Читать книгу Mocne rozmowy - Aneta Pondo - Страница 11
ОглавлениеMONIKA JURCZYK
………………………………………..
Osa, osobista stylistka, pierwsza w Polsce personal
shopperka, autorka książek o stylu i dress codzie.
Uczy, doradza, chodzi z klientami na zakupy,
przegląda cudze szafy.
………………………………………..
personalstylist.pl
………………………………………..
„Pisałam dla was książki, doradzałam i ubierałam. Każdej spotkanej kobiecie powtarzałam: Jesteś boska. I co? W pewnym momencie zorientowałam się, że sobie tego nie mówię. Że jestem dla siebie najsurowszym krytykiem. I do tego zapracowywałam się na śmierć. Prawie dosłownie. Jak to możliwe? Z zewnątrz moje życie wyglądało jak jeden wielki sukces: występy w telewizji, coraz ważniejsze projekty, wyjazdy na zagraniczne zakupy, ja zawsze dobrze ubrana, uśmiechnięta i pewna siebie. Tuż po wydaniu pierwszej książki kariera w fazie wznoszącej. Wtedy runęło moje małżeństwo. Z dnia na dzień mój idealny świat rozpadł się na kawałki”. Tak zaczynasz swoją najnowszą, trzecią książkę, Styl bardzo osobisty. Mocno, a to dopiero początek.
Na Facebooku i Instagramie możemy wykreować się, jak chcemy, ale z jakiegoś powodu prawie nikt nie pokazuje tam swoich słabości. Jak jesteś słaba, to znaczy, że nie jesteś profesjonalna. Istnieje ogromny strach, że gdy ludzie dowiedzą się o twoich problemach, zadziała stereotyp typu, że jak robisz karierę, to nie udają ci się związki, albo nie masz zdrowia. A w życiu wcale nie chodzi o karierę, tylko o to, żeby siebie szanować. Napisałam ten początek z premedytacją, żeby nie było złudzeń, że jestem we wszystkim najlepsza i że mi się wszystko super układa.
Rozwód to duża sprawa, ale przez to, że przydarza się wielu osobom, za szybko przechodzimy nad nim do porządku dziennego. A przecież rozsypują się dziewczyńskie marzenia, że jak już spotkasz faceta, w którym się zakochasz, on ci zbuduje zamek, będziecie mieli dwoje dzieci i będziecie żyli długo i szczęśliwie. Tak się nie dzieje, z różnych powodów, czasami po prostu okazuje się, że dwójka dzieci i zamek to nie twój model, i trzeba znaleźć w sobie odwagę, żeby to zburzyć i zacząć od nowa.
Z tym zapracowaniem się prawie na śmierć wcale nie przesadziłaś.
W Stylu bardzo osobistym opowiedziałam, jak bardzo wykończyłam moje ciało. Nie chciałam, żeby książka była kolejnym poradnikiem przekonującym, że jak kupisz takie i takie buty, to będziesz wyglądać dobrze, a jak będziesz wyglądać dobrze, to będziesz szczęśliwa. Bo ja wyglądam zawsze dobrze, a nie zawsze jestem szczęśliwa, więc to jednak tak nie działa. Dbanie o siebie, dbanie o ubranie znacząco podnosi jakość życia, ale trzeba zwracać uwagę, żeby nie przykrywało tego, co jest pod spodem.
W jaki sposób wykończyłaś swoje ciało?
Przy pierwszej książce przepracowałam się totalnie. Proces wydawniczy już był w trakcie, kiedy zaczęło się walić moje życie osobiste. Ale jak czołg szłam do przodu. Zaczęły się spotkania autorskie, w czasie których potwornie bolała mnie głowa. Nie zastanawiałam się, że się źle czuję. Trzeba było jechać, to jechałam. Pamiętam spotkanie w Łodzi, na którym ledwo żyłam. Na YouTubie jest wywiad z tamtego czasu, w którym widać, że jestem chora – blada jak trup, czerwone oczy. Przetrwałam czas promocji książki na środkach przeciwbólowych i kiedy w końcu trafiłam do lekarzy, żaden się nie domyślił, że mogę mieć zapalenie opon mózgowych, bo funkcjonowałam normalnie i nie miałam klasycznego objawu polegającego na tym, że nie można przycisnąć podbródka do klatki piersiowej. Mówili mi, że jestem zmęczona i powinnam odpocząć. Sugerowali nawet, że wymiotuję, bo jestem w ciąży. Nikt mnie nie traktował poważnie. Prawdopodobnie dlatego, że ja sama nie traktowałam siebie poważnie. Dopiero podczas kolejnej wizyty na pogotowiu zrobiono mi, z dużą łaską zresztą, wszystkie badania, w tym punkcję lędźwiową, która pokazała, że mam dramatycznie wysoki poziom białych krwinek. Nawet nie usłyszałam diagnozy, bo nikt tam specjalnie ze mną nie gadał, tylko lekarz stanął nade mną i powiedział: „No, miała pani rację, jest pani bardzo chora”, a pani ordynator z oddziału zakaźnego zarządziła, że od tej pory mam leżeć i nie mogę nawet, aż do odwołania, podnosić głowy.
Na początku szok – jak to, jeszcze chwilę wcześniej wmawiano mi, że nic mi nie jest, że przemęczenie, a teraz nawet głowy nie mogę podnieść? Pierwszy tydzień leżałam w szpitalu, bez ruchu, pod kroplówką. I tak nie miałam siły. Ani na myślenie, ani na nic. Paradoksalnie, wspominam ten szpital bardzo dobrze.
Odpoczęłaś?
Bardzo. Byłam wręcz wzruszona, że ktoś mi podaje śniadanie. To nic, że były to dwie kromki chleba i pasztet o szóstej rano, bo w szpitalu wszyscy dostają śniadanie o szóstej rano. Byłam wzruszona, że ktoś się mną przejmuje i że w końcu ja nie muszę wszystkiego robić sama. Wzruszyła mnie pani salowa, która zobaczyła książki przyniesione przez moich znajomych i powiedziała, że są za mądre, że ja mam zapalenie opon mózgowych i nie powinnam czytać takich mądrych książek, jak boli głowa. Przyniosła mi swoją Agathę Christie: „To sobie pani poczyta, przy tym pani odpocznie”. Dopiero później się dowiedziałam, że mój stan był tak ciężki, że mogłam umrzeć. W ogóle nie brałam tego pod uwagę. Leżałam w szpitalu prawie miesiąc, a przez kolejne dwa wracałam do zdrowia.
Pamiętam pierwszą „szafę”, którą zrobiłam po powrocie ze szpitala. Powiedziałam klientce, że mogę przyjechać, ale nie mogę się schylać, niewiele właściwie mogę, poza siedzeniem na łóżku i pokazywaniem palcem, co ma robić. I tak to wyglądało, a przy okazji uświadomiło mi, że tak jest lepiej niż wtedy, gdy wchodzę do cudzej szafy, wywalam wszystko i mówię: to możesz, tego nie możesz. Klientka stawia mniejszy opór, gdy robi to sama. Ja siedzę, piję kawę i mówię: „Pokaż mi, w czym nie chodziłaś dłużej niż rok”, i to uruchamia proces. Klientka sama przepracowuje swój stosunek do ubrań. Wtedy wkraczam ja, żeby jej opowiedzieć o fasonach i kolorach odpowiednich dla niej.
Czas, gdy byłam słaba, uświadomił mi, że jak działam na sto procent i totalnie się spalam, jest super, ale jak jestem na pięćdziesiąt procent, nadal jest to ponad oczekiwania moich klientów. Więc nie muszę za każdym razem doprowadzać się do stanu zatracenia i choroby. Na pięćdziesiąt procent możliwości też jestem ekstra.
Musiałaś zachorować, żeby sobie pozwolić na odpoczynek?
Musiałam zachorować, żeby dużo rzeczy zrobić. Mam teorię, że moje ciało wie, że do mnie nie można mówić szeptem, tylko trzeba mi dać w pysk, bo inaczej nie usłyszę. Musiałam zachorować, żeby odpocząć, żeby zauważyć ciało, żeby zmienić fatalne nawyki związane z wykańczaniem się pracą.
Co konkretnie cię wykańczało? Za dużo pracowałaś, za bardzo się przejmowałaś?
Niestety nadal się przejmuję. Już nie tak jak wtedy, ale jednak ciągle za bardzo. Ostatnio mój przyjaciel powiedział mi, żebym przestała być taka odpowiedzialna, bo to mnie wykańcza.
Czym się przejmujesz?
Wszystkim. Przejmuję się, kiedy zasypiam i orientuję się, że np. komuś nie odpisałam. Myślę, o Boże, to jest takie nieprofesjonalne, że nie odpisałam, a przecież powinnam była. Więc to mogą być totalne pierdoły. Przejmuję się, że coś zostało niedopilnowane, pomimo że staram się myśleć o sobie, że mam na imię Monika, nie Absolut. A, jak mówi przyjaciel, skoro nie jestem absolutem, to mam prawo się pomylić. Wiem, że nie da się zrobić wszystkiego, a jednak siedzi we mnie prymuska, która powtarza, że wszystko powinno być zrobione „od do”, bo przecież na tym polega moja praca, bo mam wysokie stawki. Natomiast przestałam tak bardzo cisnąć. Jak ma być jakieś zlecenie, to super, a jak nie, to nie. Jeśli zlecenie kosztuje mnie za dużo nerwów, wolę nie przedłużać umowy, zamiast męczyć się przez następny rok, bo moje zdrowie jest ważniejsze niż ileś tam hajsu na koncie.
Odpowiedziałaś sobie na pytanie, przed czym uciekałaś w pracę?
Przed wieloma rzeczami, przede wszystkim przed emocjami. Pamiętam sytuację, kiedy jechałam samochodem na szkolenie dla stylistek i zadzwoniła mama, aby powiedzieć, że umarła ciocia. Przejęłam się bardzo, a jednocześnie pierwszą myślą po odłożeniu słuchawki było: jak dobrze, że mam pracę, która nie pozwala, żebym zbyt długo tkwiła w szoku i smutku. Przeskakuję w pracę od emocji, których nie chcę. Jeśli masz pracę, która daje ci satysfakcję, flow i feedback, że wszyscy cię uwielbiają, że pod twoim wpływem zmieniło się ich życie, naprawdę bardzo łatwo jest w to popłynąć.
Czy po chorobie wróciłaś do większości starych przyzwyczajeń, czy jednak coś zmieniłaś?
Myślę, że wróciłam do połowy z nich. To było jednak zbyt mocne uderzenie, żeby nie pozostawiło śladu, więc dużo się zmieniło, ale to był zaledwie początek procesu. Potem musiałam dostać kolejny strzał, żeby zostać przywołaną do porządku.
A ten kolejny strzał to?
Endometrioza.
Nie wiedziałaś wcześniej, że ją masz?
Wiedziałam, ale nie dopuszczałam tego do świadomości. Wiedziałam, że coś się dzieje z moimi hormonami, więc w miarę szybko się zdecydowałam na dziecko. A potem machnęłam ręką – jakoś to będzie, jakaś endometrioza, nie umiera się od tego, to kto by się nią przejmował. Okazało się jednak, że ona bardzo boli i że czasem jest groźna dla życia. Wraca do mnie w momentach stresu i wtedy, gdy robię rzeczy, których nie powinnam, które nie są moje.
Jest kompasem dla ciebie?
Tak, tylko trzeba ją usłyszeć. Na razie mi się udaje, odpukać… Choroba trzyma mnie w ryzach dbania o siebie. Raz w tygodniu chodzę na akupunkturę, chociaż lekarze mówią mi: „No i po co pani płaci za tę akupunkturę, skoro może pani kupić sobie tabletki hormonalne za trzydzieści złotych w aptece?”. Abstrahując od tego, że to nie jest żadne rozwiązanie, to kiedy leżysz z tymi igłami i masz godzinę dla siebie, jest to dobry czas, żeby przeskanować ciało, czy wszystko jest z nim w porządku, co boli i dlaczego. W czasie akupunktury milion rzeczy wychodzi, nie tylko endometrioza. I ta godzina, którą musisz wygospodarować, żeby na siebie spojrzeć – niezależnie od tego, co robisz, może to być akupunktura, medytacja, cokolwiek – jest megaważna.
Podobno na endometriozę cierpi co dziesiąta Polka.
I nawet o tym nie wie.
Opowiedz, co to za choroba.
Najbardziej wkurzające jest, że nie ma na nią lekarstwa. Czasem moje feministyczne serce mówi mi, że być może dlatego, że to nie jest męska choroba, więc się nad nią nie pracuje.
Wspomniałaś, że są jakieś tabletki.
Są hormony, ale one nie leczą przyczyn choroby, a jedynie zatrzymują jej rozwój. W bardzo dużym skrócie i uproszczeniu, w endometriozie komórki błony śluzowej macicy, złuszczające się w czasie miesiączki, zamiast wypłynąć z krwią z organizmu, przemieszczają się przez jajowody do jamy brzusznej, a następnie wszczepiają się w różne narządy, np. w pęcherz moczowy, jelito, jajniki. Skupiają się tam w grupki, a potem w torbiele. Krwawią i wywołują ból. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Niektórzy mówią, że to choroba autoimmunologiczna, ale nikt nie zna dokładnych przyczyn. Można więc w endometriozie brać hormony, żeby te grudki nie rosły bardziej. Jak je wcześniej wykryjesz i bierzesz hormony, masz to niejako pod kontrolą. Czytałam jednak wyniki badań, że gdy przestajesz przyjmować leki, endometrioza wraca ze zdwojoną siłą. Innym rozwiązaniem jest wycięcie torbieli. W pierwszym etapie mojej choroby doprowadziłam się do takiego momentu, że musiałam iść na operację, nie było wyjścia. Tego typu zabiegów robi się dużo, więc lekarze traktują je jak usunięcie migdałków prawie. Ale po operacji długo się dochodzi do siebie. Jednym słowem, jak szybko zdiagnozujesz endometriozę, możesz spróbować jakichś alternatywnych metod lub pigułek hormonalnych, ale leku na nią nie ma.
Najgorszy jest ból?
Mnie się długo wydawało, że jak masz okres, to musi po prostu boleć. Byłam przekonana, że jestem taką księżniczką, delikatną, z niskim progiem bólu. Dopiero kiedy nie zauważyłam, że rodzę, bo przy skurczach ból miał podobne nasilenie jak ten co miesiąc, zorientowałam się, że może jednak boli za bardzo.
Co miesiąc mieć ból jak przy porodzie to duże wyzwanie.
Naprawdę myślałam, że bóle porodowe to są skurcze przepowiadające, i dopóki mnie nie powaliło na kolana, nie zorientowałam się, że rodzę. Siedziałam w domu i jak przyjechałam na porodówkę, mówiąc: „dajcie mi znieczulenie”, okazało się, że jest za późno, bo zaraz urodzę, czas znieczulenia przesiedziałam w domu.
Aktorka Lena Dunham usunęła macicę, żeby nie cierpieć z powodu endometriozy. Co myślisz o tak drastycznych zabiegach?
Nie czuję się ekspertem. Wiem, że nie wszystko, co pomaga mnie, będzie pomagać innym. Domyślam się, jak wielki musi być poziom cierpienia i frustracji, żeby usunąć sobie macicę. Pozbywasz się na własne życzenie fragmentu swojego ciała, a to ciało coś ci mówi. Dla mnie to jest ostateczność, ale może ją coś postawiło pod murem tak mocno, że już nie dała rady.
Z pierwszych rozdziałów najnowszej książki wynika, że nie akceptowałaś swojego ciała. Piszesz: „Długo dojrzewałam do tego, żeby uznać, iż to ciało jest w wizerunku najważniejsze. Nie jego wygląd, a akceptacja. Ubierałam je krzykliwie, męczyłam w niewygodnych butach, zamykałam w zbyt ciasnych sukienkach. Zakrywałam samą siebie dużą ilością biżuterii, wariackimi fasonami, dziwnymi zestawieniami. Wybierałam ze swojego ciała to, co lubię, i eksponowałam tylko to. Resztę ukrywałam, udawałam, że jej po prostu nie ma”. Miałaś wtedy tego świadomość?
Zupełnie nie. Jakbym wiedziała, nie robiłabym tego. Zawsze mi się wydawało, że akceptuję siebie w stu procentach. Nie miałam żadnych wątpliwości.
Kiedy one się pojawiły?
Właśnie wtedy, gdy zachorowałam na zapalenie opon mózgowych. Nie możesz umyć włosów, nie możesz wstać w ogóle, nawet głowy nie możesz podnieść.
I nagle dostrzegasz, że masz ciało?
Że masz ciało i że ono ma ci coś do powiedzenia. Niezależnie, co tam sobie w głowie wymyślisz, nie zrobisz tego, bo ono cię zatrzyma. Głowa swoje, ciało swoje. A moje ciało miało dosyć po prostu.
Czego nie akceptowałaś najbardziej?
Nie wiem, czy to o akceptację chodzi. Dla mnie było oczywiste, że mam ciało i że ono ma działać. Bo ja tak chcę, bo mam rzeczy do zrobienia. Jeśli chodzi o akceptację, brzuch musiałam przepracować na milion sposobów, żeby go polubić, cała reszta zawsze była OK. Więc chodziło głównie o sposób, w jaki je traktuję.
Instrumentalny?
Tak, ono ma być i ma robić.
Spacery, masaże, balsamowanie – nie robiłaś dla ciała takich rzeczy?
To były półśrodki. Gdy zaczęła mnie boleć głowa, pierwsze, co zrobiłam, to wzięłam masaż. Ale niezależnie od tego, czy to jest ubranie, masaż czy balsamowanie, jeżeli robisz to instrumentalnie, czyli po to, żeby ciało działało, to nic nie da. Boli cię – idziesz na masaż, jesteś zestresowana, masz spięty kark – idziesz na masaż. I mówisz sobie, że tyle zrobiłaś dla swojego ciała. Nieprawda, zrobiłaś to, żeby dalej harować i żeby cię nic nie bolało.
Jak to dziś wygląda?
Jest lepiej. Jak moje ciało jest zmęczone, daję mu czas, żeby wypoczęło. Nie wywieram na nim presji, że musi już natychmiast zacząć działać.
W książce zadajesz dużo pytań, można powiedzieć, coachingowych. Tak jakby pytania o zawartość szafy były pytaniami o coś więcej, jakby ubrania były czymś więcej niż sukienką, spodniami, spódnicą.
Bo są. Ubrania mówią. Gdybyśmy umieli czytać z ubrań, byłoby nam łatwiej. Wiedziałabyś, dlaczego dzisiaj ubrałaś się tak, a nie inaczej, dla kogo się ubrałaś i czy to jest twoje, czy nie. Takie diagnozowanie swojego stylu od czasu do czasu jest potrzebne. Bo nagle coś zakładasz, nie czujesz się w tym dobrze i myślisz: może ja już z tego wyrosłam. Może wyrosłam z sukienek z falbankami, może wyrosłam z glanów, może wyrosłam z czegoś tam. Rozwijamy się, więc ubrania idą z nami.
Co czytasz z ubrań?
Dużo rzeczy. Z mężczyzn czyta się łatwiej niż z kobiet. Bo my mamy bardzo dużo masek i dużo różnych sposobów, żeby się ukryć. Faceci ubierają się bardziej intuicyjnie, czyli bardziej w zgodzie ze sobą. Więcej można rozpoznać. Jak widzisz turystyczne, wygodne sandały, które odprowadzają powietrze i amortyzują, na pewno masz przed sobą gościa, który jest strategiem, czyli wojownikiem, musi gdzieś dojść, ma cel. Jak te sandały są supermodne, w ekstra kolorze i z wielkim logo, to masz gwiazdę. Jak sandały są najzwyklejszymi sandałami, ale wygodnymi, jest to realizator, który po prostu potrzebuje czegoś komfortowego, ładnego, co się wpisuje w konwencję. Realizatorzy lubią wyglądać tak jak inni. Lubią mieć to samo co inni. A jak masz klasyczne sandały albo klasyczne buty, masz analityka przed sobą.
A spodnie? Krótkie spodenki, długie spodnie?
Krótkie czy długie – to raczej bez znaczenia. Bardziej istotny jest kolor. Zobacz, pan, który tam siedzi, w granatowych podwiniętych spodenkach, na pewno ma w sobie element osobowości gwiazdy.
Dlaczego?
Bo musiał się nad tym wywinięciem zastanowić. Założył też koszulkę, która nie jest zwykłym T-shirtem, ale ma gdzieniegdzie modne odbarwienia. Nie wystają mu skarpetki z tych butów. Musiał się skupić nad tymi elementami, więc mu zależy na wyglądzie. Temu z lewej strony też zależy, ale w nim widzę pomieszane typy osobowości żółtego z czerwonym, czyli gwiazdy ze strategiem, bo ma na sobie wygodne ubranie, jak strateg, ale zegarek jest taki duży, że po prostu oczy wybija, jak u gwiazdy. Gwiazdę widać. Przyciąga uwagę.
Jak to wygląda u kobiet?
Podobnie. Kobieta, która ma superwygodne buty, jest albo realizatorką, albo wojowniczką. Bo albo potrzebuje latać dookoła ludzi, albo potrzebuje gdzieś w nich dojść. Żeby założyć buty ładniejsze, które widać, które błyszczą, trzeba mieć domieszkę gwiazdy. To nie są już zwykłe buty, tylko coś na nich się dzieje. Niewygodne buty noszą tylko gwiazdy, bo one cierpią dla mody. Gwiazda lubi mieszać wzory, kolory, im więcej się dzieje, tym lepiej. Jak nie lubisz prasować, to raczej jesteś wojowniczką, bo ci się nie chce marnować czasu na coś, co uważasz za relikt społeczny. Nie musisz mieć kołnierzyka wyprasowanego, żeby zdobywać świat. Ale analityczki, żeby się czuć bezpiecznie, profesjonalnie, już muszą. Dlatego że te zagniecenia na koszuli by je po prostu rozpraszały. One są tak skupione na szczegółach, że każdy element, który nie pasuje do jakiejś ich koncepcji, jest nie do przyjęcia.
Wymieniłaś gwiazdę, wojowniczkę, analityczkę, realizatorkę i dodałaś jeszcze różne kolory. Co to za podział?
W wielu metodach coachingowych wykorzystuje się podział na cztery typy osobowości i przyporządkowuje im się zestaw dominujących cech i kolorów. Ja powiązałam różne typy osobowości ze sposobem ubierania. W drugiej książce o dress codzie, Szefowa swojej szafy, wydzieliłam cztery typy modowych osobowości: Czerwoną Wojowniczkę, Żółtą Gwiazdę, Zieloną Realizatorkę i Niebieską Analityczkę. Rzadko jesteśmy jednym typem osobowości, ale zwykle któryś z nich jest dominujący. Czerwona Wojowniczka to liderka dopasowująca ubranie do celu, jaki zamierza osiągnąć. Żółta Gwiazda jest bardzo świadoma stylu i siły ubrań, lubi się wyróżniać. Zielona Realizatorka przeciwnie, chce wyglądać ładnie, ale bez rzucania się w oczy. Niebieska Analityczka jest ubrana zawsze zgodnie z zasadami. W najnowszej książce Styl bardzo osobisty zamieściłam test, który pomaga rozpoznać, jakim się jest typem.