Читать книгу Lekarka więzienna - Amanda Brown - Страница 11
Rozdział trzeci
ОглавлениеRozdział
trzeci
Cztery lata wcześniej…
Hrabstwo Buckingham
Lipiec 2000 r.
Był upalny letni dzień, a ja sączyłam lodowaty napój i pospiesznie wrzucałam coś na ząb, spędzając przerwę na lunch przy swoim biurku.
Łagodny, unoszący firanki wietrzyk wpadał do gabinetu i łaskotał mnie w kark.
Walczyłam z opadaniem powiek; w takim skwarze kusiło mnie, by się zdrzemnąć kilka minut. Nagle w ten spokój wdarły się krzyk i tupot kroków na korytarzu.
Drzwi z impetem otwarły się na oścież. Stanęła w nich jedna z moich pacjentek, Jenny Scott, bez tchu i spanikowana.
– Amando, musisz natychmiast iść ze mną – wychrypiała.
Jej zwykle idealnie ułożone włosy były w nieładzie, zmierzwione przez wiatr. Prysło typowe dla niej opanowanie.
– Chodzi o Jonathana… Ma nóż i mówi, że się zabije. Nie wiem, co robić. Jest w domu… Proszę, chodź.
Jonathan, mąż Jenny, był alkoholikiem cierpiącym na gwałtowne huśtawki nastroju. Od lat leczyłam ich oboje. Bez namysłu złapałam za torebkę, zapakowałam do niej cały sprzęt i leki, jakie zabierałam na wizyty domowe, i wybiegłam za nią na parking przychodni.
Zdążyła już odjechać, ale wiedziałam, gdzie się udać. Odwiedzałam ich dom wiele razy.
Mieścił się niespełna pięć minut od przychodni, przy urokliwej, pięknie zabudowanej uliczce. Stały tam duże domy o okazałych ogrodach, a na podjazdach parkowały drogie samochody. Niejeden człowiek, oglądając tę okolicę, myślał, jacy szczęśliwi muszą być jej mieszkańcy. Moje doświadczenie mówiło, że w wielu z tych wspaniałych domostw, za pozornie nienagannymi fasadami, kryło się mnóstwo udręki i niedoli. Dużą część problemów, z którymi jako lekarz miałam tu do czynienia, powodowały stres i presja finansowa. W moim zawodzie szybko się nauczyłam, że pieniądze nieczęsto dają szczęście.
Gdy skręciłam w uliczkę, plamy słońca prześwitującego między gałęziami zastąpiło niebieskie i białe miganie lamp kilku radiowozów. Stały pod domem Scottów. Budynek otaczało z pół tuzina uzbrojonych policjantów w kuloodpornych kamizelkach. Zaparkowałam i wysiadłam z samochodu. W co się pakowałam? Przypominało to filmową scenę negocjacji w sprawie zakładników.
Za jednym z radiowozów stała Jenny. Zamachała do mnie. Drogę zastąpił mi policjant, wyciągając rękę, gotów mnie zatrzymać.
– Wszystko w porządku, jestem jego lekarką – wyjaśniłam.
Funkcjonariusz odsunął się na bok, a do mnie podbiegła Jenny, z ulgą wymalowaną na twarzy.
– Bogu dzięki, że jesteś, Amando.
Nie płakała, chociaż cała dygotała. Jenny była silną, wytrzymałą kobietą, zdolną wiele znieść. Kto wie, z czym musiała sobie radzić przez te wszystkie lata. To, że Jonathana ponosiły nerwy, nie było niczym nowym, ale nie przypuszczałam, że zobaczę pod ich domem radiowozy.
– No to co się stało? – zapytałam.
– Sama nie wiem. Nic nie rozumiem. Wszystko było dobrze, a chwilę później… – Jenny umilkła, żeby pozbierać myśli. – Jedliśmy razem lunch. Wstałam, żeby wyjąć z lodówki sos majonezowy, i zauważyłam, że ubyły trzy butelki wina. Trzy! Wiem, że lubi sobie popić, Amando, ale trzy butelki przed lunchem to dużo nawet jak na jego standardy. Zmęczyło mnie to już, byłam zła i zapytałam go, gdzie one się podziały.
Głos zaczął jej drżeć, wiedziałam więc, znając Jenny, że to siebie obwinia o to, co się stało potem.
– Rozkrzyczał się, że nie należało go pytać, a następnie do mnie dotarło, że wyciągnął z szuflady nóż do krojenia mięsa i przyłożył go sobie do szyi. Mówił, że na mnie nie zasługuje i że się zabije. – Wzrokiem szukała u mnie wsparcia. – To moja wina, prawda?
Ścisnęłam ją za ramię.
– Nie, Jenny – powiedziałam z naciskiem, nie po raz pierwszy. – To nie jest twoja wina.
Ogromnie było mi jej żal. Nie mieściło mi się w głowie, co przecierpiała przez te lata. A że była kobietą silną i niezależną, czułam, że mnóstwo tego bólu zamyka w sobie. Gorąco współczułam też Jonathanowi, który borykał się ze stanami lękowymi i depresją, a dla stępienia tych udręk uciekał w alkohol.
– Próbowałam go nakłonić, by odłożył nóż – kontynuowała Jenny – ale on tylko przybliżył go jeszcze do szyi. Tak się przeraziłam, że wybiegłam. Ciebie posłucha, Amando. Proszę, porozmawiasz z nim?
Czułam coraz większą presję.
Zawróciłam do jednego z policjantów i zapytałam, czy nawiązali już kontakt z Jonathanem.
– Jeszcze nie. Musimy czekać na zgodę na wejście. Nie potrwa to długo, ale teraz… – Wzruszył ramionami. – No, stoimy.
– A ja? – spytałam. – Ja mogę wejść?
– Według prawa? Tak, jest pani jego lekarzem i ma powody przypuszczać, że może się zranić. – Przyjrzał mi się, a strach o moje bezpieczeństwo, który pojawił się w jego oczach, niemal skłonił mnie do zmiany zdania. – Ale nie powinna pani. Lepiej zaczekać, aż dostaniemy pozwolenie. Wtedy wejdziemy wszyscy razem.
Tylko czy to by coś dało? Jonathan mnie potrzebował. Zależało też na tym Jenny. Moją powinnością było nieść pomoc i miałam obowiązek ją spełnić.
Weszłam na podjazd.
Dom Scottów był przepiękny, z dużą wierzbą płaczącą na środku trawnika i rabatkami pełnymi olśniewających róż i różnobarwnych letnich kwiatów. Wzdłuż ściany frontowej wisiały podłużne skrzynki z kwiatami, a wzdłuż podjazdu ciągnęły się rzędy donic z bratkami i lawendą.
Im bardziej się zbliżałam do ganku, tym mocniej waliło mi serce. Niepokoiło mnie, co zastanę po drugiej stronie drzwi. Istniała obawa, że Jonathan skieruje nóż przeciwko mnie. Miałam wrażenie, że idę wyjątkowo długo. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że wszystkie oczy utkwione są we mnie. Jenny przyciskała dłoń do ust, a policjanci zamarli w bezruchu z rękoma przy kaburach, gotowi w każdej chwili wkroczyć do akcji.
Ostatni raz ogarnęłam ich spojrzeniem, a potem wzięłam się do roboty.
Drzwi frontowe były uchylone. Pchnęłam je szerzej końcami palców, by wejść do przedpokoju. W domu panowała niesamowita cisza. Moje buty stukały o drewnianą podłogę aż za głośno.
– Jonathan? – zawołałam.
Cisza.
– Jonathan, tu doktor Brown.
Odpowiedzi nadal nie było, ale i tak szłam w kierunku kuchni, przygotowując się w duchu na to, co zobaczę.
Ale jego już w kuchni nie było.
Ponownie podniosłam głos.
– Jonathan? Tutaj doktor Brown. Przyszłam zobaczyć, czy wszystko u ciebie w porządku.
Usłyszałam hałas dobiegający z salonu.
Roztrzęsienie, które odczuwałam, nagle mnie opuściło. Musiałam dotrzeć do niego najszybciej, jak to możliwe. Weszłam do salonu.
– Och, Jonathan! – jęknęłam, ledwie tam skręciłam.
Stał przed skórzaną sofą. Wlewające się przez okna dachowe słońce podkreślało szczupłość jego sylwetki. Nóż, mocno przyciśnięty do krtani, lśnił. Jonathan lekko się chwiał, pijany, na czole perlił mu się pot, a wargi miał wilgotne.
Wpatrywał się we mnie, bez słowa.
Byłam w szoku. Znałam go dobrze, jako że od lat zwierzał mi się ze swoich problemów i doszło do tego, że widziałam w nim bardziej dobrego znajomego niż pacjenta. Serce łamało mi się na myśl, że rozpacz doprowadza go na skraj samobójstwa.
Usta mu pobladły, cały kolor odpłynął z twarzy. Wzrok miał niespokojny, całe ciało napięte. Nadal nic nie mówił, a jedynie przyciskał do gardła nóż.
Nie pozostawało mi nic innego, jak spróbować mu go odebrać.
Ruszyłam ostrożnie w jego stronę. Łagodnym głosem powiedziałam:
– Jonathan, proszę, daj mi ten nóż.
Całkiem znieruchomiał.
– Pozwól, że wezmę nóż. Wszystko będzie dobrze.
Nie widząc żadnej reakcji, powoli przesuwałam się do przodu. Co chodzi mu po głowie? Czy jest bliski poderżnięcia sobie gardła? A może skieruje nóż przeciwko mnie?
Zza okna dobiegał szum policyjnych krótkofalówek i szmer rozmów.
Na jego szyi nie widziałam żadnych obrażeń, ale koniec noża mocno napierał na skórę. Niewiele było trzeba, aby posunął się dalej.
– Jonathan… – zaczęłam, ale nie dane było mi dokończyć. Niespodziewanie bowiem rzucił się na mnie, z nożem w prawej ręce.
To wszystko stało się tak szybko. Zamarłam, nagle przeświadczona o tym, że popełniłam straszliwy błąd i zaraz umrę, tu, w tym kosztownie urządzonym salonie. Krew bryźnie na dywan, na który mało kto mógłby sobie pozwolić. Przyszłam pomóc, ale Jonathan odleciał już za daleko, za bardzo się pogubił, by to dostrzec. Wyciągał do mnie ręce, a nóż lśnił i wyglądał na tak ostry, że dałoby się nim ciąć powietrze.
Tak właśnie. Czekała mnie śmierć.
Oplótł rękoma moją szyję i zawisł mi na ramionach, puszczając wreszcie to wielkie rzeźnickie ostrze. Ciche szczęknięcie świadczyło o tym, że spadło za mną na podłogę salonu. Część mojej świadomości zarejestrowała ten upadek i to, że niebezpieczeństwo minęło. Reszta była zajęta łkającym Jonathanem. Stałam, podtrzymując go, a on szlochał i szlochał.
– Już dobrze. – Gładziłam go po plecach jak dziecko, które desperacko potrzebuje przytulenia i dodania otuchy.
Kiedy jego oddech nieco się uspokoił, powiedziałam, że musimy wyjść przed dom i że Jenny na niego czeka.
Od płaczu zachrypł.
– Czy ona kiedyś mi wybaczy?
– Ona cię kocha, wszystkim nam na tobie zależy. Byłaby zrozpaczona, gdyby coś ci się stało – odpowiedziałam.
Wyprowadziłam go z salonu, w stronę drzwi frontowych.
Zataczał się, pijany i zdezorientowany, podtrzymywałam go więc, gdy wychodziliśmy na słońce.
Z ulgą zobaczyłam migoczące światła karetki pogotowia.
– Poproszę cię teraz, żebyś pojechał do szpitala – powiedziałam. – Tam ci pomogą. Zrobisz to dla mnie?
Przytaknął.
Jenny podbiegła do nas i wzięła w ramiona zapłakanego męża. Przepełniała mnie wdzięczność, że jest już bezpieczny. Patrzyłam na nich oboje, nie mogąc uwolnić się od myśli, że gdyby sprawy przybrały dziś inny obrót, jedno z nich – a może i drugie – mogło postradać życie. Ostatecznie, gdy może pomogłam Jonathanowi się uspokoić, on znalazł w sobie dość siły – wystarczająco wiele – by powstrzymać się od dokonania czegoś, co złamałoby im życie.
Stałam na uboczu, gdy ratownicy medyczni pomagali mu wejść do karetki, żeby zawieźć go na oddział psychiatryczny miejscowego szpitala. Jenny pojechała za nimi swoim samochodem. Potrzebował fachowej pomocy, lepszej od tej, którą ja mogłam mu zapewnić.
Odprowadzałam ich wzrokiem, a potem wsiadłam do swojego auta i powoli wróciłam do pracy. Czekali na mnie inni pacjenci.