Читать книгу Lekarka więzienna - Amanda Brown - Страница 9
Rozdział pierwszy
ОглавлениеRozdział
pierwszy
HMP Bronzefield 2019
– Pani zaczeka, pani doktor! – Zauważyłam, że biegnie do mnie Gary, jeden ze strażników więziennych.
Wiele bram w więzieniu zabezpiecza alarm, a personel ma około pół minuty na ich zamknięcie, bo inaczej zawyją syreny. Przytrzymałam bramę. Gary przemknął się w ostatniej chwili.
Zasunęłam ciężkie wrota, a ich szczęk zadźwięczał mi w uszach. Zamknęłam je jednym z pięciu kluczy, przypiętych do mojego regulaminowego pasa z czarnej skóry. Bez patrzenia wiedziałam którym; tyle już razy zamykałam i otwierałam tę bramę.
Znaleźliśmy się na środkowym dziedzińcu zakładu karnego Bronzefield – największego w Europie więzienia dla kobiet. Miejsca pobytu siedemnastu z dwudziestu najniebezpieczniejszych mieszkanek Wielkiej Brytanii. To tutaj przebywała niejedna ze znanych zbrodniarek. Seryjna morderczyni Joanna Dennehy; Shauna Hoare – zabójczyni Becky Watts; Mairead Philpott, współsprawczyni pożaru, który przyniósł śmierć jej sześciorgu dzieciom. Pensjonariuszką tego zakładu – czy też jego „rezydentką”, bo tak przyjęło się mówić w Bronzefield – oczywiście była też w swoim czasie Rosemary West.
Dach dziedzińca otaczają okna, a wspaniałe dzienne światło wpada do środka dwadzieścia metrów nad twoją głową. Na środku sali próbuje go dosięgnąć pięć bardzo wysokich sztucznych drzew. Chociaż plastikowe, i one usiłują się stąd wyrwać. Jest tutaj jasno i przestronnie, zgoła inaczej niż w ciasnych celach, w których osadzone spędzają większość czasu.
– Ale się pan opalił! – zagaiłam do Gary’ego.
Gary szeroko się uśmiechnął na wspomnienie wolnego tygodnia.
– Siedem dni i sześć nocy w Hiszpanii. All inclusive, żonka była zachwycona. Nie chciało się wracać!
Wiedziałam, że to nie do końca prawda. Dyżury tutaj dłużą się i wyczerpują, fizycznie i emocjonalnie, ale z jakichś powodów nie palimy się do rzucenia tej pracy. I nie chodzi tylko o to, że tak zarabiamy na życie.
Wchodzi nam to w krew. Te dramaty, poczucie więzi, blaski i cienie. Szczerze powiem, że piątkowe wieczory wolę spędzać w strefie przyjęć – poznając więźniarki doprowadzone z sądu, przedstawicielki różnych środowisk, różnych kultur – niż gdzieś wyskoczyć.
Może i dlatego, że po tylu latach gadanie o niczym kiepsko mi już wychodzi.
Po historiach, jakich od lat wysłuchuję, trudno mi się włączać w towarzyskie gadki szmatki. Rozmawiać o sprawach, które są banalne. Wydawałoby się, że powinna mnie cieszyć chwila odprężenia, oderwania się od powagi pracy, ale ja widzę to inaczej. Dzień w dzień wpisuję się w coś ważnego. Uznaję za zaszczyt, za przywilej to, że ludzie, często ze światów całkiem odmiennych od mojego, decydują się mi zaufać i coś o sobie opowiedzieć.
Nie wiem, czy to przez spędzenie tygodnia z dala od tego miejsca, ale Gary popadł w filozoficzny nastrój. Gdy szliśmy do bramy prowadzącej na oddział opieki zdrowotnej, z kluczami pobrzękującymi przy każdym kroku, odwrócił się do mnie i oznajmił:
– Wie pani co, pani doktor, trochę sobie myślałem.
– Oho! – podpuściłam go.
Błysnął uśmiechem, a potem nagle spoważniał.
– Rozmyślałem o życiu. O tym miejscu i o tym, dlaczego ludzie tu kończą.
Zaintrygował mnie.
– Słucham.
Gary pracował w zakładzie karnym Bronzefield od czternastu lat i był jednym z tych dobrych. Lubił wyzwanie, jakie stawiały potrzeby emocjonalne osadzonych; pragnął, by się resocjalizowały.
Zafrasował się, na chwilę zadumał.
– Sądzę, że większość pensjonariuszek miała w swoim życiu moment z filmu Przypadkowa dziewczyna – powiedział. – Wie pani, ten, który naprawdę decyduje, jaką drogą się pójdzie.
Gdy otwierał kolejną furtę, trzymałam się z tyłu. Tak jak ja, nie musiał patrzeć, by znaleźć właściwy klucz.
Doszliśmy na blok medyczny, na który składał się głównie ciąg pomieszczeń przylegających do wąskiego korytarza. Pomachałam Soheilii urzędującej w aptece.
– To mogłoby przytrafić się każdemu, nie? – kontynuował Gary. – Chwila, przypadkowa chwila, od której zależy całe twoje życie. Jak… – Szukał w myślach przykładu. – Wpadasz do pubu się napić, wybucha bójka, przywalasz komuś, ten leci w tył i trzaska o coś głową. Umiera. Następna rzecz, jaka do ciebie dociera, to, że puszkują cię za zabójstwo. Twoje życie może się zmienić w mgnieniu oka. Rozumie pani, o co mi chodzi, pani doktor?
Oczywiście, że rozumiałam. Właśnie taka chwila doprowadziła mnie tu, gdzie jestem.
Hrabstwo Buckingham
2004
Ledwie przekroczyłam próg przychodni, w twarz buchnęło mi ciepło centralnego ogrzewania.
Powitał mnie uśmiech Kirsty z rejestracji.
– Dzieńdoberek, Amando!
Nie pojmowałam, skąd u niej tyle radości o tak wczesnej porze.
Mnie jak zwykle dołowała myśl, ilu pacjentów zapewne trafi mi się tego dnia, ale i tak kochałam pracę w opiece zdrowotnej – chociaż dawała w kość.
Ściągnęłam zębami rękawiczki i podniosłam stosik listów i notatek, odłożonych dla mnie przez Kirsty. Mnóstwo papierologii.
– Jak dzisiaj stoimy? – zapytałam.
– Lista zapełniona. Herbatnika? – Kirsty machnęła mi paczką przed nosem.
Pokręciłam głową.
– Nie zapomnij o zebraniu w porze obiadowej.
– Wszystko zaplanowane – oświadczyła, stukając herbatnikiem w kalendarz na ekranie swojego komputera.
Na myśl o zebraniu i zmianach, jakie może ono wnieść w moją poczciwą praktykę medyczną, żołądek mi się ścisnął. Za niecały miesiąc, 1 kwietnia 2004 roku, miały wejść w życie nowe kontrakty dla opieki zdrowotnej, zmieniające całą strukturę płac lekarzy rodzinnych. Pensja podstawowa zostanie obniżona, za to będzie można uzyskać premie za określone pytania i badania podczas konsultacji.
W założeniu miało to pewnie usprawnić pracę lekarzy rodzinnych, ja jednak wiedziałam, że będę się z tym męczyć. Wydobywanie tylu informacji od pacjenta pogrążonego w głębokiej depresji lub takiego, u którego niedawno zdiagnozowano raka, wydawało mi się nie na miejscu.
Po dwudziestu latach moi pacjenci znali mnie aż za dobrze. Potrafiliby domyślić się, czemu zadaję te pytania, więc choćby z tego względu nie powinnam czegoś takiego robić.
Zamyśliłam się nad tym, ile się zmieniło przez dwie dekady, gdy od zera zaczynałam karierę medyczną. Praktykę prowadziłam rzut beretem od Londynu i udało mi się dojść do około czterech tysięcy pacjentów.
Dotąd płynęłam z nurtem, zawsze dostosowując się do zmian w służbie zdrowia i praktyce lekarskiej, ale ten ostatni plan godził w sam rdzeń moich przekonań i zasad dotyczących opieki nad pacjentem. Gnębiło mnie to, że nie będę w stanie zmienić stylu moich konsultacji i gromadzić informacji, jakich wymagałoby zapracowanie na premie. Gryzło mnie też przeczucie, że tego właśnie będą ode mnie oczekiwać wspólnicy z przychodni.
O pierwszej po południu, gotowa już na wszystko, złapałam za notatnik i pióro i poszłam korytarzem do sali zebrań. Po drodze mijałam piękne pejzaże, także morskie, oraz obrazy z kwiatami. Latami ciężko pracowałam nad wykorzenieniem sterylności właściwej nowo wybudowanym obiektom, bo chciałam stworzyć przyjazne otoczenie, w którym ludzie czuliby się odprężeni. Przywiązywałam wagę do takich drobnych szlifów.
Przyszłam pierwsza.
Usiadłam, czekając na kierownika przychodni i dwoje moich wspólników, obecnie współudziałowców. Oboje byli świetnymi lekarzami, młodymi i ambitnymi, a że nigdy nie radziłam sobie specjalnie dobrze z kwestiami finansowymi czy też z biznesową stroną prowadzenia praktyki, cieszyło mnie, że w tych sprawach mogłam się zdać na nich.
Drzwi otwarły się raptownie. Wszedł przez nie Rohid, jeden z moich wspólników, zacierając ręce. Pozostała dwójka szła tuż za nim. Zajęli miejsca.
Wyczuwało się napięcie. Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami, a niepokój we mnie narastał. Serce mi waliło i dopadły mnie mdłości.
Rohid wbił we mnie wzrok.
– No i jak widzisz te zmiany, Amando? – zapytał.
Oboje mieliśmy silne osobowości i nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy.
Nachyliłam się, krzyżując ręce na blacie. Bluzka tak opięła mi plecy, że, choć to niedorzeczne, poczułam się jeszcze bardziej usidlona.
Rohid za to wyprostował się, zaciskając usta w uśmiechu.
– Cóż… – zaczęłam, a skończyłam dopiero po dobitnym wyrażeniu, jak bardzo unieszczęśliwiają mnie te nowe plany. Szczerze i otwarcie poinformowałam ich, na co jestem gotowa (a przede wszystkim na co nie) się zgodzić. Popatrzyli po sobie.
Dłuższą chwilę wszyscy milczeliśmy.
Rohid odchrząknął.
– No jeśli nie będziesz się przykładać do zwiększenia dochodów, będziemy mieli do ciebie żal – oznajmił lodowato.
Poczułam się tak, jakby pozbawił mnie tchu.
Będą mieć do mnie żal? To ja wybudowałam tę przychodnię!
Wezbrała we mnie furia. Poczucie niedocenienia. A przede wszystkim uraza.
Będą mieć do mnie żal? Poczułam się zupełnie bezwartościowa. Będę musiała to znosić przez resztę życia lub stawać na uszach, by zarobić więcej…?
Nie mogłam tak pracować. I nie zamierzałam.
Nadeszła moja chwila z Przypadkowej dziewczyny. Moje życie w mgnieniu oka przybrało nieoczekiwany obrót.
– W takim razie odchodzę – stwierdziłam.
Cała trójka gapiła się z niedowierzaniem, jak niespiesznie wstaję z krzesła i wychodzę z sali. Musiałam być biała jak ściana, bo Kirsty w rejestracji zapytała, czy nic mi nie jest.
– Jest. Odchodzę. – Zdusiłam w sobie łzy. Usłyszałam jeszcze jej westchnienie, ale słowa, które pewnie po nim padły, już do mnie nie dotarły, bo wychodziłam przez główne drzwi, na ziąb. Lodowate powietrze wdarło mi się w płuca, jeszcze bardziej utrudniając oddychanie.
Co teraz? Miałam czterdzieści dziewięć lat i właśnie się wypięłam na swoją karierę, na dochody, na wszystko.
Obróciłam się i popatrzyłam na przychodnię, którą tyle lat temu stworzyłam z niczego. Z tym ślicznym rododendronowym żywopłotem, który zasadziłam, by człowiek czuł się tu przyjaźniej, bardziej swojsko. Na budynek, który postawił dla mnie David, mój mąż i deweloper. Myślałam o tysiącach pacjentów z mojej kartoteki, wśród których wielu stało się niemal przyjaciółmi. Ich dzieci dorastały na moich oczach, słuchałam, gdy dzielili się ze mną troskami, śledziłam, jak w życiu części z nich zachodzą wielkie zmiany. Trzymałam za ręce załamanych pacjentów starszych wiekiem, wypłakujących mi swoją samotność. Byłam nie tylko lekarzem; czasem czułam się jednocześnie powiernikiem, pracownikiem socjalnym, kapłanem i przyjaciółką. Uwielbiałam swoje życie podmiejskiej lekarki i przez te lata poznałam i polubiłam tak wiele osób spośród tych, którymi się zajmowałam, że żartowałam, iż o wielu z nich mogłabym napisać książkę. Praktyka lekarska stała się drugą po rodzinie najważniejszą rzeczą w moim życiu.
I teraz, ot tak, wszystko się skończyło.
***
Nie mogłam spać.
Kolejne godziny wpatrywałam się w ten sam punkt na suficie. David trzymał mnie za rękę, a ja leżałam, wciąż przeżuwając swoją decyzję. Mój mąż i synowie – Rob i Charlie – byli dla mnie wszystkim. Nie potrafiłam się pogodzić ze zrobieniem czegoś, co naraził nas wszystkich na ryzyko finansowe.
David zapewniał mnie, że będzie dobrze. Na szczęście miał porządną pracę i byłby zdolny się o nas zatroszczyć. Tyle że ja nie przywykłam do życia na czyimś garnuszku. Od dziecka chciałam móc liczyć na siebie. Kochałam pracę, nadawała mojemu życiu sens, którego nie chciałam się wyrzec. Uwielbiałam też pomagać ludziom – właśnie dlatego wybrałam medycynę. Wróciłam myślami do pacjentów. Boleśnie zakłuło mnie poczucie winy, że od nich odeszłam.
Wyrzuty sumienia, lęk, smutek, złość – w głowie kotłowały mi się i kipiały emocje, tak zgiełkliwie i natrętnie wdzierając się w ciszę nocy, że w końcu pękłam.
Wydostałam się spod kołdry, przedreptałam przez pokój i narzuciłam na siebie gruby szlafrok, zdjęty z wieszaka na drzwiach. Zimowe powietrze tak go wychłodziło, że przeszedł mnie dreszcz.
David się poruszył.
– Nic ci nie jest?
– Wszystko gra, śpij dalej.
Na parterze podgrzałam sobie kubek mleka. Usiadłam przy naszym masywnym drewnianym stole i zagapiłam się w noc za oknami kuchni. Ten bezmiar czerni wydał mi się tak mroczny jak moja przyszłość.
Nie zawarłam ze wspólnikami formalnej umowy dotyczącej okresu wypowiedzenia. Uzgodniliśmy tylko, że opuszczę przychodnię w ciągu trzech tygodni.
Opuszczę moją przychodnię – te słowa znów podsyciły we mnie gniew. Czułam, że coś tu jest nie tak! Lekarzom za wykonywanie ich obowiązków nie powinno się płacić premiami!
Z wściekłością ponownie sięgnęłam po mleko. Wspólnicy bardzo nalegali, bym ograniczała konsultacje do dziesięciu minut i jednego problemu naraz. Tyle tylko, że moi pacjenci często tygodniami czekali na wizytę u mnie i jeśli przychodzili z kilkoma sprawami, nie miałam serca pouczać ich, że muszą się zapisać na kolejne spotkanie i przez następne trzy tygodnie czekać, aż będą mogli wyjawić mi do końca, co ich dręczy. Co ważniejsze, dolegliwości mogły być ze sobą powiązane, istotne wydawało mi się więc wysłuchanie całej historii.
W życiu nie czułam takiego wzburzenia. Znów wbiłam wzrok w kuchenne okno. Tym razem jednak szukałam nie ciemności, a swojego odbicia.
Włosom, choć były krótkie, udało się przybrać całkiem absurdalne kształty, sterczeć dęba. Na tyle, na ile się dało, przygładziłam je dłonią i odgarnęłam z oczu grzywkę.
Wyglądałam na skrajnie wyczerpaną, ale wiedziałam, że nie uda mi się zasnąć, dopóki nie zrzucę z piersi całego ciężaru.
Przeszłam do swojego gabinetu. Nie musiałam zapalać światła, zagracony pokój rozjaśniał blask księżyca wpadający przez wielkie przesuwne okna.
Półki były tak wypełnione magazynami medycznymi, że pod ich ciężarem uginały się niemal jak hamaki. Biurko, ustawione przodem do ogrodu, wyglądało niewiele lepiej. Po obu stronach komputera wznosiły się góry teczek. Sterty papieru na wagę życia, a ja to wszystko odrzucałam.
Obok klawiatury stały w srebrnych ramkach zdjęcia moich synów w szkolnych mundurkach. Uśmiechali się z dumą. Czy ze mnie też byli dumni?
Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat troski o pacjentów, i nagle się skończyło.
Włączyłam komputer i sięgnęłam do elektrycznego grzejnika koło nóg. Zagrzechotał i zabrzęczał, dziwnie dodając mi tym otuchy.
Zaczęłam pisać. Było wpół do czwartej nad ranem, a ja wylewałam z siebie wszystko, co leżało mi na sercu, i przenosiłam na pustą stronę całość moich odczuć.
Znalazło się tu wszystko, czego nie udało mi się wyartykułować na zebraniu, wszelkie argumenty przeciwko nowym kontraktom i nowej polityce. Dokładnie wyjaśniłam, czemu zmusiły mnie one do porzucenia pracy, którą uwielbiałam. Pisałam prawie godzinę, a potem odchyliłam się na miękkie skórzane oparcie obrotowego fotela i głęboko odetchnęłam z ulgą.
Teraz, gdy to z siebie wyrzuciłam, pozostawało wcisnąć „Zapisz”, ponownie wsunąć się pod kołdrę i przytulić do Davida.
Zamiast tego wcisnęłam „Wyślij”.