Читать книгу Lekarka więzienna - Amanda Brown - Страница 13
Rozdział piąty
ОглавлениеRozdział
piąty
Jerome okazał się wysokim chudzielcem, któremu spodnie od więziennego dresu wisiały tak nisko, że wystawały spod nich bokserki. Był blady i pryszczaty, a w uszach nosił sztyfty z brylancikami. Włosy, po bokach wygolone, u góry układały się w nażelowany czub. Wyglądał jak cała masa nastolatków, spędzających zbyt wiele czasu w domu przy grach wideo.
Jedynie jego oczy mówiły coś innego. Były przekrwione, opuchnięte, podkrążone na sino. Wydawało się, że nie sypia od miesięcy, nastawiłam się więc na to, że zażąda tabletek nasennych.
– Wejdź, usiądź. – Powitałam tego nastolatka równie przyjaźnie, jak pacjentów w moim dawnym gabinecie.
Jerome dumnie przemierzył pokoik i opadł na krzesło naprzeciwko mnie. Z miejsca przyjął niedbałą postawę, lewą nogę wyciągając do przodu, a prawy łokieć przewieszając przez oparcie.
– Jak mogę ci pomóc? – zapytałam, wczytując się w najnowsze adnotacje w jego kartotece, by poznać go bliżej. Antydepresanty, leki na uspokojenie. Sińce na żebrach i lewym policzku oraz obrażenia na czole (skutek bójki ze współwięźniem). Podniosłam wzrok, by sprawdzić, na ile te rany się zagoiły.
– Chodzi o stopy, proszę pani.
Trochę mnie zamurowało. Po dzisiejszym wprowadzeniu i biorąc pod uwagę historię tej placówki, nie spodziewałam się uskarżania na taki, rzec można, drobiazg.
– Ojej. I co z tymi stopami?
– Bolą, kiedy chodzę. To chyba przez buty.
Jerome podniósł do góry jedną ze swoich czarnych tenisówek, stanowiącą, jak uznałam, element ubioru więziennego. Potem na nowo się rozparł na krześle i zaczął obgryzać paznokcie, a raczej ich resztki. Na jego lewym nadgarstku zauważyłam tatuaż, węża owiniętego wokół miecza, którego koniec ostrza wyglądał spod mankietu bluzy dresowej.
– Jakiego rodzaju ból czujesz i w którym miejscu stopy? – Byłam w stanie uwierzyć, że te buty nie zaliczają się do najwygodniejszych.
– Wszędzie mam pęcherze, proszę pani. Boli tak, że ledwo chodzę. Nie wyrobię z tymi tenisówkami.
Dziwnie mi się słuchało tego „proszę pani”, ale odniosłam wrażenie, że Jerome widzi we mnie autorytet w rodzaj nauczyciela – inaczej niż moi dotychczasowi pacjenci, generalnie widzący we mnie dobrą znajomą. Czy marzyła mi się taka odpowiedzialność? Czy dam radę ją na siebie wziąć?
Obeszłam biurko i żeby zbadać rzecz z bliska, poprosiłam Jerome’a o zdjęcie butów i skarpet. Zamachał w powietrzu lekko woniejącą bosą stopą, prezentując maleńkie pęcherze na prawej pięcie.
Z zakłopotaniem wpatrywał się w podłogę.
– To mnie dobija. Ledwo łażę!
Jakoś bez problemu wmaszerował przed chwilą do mojego gabinetu, pomyślałam sobie. Zastanowiło mnie, czy w jego narzekaniu nie chodzi o coś więcej.
– Może zajrzysz obok, a pielęgniarka wyda ci parę plastrów na pęcherze?
Ledwie to powiedziałam, Jerome wyjechał ze swoją własną diagnozą i zaleceniami.
– Może mi pani po prostu napisze, że mogę chodzić we własnym obuwiu? Wtedy na pewno nie będę miał pęcherzy.
Nagle złapałam, w czym rzecz. Musiała istnieć jakaś luka w przepisach, pozwalająca więźniom na używanie własnego obuwia z przyczyn medycznych. Nie wiedziałam, czy Jerome otrzymałby tenisówki od rodziny, ale byłam przekonana, że właśnie o to mu chodziło.
To był mój pierwszy dzień w tej pracy, musiałam więc się pilnować, by nie złamać żadnych przepisów.
Nieco bardziej surowym tonem zasugerowałam:
– Najpierw spróbujemy z plastrami, a potem zobaczymy.
Jerome głośno prychnął.
– Ale proszę pani – zaskomlał.
Siedział jeszcze przez chwilę, naburmuszony, czekając, czy nie kupię jego sposobu myślenia. Skubał paznokcie.
Zastanowiłam się, co powiedziałabym swoim chłopcom, gdyby próbowali postawić na swoim.
Uśmiechnęłam się i wyjaśniłam, że to mój pierwszy dzień w tym zakładzie karnym i że powinien zacząć od plastrów, ale też obiecałam, że poszukam w przepisach i regulaminach czegoś, co umożliwia noszenie własnych tenisówek zamiast tych przydziałowych.
Jerome jeszcze się boczył i droczył, ale niechętnie przystał na plastry, a gdy przechodził do sąsiedniego pokoju na spotkanie z Wendy, odwrócił się jeszcze i posłał mi cwaniacki uśmieszek.
– W takim razie widzimy się za tydzień, proszę pani.
***
Reszta porannych wizyt okazała się ciągiem pomniejszych dolegliwości, w tym co najmniej jeszcze trzech apeli o tenisówki, wyłącznie z równie niepoważnych przyczyn.
Dwaj z tych chłopców uskarżali się na obolałe stopy, trzeci, że dokuczają mu paznokcie. Wydało mi się śmieszne, że lekarz marnuje czas na zajmowanie się chłopcami pragnącymi własnego obuwia. Postanowiłam, że poruszę to w rozmowie z Dawn, najpierw jednak musiałam opowiedzieć Wendy o strasznej wtopie, jaką zaliczyłam w przypadku innego chłopca.
– Powiedziałam mu, że podoba mi się jego pomarańczowy dres. Że jest radośniejszy i bardziej żywy od tych szarych. A on na to: „Dzięki, proszę pani, ale pomarańczowy noszę, bo próbowałem uciec!”.
***
– Sądzę, że w tym dresie nie będzie już próbował zwiać. Rzucałby się w oczy! – Wendy pękała ze śmiechu.
Też się śmiałam. Przyjrzałam się jej, zwykle tak poważnej – a ona spojrzała na mnie – i nabrałam pewności: świetnie się dogadamy.
Nawet jeśli było to zabawne, to dziwnie mi się robiło na myśl, że ktoś, kim zajmowałam się z powodu tak rutynowego jak lekkie zapalenie ucha, mógł zaledwie parę godzin wcześniej próbować ucieczki ze strzeżonego więzienia. Zajmowałam się zwyczajnymi sprawami w świecie ze wszech miar mi obcym.
Odwróciłam się do Wendy i zapytałam:
– Czemu ci chłopcy tak chcą tenisówek?
Jeśli ktoś wiedział, co chodzi im po głowie, to na pewno Wendy.
Zachichotała.
– Noszenie więziennego obuwia jest obciachowe więc robią wszystko, żeby dostać swoje. To pozwala im tutaj bardziej być sobą. – Spojrzała mi w oczy.
– Musisz być z nimi stanowcza, inaczej owiną sobie ciebie wokół palca.
Sama też do tego doszłam bardzo szybko. Gdybym jednemu przyznała tenisówki, ustawiłaby się do mnie kolejka – te dzieciaki dzień w dzień by się ich domagały.
– Ci chłopcy są cwani. Jeśli zauważą u ciebie słaby punkt, natychmiast to wykorzystają – ostrzegła. – Nieustannie człowieka testują, sprawdzają jego wytrzymałość. Jak większość nastolatków. A nie zapominaj, że niektórzy z nich mają wielką wprawę w kłamaniu i manipulowaniu. Łatwo zapomnieć, że siedzą tu za popełnione przestępstwa.
Wendy miała rację. Kiedy zajmowało się tymi pacjentami z powodów czysto medycznych, łatwo było wymazać z pamięci fakt, że to kryminaliści. Buzie mieli niewyparzone, generalnie jednak zachowywali się całkiem przykładnie.
Po trzech tygodniach w Huntercombe zorientowałam się, że niezależnie od tego, jak nieziemsko irytowały mnie apele o obuwie, mój nowy świat działa na mnie ożywczo. Był tak inny i przynosił tyle wyzwań, że czułam się, jakbym rozpoczęła nowe życie. Chmura, która zawisła nade mną, gdy rozstawałam się z poprzednią praktyką, gdzieś pierzchła. Zaczynałam czuć się akceptowana i znów cieszyć się poczuciem własnej wartości. Może nawet udawało mi się coś zmienić?
Na bloku medycznym żyłam trochę jak pod kloszem. Niewiele wiedziałam o innych częściach więzienia, o tym, co działo się na innych blokach, a nawet jak wyglądają cele. O chłopcach miałam tylko takie pojęcie, jakie dawały mi ich piętnastominutowe wizyty w moim gabinecie. Z naczelnikiem miałam styczność tylko raz czy dwa. Odwiedzałam to miejsce dwa razy w tygodniu, już z własnym zestawem kluczy, by się zajmować zwykłymi problemami zdrowotnymi pozornie zwyczajnych pryszczatych nastolatków. Podobało mi się nawet to, jak się do mnie zwracają: „Proszę pani”.
Tyle że klosz, jak to klosz, musiał kiedyś pęknąć. A ostrzeżenia Wendy potwierdziły się prędzej, niż się spodziewałam.
Winę za to przypisywałam sposobowi zorganizowania poczekalni. To, że zebranie wielu nastolatków w ciasnej, zamkniętej przestrzeni wywoła kiedyś problemy, było przecież bardzo prawdopodobne.
Mój środowy poranny dyżur zaczął się jak wszystkie dotychczasowe. Od dużej sterty teczek na biurku i listy chłopców, których miałam przyjąć w ciągu kilku najbliższych godzin. Jak zwykle nie miałam pojęcia, z czym przyjdą.
Wiedziałam już, jak bywają hałaśliwi, tym razem jednak z poczekalni dobiegało znacznie więcej śmiechów i krzyku niż zwykle. Strażnik kilkakrotnie wrzeszczał, by ich uciszyć, ale znajdowałam się zbyt daleko, by słyszeć jakąś inną reakcję poza rzucaniem mięsem.
Kiedy Wendy zastukała do mnie, minę miała aż nadto wymowną. Usta wykrzywiła w niewesołym uśmiechu, jakby życzyła mi szczęścia.
– Dzięki, Wen – powiedziałam, po czym pociągnęłam solidny łyk kawy z kubka. Kofeinowy strzał przed rozpoczęciem badań. Tego dnia miałam na liście tylko dziewięciu chłopców, a pierwszy z nich, Danny Farr, poprzednio odwiedził lekarza trzy tygodnie wcześniej w sprawie stóp.
Stawiam, że wiem, po co wrócił, pomyślałam sobie, gdy ten siedemnastolatek wchodził do gabinetu.
Danny, niski, krępy i we własnych ciuchach, usadowił się na krześle naprzeciwko. Rysy miał wyraziste, jak spod dłuta rzeźbiarza, wysokie kości policzkowe, a głowę całkiem ogoloną. Pozę przyjął mocno zrelaksowaną: nogi szeroko rozstawione, ręce luźno opuszczone.
Przeszłam do rzeczy.
– Dzień dobry, Danny. Jak się dziś czujesz?
– W porządku, proszę pani. – Głośno chrząknął. – Poza tym, że mam taki problem.
– Śmiało – zachęciłam go.
– To trochę krępujące, proszę pani.
Uśmiechnęłam się, próbując dodać mu otuchy. Wiedziałam, że chłopcy mogą czuć się niezręcznie, zwierzając się kobiecie.
– Bez obaw, ja już wszystko widziałam i słyszałam.
– Chodzi o mojego… – Spuścił wzrok na krocze. – Wydaje mi się, że mam… jakąś plamę na moim…
– Penisie? – dokończyłam, żeby przyspieszyć tę zgadywankę.
Zajmowanie się zdrowiem seksualnym zasadniczo nie należało do mnie, to była dziedzina „fiutologa” – jak nazywali go chłopcy – czyli lekarza prowadzącego gabinet urologiczny. Ale oczywiście w razie potrzeby ja też się tym zajmowałam.
Sprawiał wrażenie zawstydzonego.
– Tak, proszę pani.
– W takim razie może bym się jej przyjrzała? – powiedziałam, żeby oszczędzić mu tego zawstydzenia.
Opuścił bokserki. Na pierwszy rzut oka nie widziałam żadnej plamy, dokładnie więc wszystko obejrzeliśmy, żeby chłopak miał pewność, ale niczego takiego nie było. Zapinając dżinsy, Danny wyszczerzył się w uśmiechu prezentującym krzywe zęby.
– A przysiągłbym, że ją widziałem. Już myślałem, że podłapałem jakąś chorobę albo co.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki