekarka więzienna - Amanda Brown - Страница 12
Rozdział czwarty
ОглавлениеListopad 2004 r.
HMP Huntercombe
Przypomniałam sobie stresujące podejście pod dom Jenny i Jonathana, gdy się zbliżałam do bramy zakładu karnego Huntercombe. Na myśl o tym, co czeka za rogiem, tak samo waliło mi serce, a dłonie się pociły.
A potem nagle, zupełnie jak przed laty, dała o sobie znać odwaga.
Wyprostowałam się i z przekonaniem ruszyłam dalej pewnym krokiem.
Czułam tremę, ale i podniecenie. Stwarzałam nową wersję siebie.
Rozmyślania przerwał mi warkot wielkiej białej furgonetki podjeżdżającej do więziennej bramy. Na całej długości boków miała charakterystyczne zaciemnione okienka, takie, do których paparazzi próbują dosięgnąć aparatami, gdy wywozi się z sądu co słynniejszych więźniów. Zaciekawiło mnie, kto w niej siedzi.
Kiedy otworzyły się wielkie metalowe wrota, przez ułamek chwili widziałam, co znajdowało się za nimi. Wybetonowany dziedziniec, dalsze ogrodzenia, z pół tuzina strażników… a potem to wszystko znikło mi z oczu, bo brama się zatrzasnęła.
Przytłaczająca ściana więziennego muru o szczytach okręconych drutem kolczastym przypominała przybyłym bez osłonek, jakie życie czeka tych, których tu przywożą.
Doszłam do wartowni, w której oddzieleni ode mnie grubą szybą strażnicy bacznie śledzili na monitorach osoby przyjeżdżające i opuszczające przybytek.
I mnie niespiesznie się przyjrzano, zupełnie jak w punkcie kontroli paszportowej na lotnisku.
– Pani nazwisko? – zapytał z silnym akcentem z hrabstwa Essex niski i krępy mężczyzna.
– Doktor Amanda Brown – odpowiedziałam głośno, na wypadek gdyby mnie niewyraźnie słyszał przez to grube szkło.
– Ma pani dowód tożsamości?
Wyjęłam z torebki paszport oraz prawo jazdy i podałam przez okienko, które uchylił.
Potem nastąpiła dłuższa chwila przerwy, gdyż sprawdzał moje dokumenty, a następnie usłyszałam rumor towarzyszący rozsuwaniu się wielkich metalowych wrót.
Zrobiłam krok do przodu, a potem jeszcze pół, żeby mieć pewność, iż monstrualne drzwi nie przytrzasną mnie, kiedy będą się zamykać.
Znalazłam się po tamtej stronie, w wąskim korytarzu. Strażnik przemówił teraz zza kolejnej szyby, informując mnie, że zaraz spotka się ze mną ktoś z zakładowej służby zdrowia. Przeszłam korytarzem nieco dalej, do niewielkiego pomieszczenia od podłogi po sufit obudowanego szafkami, prawdopodobnie przechowalni, ponieważ ze względów bezpieczeństwa to, co można wnieść na teren zakładu karnego, podlega ograniczeniom. I tak już na samym początku wystrój wnętrza przypomniał mi, z czym przyszło mi się mierzyć: że o ile nie będę uważna, na tej posadzie zawartość moich kieszeni może przyczynić się do czyjejś śmierci.
Pojawiła się szefowa bloku medycznego. Przywitała mnie przyjaznym uśmiechem i uściskiem dłoni. Nie widziałam Dawn Kendall od rozmowy kwalifikacyjnej, czyli od pół roku – tak długo trwał proces uzyskania certyfikatu bezpieczeństwa i zawarcia umowy o pracę.
W jednej ręce miała podkładkę z klipsem, w drugiej pokaźny komplet kluczy, które pobrzękiwały, gdy przesuwała je między palcami. Ubrana była formalnie, w czarny damski garnitur i białą bluzkę.
Dostałam szafkę, w której miałam przechowywać telefon, torebkę i płaszcz, potem otworzyła kolejne solidne metalowe drzwi, a ja przeszłam za nią. Zamknęły się za nami z donośnym szczękiem, niosącym w sobie coś nieodwołalnego. Potem czekała na nas wielka metalowa brama, znowu brzęk kluczy, zgrzyt zamków. I w końcu – wreszcie – dotarłyśmy na teren więzienia.
– Jak cię przeszkolą z korzystania z kluczy, będziesz mogła robić to sama. – Odwróciła się do mnie z uśmiechem. – A tymczasem jesteś skazana na mnie. Będę twoją eskortą.
Polubiłam Dawn od pierwszego spotkania. Była postawną damą o równie wielkim sercu. Odnosiłam wrażenie, że pragnie matkować siedzącym tu chłopcom, gdyż gdzieś w głębi siebie bez wątpienia czuje, że jest ich jej żal.
Wierzyłam, że większość personelu autentycznie chce poprawić ich los, i miałam nadzieję, że ja też zdołam się do tego przyczynić.
Przeszłyśmy przez dziedziniec, przez kolejne metalowe drzwi i bramę, a potem rzeczywiście znalazłyśmy się na bloku medycznym więzienia.
Ściany były tu pomalowane na jasne kolory i obwieszone przeróżnymi rysunkami i malunkami.
– To wszystko dzieła chłopców – obwieściła z dumą Dawn.
Szła żwawo przodem, wprowadzając mnie w fakty kłócące się z niewinnym wystrojem tych wnętrz.
– W Huntercombe przebywa trzystu sześćdziesięciu najbardziej uciążliwych nastolatków, jakich zna ten kraj. Co smutne, wielu tych chłopaków pochodzi z rodzin z problemami. Nie zaznali niczego poza agresją.
Skręciłyśmy za róg, a ja przyspieszyłam, by dotrzymać jej kroku.
– Zjednoczone Królestwo wyróżnia się w Europie największą liczbą młodocianych za kratkami. W tej grupie wiekowej, od piętnastu do osiemnastu lat, skala recydywy jest najwyższa: osiemdziesiąt dwa procent z nich popełnia kolejne przestępstwo przed upływem dwóch lat od opuszczenia zakładu. – Otworzyła drzwi do gabinetu.
– Amando, łatwo cię zaszokować? – zapytała.
Potrząsnęłam głową.
– To dobrze, bo chłopcy bywają chamscy, czasem też agresywni, zwłaszcza jeśli nie dostają lekarstw, które im się marzą.
Niektórzy z nich są za bardzo uzależnieni od narkotyków, by przepisywać im silne środki przeciwbólowe lub nasenne. Tego należy unikać za wszelką cenę; nie dość, że mocno uzależniają, to jeszcze czasem są wykorzystywane jako waluta, wymieniane na papierosy lub ubrania. Niektórzy chłopcy są też z ich powodu gnębieni, napadani. Leki to tutaj zwykły towar. Musimy być uważne.
Przez dwadzieścia lat praktyki jako lekarz pierwszego kontaktu tylko raz miałam do czynienia z pacjentem uzależnionym od leku. Moje doświadczenie więc prawie nic tu nie znaczyło. Wiele się będę musiała nauczyć.
Tu, na bloku medycznym, mieli swoje gabinety więzienni interniści, a obok nich inni lekarze specjaliści, w tym stomatolog, psychiatra, okulista i urolog, zajmujący się też schorzeniami układu płciowego.
Dawn poinformowała mnie, że w Huntercombe odnotowuje się wiele przypadków samookaleczeń i lepiej będzie, jeśli się przygotuję na widok okropnych blizn i przeraźliwie wyglądających ran. – Westchnęła. – Bardzo to smutne, ale dla tych chłopców to często rozładowanie napięcia. Są samotni, w depresji, niektórzy po prostu chcą umrzeć. Traktują kaleczenie siebie jak sposób na zrównoważenie bólu i stresu, które siedzą im w głowach. Wielu z tych młodych ludzi nie chce, by ktoś widział ich rany, blizny po przypaleniu papierosem czy oparzenia wrzątkiem.
Mocno zakłuło mnie z żalu. Okropna była sama myśl, że rówieśnicy moich synów doznają takiej desperacji i poczucia bezsilności, że posuwają się do kaleczenia siebie. Nikt nie powinien tak cierpieć.
Ale znowu – pacjentów zadających sobie takie rany dotąd raczej nie widywałam. Kolejna lekcja.
Zaburzeniami psychicznymi jako takimi nie miałam się zajmować, z nimi będzie sobie radził psychiatra. Możliwe jednak, że przyjdzie mi opatrywać rany, zwłaszcza jeśli wda się infekcja i będzie potrzebny antybiotyk. Może będę musiała też pod nieobecność psychiatry przepisywać antydepresanty.
Spodziewałam się mieć do czynienia z typowymi dla nastolatków dolegliwościami, takimi jak trądzik, astma, infekcje skórne, wysypki itp. Te stany oglądałam setki razy przez lata praktyki. Przewidziano dla mnie jednak całkiem inny typ pacjenta.
Po korytarzu kręciły się dwie pielęgniarki, które wchodziły do przylegających pomieszczeń i szybko z nich wychodziły. Dawn przywołała je, byśmy się zapoznały. Obie powitały mnie bardzo serdecznie.
– W więzieniach rotacja lekarzy jest ogromna – wyjaśniła Dawn – dlatego wszystkim nam się marzy, byś z nami została. Potrzebujemy tutaj pewnej stabilności.
Największym wyzwaniem może się okazać praca z grupą od osiemnastu do dwudziestu jeden lat. Słyną z tego, że są trudni. Zbyt wiele testosteronu jak na tak małą przestrzeń. Stale walczą, przeważnie ze sobą nawzajem, czasem też ze strażnikami. – Zatrzymała się przed drzwiami w kolorze bladej zieleni.
– Dlatego lubię tu pracować. Pomimo rządowych statystyk dotyczących recydywy, czuję, że chłopcom w tym wieku mamy jeszcze szansę pomóc dokonać właściwego wyboru drogi życiowej.
Dawn przekręciła klucz w drzwiach i je pchnęła.
– A oto twoje miejsce pracy. – Odsunęła się, by mnie przepuścić.
Widok dalece odbiegał od tego, do którego przywykłam, ale nie było tak źle, jak się spodziewałam. Nieduży, czysty gabinet wyposażono w podstawowe rzeczy. Zobaczyłam biurko i półki, niewielkie i zmyślnie zaprojektowane, jakby przywiezione prosto z Ikei. Po drugiej stronie pokoiku stała kozetka, przykryta podkładem z niebieskiej bibuły i gotowa na mojego pierwszego pacjenta.
Urocze w tej klitce było to, że miała okno – mniejsza, że za solidną metalową kratą. Nie liczyłam na dostęp do światła słonecznego, toteż choć widok z okna nie był budujący, ucieszyłam się. Zaraz wyjrzałam na wyasfaltowany dziedziniec.
– Gdy chłopcy wychodzą na spacerniak, bywa trochę głośno – uprzedziła mnie Dawn. – Cisza to w tym przybytku luksus!
Stojąc po przeciwległej stronie gabinetu, gładziła palcem wskazującym górną wargę, jakby się zastanawiała, czy o czymś nie zapomniała. Ja miałam mnóstwo pytań, ale uznałam, że lepiej będzie odłożyć je na później i wziąć się do roboty. Odnosiłam wrażenie, że tutaj człowiek uczy się, skacząc na głęboką wodę; albo sobie poradzi, albo utonie.
– Gabinet poprowadzi z tobą pielęgniarka, ona będzie wpuszczać i odsyłać chłopców, zajmie się też wszystkimi drobiazgami. – Dawn wskazała drzwi łączące nas z sąsiednim pokojem.
– O wilku mowa. – Odsunęła się o krok, robiąc miejsce dla drobnej, ładnej sześćdziesięcioparolatki ubranej w niebieskie spodnie i długą, też niebieską bluzę. Z kieszeni na jej piersi wyglądał długopis.
Może i miała niewiele ponad półtora metra wzrostu, ale za nic nie chciałabym jej podpaść. Nikt by nie chciał. Biła od niej władczość.
Dawn przedstawiła nas sobie.
– Amando, poznaj Wendy… inaczej Matronę, jak nazywają ją chłopcy.
Wendy przyjrzała mi się spod gęstej ciemnej grzywki. Włosy przetykane siwizną miała obcięte na krótkiego boba. Mimo surowej twarzy z jej oczu emanowało ciepło.
– Wendy zalicza się u nas do osób z najdłuższym stażem pracy. Na tę chwilę trzydzieści lat.
– W maju będą trzydzieści dwa – sprostowała Wendy, nie przerywając swoich spraw. To wpadała do gabinetu, to z niego wypadała.
– Jeśli będziesz miała jakieś pytania, zawsze ci pomoże.
Przed wyjściem Dawn nagle się odwróciła i spojrzała mi w oczy. Jej głos stwardniał.
– Ostatnia sprawa. Pamiętaj, żeby chłopcom nie ujawniać niczego na twój temat. To gdzie mieszkasz, co u twojej rodziny… Takie sprawy zachowuj dla siebie.
Zmroziły mnie te słowa.
Kiwnęłam głową na znak posłuszeństwa.
– Nikomu ze służby więziennej i personelu medycznego nie wolno też utrzymywać jakichkolwiek kontaktów z osadzonymi, którzy opuścili zakład.
Ponownie przytaknęłam. Sytuacja wydała mi się nagle znacznie poważniejsza. Za czasów przychodni przywykłam do angażowania się w życie moich pacjentów. Całymi latami śledziłam ich podróże, odwiedzałam w domach, obserwowałam, jak zmienia się ich życie. Tutaj zapowiadało się całkiem inne podejście do zawodu lekarza. Miałam w swoim gabinecie przyjmować więźniów, których być może nigdy więcej nie ujrzę.
Widząc cień niepokoju na mojej twarzy, Dawn złagodniała.
– Poradzisz sobie. To wyzwanie.
Po tych słowach znikła w korytarzu.
***
Rozmyślania przerwało mi łupnięcie w biurko. Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że Wendy obdarowała mnie pokaźnym plastikowym pudłem pełnym kart. Znajdowały się w nim pomarańczowe teczki formatu A4, różnej grubości, każda oznaczona numerem, nadanym przez zakład karny chłopcom, z którymi zobaczę się tego ranka. Błędem byłoby zakładać, że grubsze teczki zapowiadają bardziej wymagających pacjentów, ale po wszystkim, co dzisiaj usłyszałam, taki wniosek sam się nasuwał.
– Nie jest to przyjemna lektura. – Wendy się skrzywiła. – A oto lista chłopców, których obejrzysz. – Położyła na blacie arkusz papieru.
– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się, wdzięczna za jej pomoc. Wiedziałam, że z Wendy u boku dam sobie radę.
Wróciła do śmigania między pokojami w ramach końcowych przygotowań. Zerknęłam na zegarek.
– Co się teraz dzieje? – zapytałam, gdy Wendy znów się pojawiła.
Wyjaśniła mi, że strażnicy z poszczególnych bloków zbierają chłopców, którzy zgłosili potrzebę wizyty u mnie, oraz tych, za których zdecydowała o tym jedna z pielęgniarek.
– Będą czekać w strefie wspólnej, aż ich wywołam – dodała.
Wyjrzałam przez drzwi na poczekalnię mieszczącą z dwadzieścia plastikowych krzeseł, ustawionych w równych rzędach.
– Tutaj wszystko jest z plastiku – oświadczyła Wendy. – Od krzeseł po sztućce.
– Tak?
– To zapobiega samookaleczeniom – odparła.
Ponownie więc byłam zmuszona zderzyć się z faktem, że część tych młodych ludzi popada w taką desperację, iż jedyną ucieczką wydaje im się zadawanie sobie samemu bólu.
– Lepiej się przygotuj, lada moment zaczną się schodzić. – Wendy machnęła głową i kolejny raz opuściła gabinet.
Ja wróciłam do biurka i przyjrzałam się nazwiskom chłopców, których miałam zbadać. Co takiego zrobili? Nie miałam pojęcia o ich przestępstwach, tego szczegółu kartoteki medyczne nie uwzględniały. Miałam jednak nadzieję, że świadomość powagi ich czynów nie wpłynęłaby na moją zdolność do niesienia pomocy. Na to liczyłam… ale i czułam ulgę, że nie muszę tego dowodzić. Jacy to ludzie? Co ich do mnie sprowadza? Ale to samo dotyczyłoby przecież wszystkich nowych pacjentów, więc…
Kiedy kończyłam czytanie listy, dochodzący z poczekalni szum przeszedł w głośne gadanie i chrapliwy śmiech.
Czyjś stanowczy głos zagrzmiał:
– Hej, ciszej tam! – Musiał należeć do strażnika dyżurującego w poczekalni.
Efekt był taki, że rechotanie jeszcze się wzmogło.
Strażnik zaś rozzłościł się jeszcze bardziej.
– Ciszej tam, powiedziałem! – wrzasnął, waląc pięścią w drzwi.
– Weź się odpierdol! – usłyszał w odpowiedzi.
Nastąpiła błyskawiczna reakcja. Krzesła zaskrzypiały na podłodze, słychać było więcej krzyku, dalsze bluzgi, szamotaninę, groźby, wreszcie zapanowała cisza.
Kiedy Wendy zastukała w drzwi, ścierpła mi skóra.
– Tak to jest, gdy pakuje się zgraję rozwydrzonych nastolatków do jednej klitki – stwierdziła, zaglądając do mnie i przewracając oczami. – Mam tu Jerome’a Scotta.
Wyjęłam z plastikowego pudła teczkę Jerome’a. Gruba jak książka.
– Proszę! – zawołałam.
Przygotowałam się na przyjęcie pierwszego więziennego pacjenta.