Читать книгу Czas żelaza - Angus Watson - Страница 10

Оглавление

2
Rozdział

Armia Zadara zastygła w bezruchu. Dug zdjął chłopca z ramion, przykucnął i przyciągnął go do siebie.

– Uciekaj – powiedział. – Przez most i krawędzią do góry.

– Do fortu?

– Nie. Stój na krawędzi i patrz, co się będzie działo. Może to tylko na pokaz. Ale jeśli Zadar zaatakuje, biegnij Krawędzicą ile sił w nogach, byle dalej od Barton, pojmujesz? I nie zatrzymuj się, dopóki nie dotrzesz do najbliższego fortu.

Chłopiec wlepiał wzrok w Duga.

– Dalejże! – popędził go mężczyzna.

Chłopak pobiegł, a Dug wstał.

Armia Zadara wciąż stała nieruchomo, z wyjątkiem oddziału sześciu łuczniczek, które wysunęły się nieco naprzód. Ściągnęły wodze i zatrzymały się w dziesięciokrokowych odstępach poza zasięgiem proc. Wierzchowce strzepnęły ogonami, wiatr przeczesał kobietom włosy. Metalowe końcówki ciężkich łuków, które trzymały w lewych rękach, lśniły jasno w porannym słońcu. Większość łuków nie niosła dalej niż przeciętna proca, ale te były chyba wyjątkiem. Dwa zakrzywienia po obu stronach uchwytu nadawały im wygląd mewy w locie, zrobiono je też z o wiele grubszego drewna niż smukłe łuki o pojedynczym zagięciu, z jakimi opatrzył się Dug. To pewnie nic, czym należałoby się martwić. Wiedział, że przekombinowanie zwykle czyniło broń zawodną. Poklepał swój młot.

Kobiety sięgnęły po strzały, nałożyły je na cięciwy, napięły łuki, wymierzyły wysoko i strzeliły. Sześć strzał poszybowało znacznie wyżej i znacznie dalej, niż przewidywał. Pięć przemknęło nad szeregami bartończyków i podziurawiło spłachetek ziemi pomiędzy armią a gapiami. Jedna poleciała nieco dalej i wpiła się w pierś jakiegoś starca. Dziadyga zakwiczał, upuścił swój cydr i zwalił się na ziemię. Kobiety skierowały łuki ku ziemi i utkwiły wzrok przed sobą, jakby ciesząc oczy widokiem.

– Przygotować się! – padł rozkaz gdzieś za plecami Duga. Na moment zaległa grobowa cisza, przerywana tylko odgłosem grzebiących w sakiewkach z pociskami procarzy. – Strzelać!

W niebo wzleciały setki drobnych pocisków, kreśląc w powietrzu regularne łuki. Dosięgłyby łuczniczek, albo prawie by dosięgły, gdyby ich konie nie popędziły galopem naprzód. Kopyta zadudniły na ubitej ziemi. Nim pociski opadły tam, gdzie jeszcze przed chwilą stały, łuczniczki zbliżyły się na odległość dwudziestu kroków do ściany tarcz i włóczni. Niczym w zsynchronizowanym tańcu uniosły łuki i napięły je, wycelowały i wypuściły strzały. W kierunku bartończyków poleciało ich sześć: dwie rozprysły się w drzazgi w kontakcie z tarczami, dwie przeszyły je na wylot i trafiły tarczowników – jednego w pierś, drugiego w brzuch – a dwie ostatnie minęły tarcze i trafiły w twarze mężczyzn, którzy wcześniej opuścili tarcze, by gapić się na nadjeżdżające kobiety. Ich głowy wybuchły, bryzgając krwią i mózgiem.

Padli na ziemię. Ranni rozwrzeszczeli się i podniósł się raban. Kolejna salwa wżarła się w luki między tarczami, gdzie przed chwilą stali polegli. Powietrze rwało się od krzyków bólu, ale wycie rannych wkrótce utonęło w panicznym zawodzeniu. Ci ludzie nigdy jeszcze nie widzieli takich łuków.

Maiduńskie łuczniczki kierowały końmi wyłącznie za pomocą ud. Szarżowały z rozwianymi włosami wzdłuż linii, pakując strzałę za strzałą w skłębiony tłum włóczników.

Linia wykrzywiła się, a potem rozsypała. Strzałom dały odpór solidniejsze tarcze, ale tych było niewiele. Bartończycy padali jak muchy, otwierając coraz to nowe wyrwy w szeregu, przez które nieustannie szyły z łuków wojowniczki; groty rwały bezlitośnie wełnę, len, skórę i ciało.

Kobiety spadły na bartońskie wojsko jak klucz drapieżnych ptaków, trzebiąc utrzymujący się jeszcze na słowo honoru szyk. Żołnierze jakby wyrwali się z otumanienia – kilku ruszyło na nie z zamiarem podjęcia walki, ale wszyscy padali przeszyci strzałami, pokonawszy raptem kilka kroków.

Dug obserwował rozwój wydarzeń, mrużąc oczy. Żołądek kurczył mu się raz po raz, podchodził do gardła.

Procarze nie byli w stanie trafić łuczniczek, gdyż stali im na drodze włócznicy, parli więc naprzód. Tarcze rozsunęły się, by dać im pole do oddania strzału, ale kobiety zdawały się wiedzieć, gdzie będzie się znajdować kolejna wyrwa, nim ta zdążyła powstać. Bezbłędnie słały strzały przez szczeliny, nie szczędząc ni jednej luki. Procarze zaczęli padać jeden po drugim.

– Wziąć się w garść! – ryknął Dug. – Odwagi! Jak wszyscy strzelicie naraz, pozabijacie je!

Zdołał jakoś zebrać wokół siebie garstkę procarzy. Krzykami, pchnięciami i paroma ciosami zmusił kilku chłopa, by na jego komendę opuścili tarcze, i kazał strzelcom przygotować się do ataku. Kobiety mknęły teraz prosto na nich. Jeszcze tylko kilka uderzeń serca...

Gdy nabrał tchu, by wydać rozkaz, łuczniczki okręciły swoje konie i pogalopowały z powrotem do linii Zadara, wzbijając w powietrze drobinki ziemi i zostawiając za sobą zupełnie skołowanych bartończyków.

– Borsuk im mordy lizał – wycharczał Dug.

Pozostali przy życiu woje Barton wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Martwych i rannych odwleczono na tyły, ludzie poczęli z wrzaskiem łatać posypany szereg. Wkrótce ich głosy utonęły w chórze panicznych krzyków, bowiem ciężka konnica Zadara wpierw truchtem, potem kłusem, a w końcu galopem pomknęła z opuszczonymi włóczniami ku prawej flance. Ku lewej puściła się pędem elitarna Pięćdziesiątka, kołując obnażonymi klingami. Na jej czele, machając olbrzymim mieczem niby piórkiem nad okutą rogatym hełmem głową, pędził sam król Zadar. Zaraz za nim jechali jego bardowie, wzbudzając szarpaną nawałnicę dźwięku za pomocą trąb i rogów.

– Utrzymać szereg! – wrzasnęło kilka osób w oddziałach bartończyków. Jedną z nich był Dug. Mimo to, nim jazda przebyła połowę dystansu, większość żołnierzy rozbiegła się w panice. Linia załamała się. To, co powinno być defiladą, a mogło być bitwą, zmieniało się w pogrom.

Ci, którzy nie zdołali zbiec, ginęli nadziani na włócznie, porąbani mieczami, stratowani pod kopytami wierzchowców; wykrwawiali się na śmierć, gdy ostrza rydwanów pourzynały im nogi. Ci, którzy uciekali, nie dostąpili lepszego losu – ludzie Zadara uformowali sunącą truchtem ścianę końskich łbów i żelaza, metodycznie rąbiąc i dźgając wszystkich bartończyków, którzy nawinęli im się pod rękę.


Elliax Goldan stał na wozie obok króla Mylora, rozdziawiając usta coraz szerzej. Co ten Zadar robił, na Belenosa? Druid obrzucił Mylora spojrzeniem. Król przełknął ślinę i uśmiechnął się kretyńsko.

– Za most! – zawołał Elliax do woźnicy, a ten chlasnął po grzbietach woły, które ruszyły naprzód i poczęły okręcać wóz przodem do fortu. – Nie możesz tyłem?

Woźnica spojrzał mu w oczy i potrząsnął zdegustowany głową.

– Chuj z tym! – zaklął Elliax. Zeskoczył z wozu i pognał w kierunku mostu.

– Elliaxie!

Stanął jak wryty, obrócił się na pięcie. Z tyłu wozu gromiła go wzrokiem jego żona Vasin, wsparłszy pulchne ręce na obfitych biodrach.

– Dokąd się wybierasz? – zawołała.

Na Cromma Cruaicha! Czy tylko ja jeden mam tutaj głowę na karku?

– No chodź! – odkrzyknął. A potem dodał nieco ciszej: – Ty śmieszna idiotko.

Buchnęły drzazgi, obok Vasin wbiła się w wóz strzała. Kobieta zdawała się tego nie zauważać. Kolejna wbiła się w grunt kilka kroków od Elliaxa.

– No chodźże!

– Ale przecież znasz się z Zadarem! Nie zrobi nam krzywdy.

– Znam, ale nie znam się ze strzałami!

– Och, doprawdy, Elliaxie. Wracaj tu do mnie natychmiast i...

– Czy ty masz pojęcie, co tu się dzieje, kobieto? Skończ gadać i biegnij, do kurwy nędzy!

W końcu zgramoliła się jakoś z wozu, który pokonał może jedną dziesiątą okręgu, jaki należało przebyć, aby woły mogły ruszyć w kierunku miasteczka. Elliax, nie czekając na małżonkę, przebiegł przez most i skierował się prosto do fortu. Nie odwrócił się, nim nie wspiął się do połowy wzgórza. Vasin truchtała w jego stronę, przecinając nadrzeczne pastwisko. Była niczym promyk wystrojonej z przepychem otyłości w chaotycznej zbieraninie odzianych w co popadło starców, kobiet i mężczyzn w sile wieku oraz młodzieży, którzy znaleźli się najbliżej mostu. Przystanęła, by chwilę odsapnąć. Dyszała ciężko, wspierając wyprostowane ręce na kolanach. Obejrzała się, przypomniała sobie o swoim położeniu i podjęła niezgrabny trucht. Jakieś dziecko minęło ją ze świstem.

Na Cromma, kurwa, Cruaicha, pomyślał Elliax.

Wóz wjechał na most. Król Mylor wciąż siedział w swoim krześle, niezmiennie uśmiechnięty, jakby wybrał się na przejażdżkę, by podziwiać jesienne listowie. Woźnica smagał z furią swoje woły, ale jeśli udzielił im się jego pośpiech, nie dały po sobie poznać. Ogromna większość bartończyków utknęła po złej stronie rzeki, bo wóz tarasował teraz całą szerokość mostu. Siły Zadara postępowały bez pośpiechu, a pastwisko zalewał coraz większy potok krwi.

Sześć łuczniczek oderwało się od maiduńskiej linii i otaczało rozwrzeszczany tłum szerokim kręgiem. Dotarłszy do rzeki, kobiety uniosły jednocześnie łuki i jak na komendę strzeliły do wołów. Zwierzęta zawyły żałośnie, wierzgnęły, wzbijając w powietrze odłamki drewna i rozwalając przednie koła pojazdu na kawałki. Wóz przechylił się i zarył przodem o deski. Woły spłoszyły się i szarpnęły, tratując kilkoro dzieci. Połamana oś przeorała deski i wbiła się z łoskotem w kamienną barierkę; wóz utknął bokiem, dokumentnie odcinając drogę przerażonym ludziom.

A skoro most był zablokowany, Elliax mógł poczekać chwilę na swoją ślubną. Omiótł wzrokiem posuwające się naprzód w zorganizowanym szyku wojska Zadara, przemieniające bartońskich piekarzy, rolników, bednarzy, kowali i bardów w ochłapy krwawiącego mięsa.

Czas żelaza

Подняться наверх