Читать книгу Czas żelaza - Angus Watson - Страница 15
5
Rozdział
ОглавлениеLowa Flynn siedziała na skraju wrzosowiska. Jej zwykle bladą skórę powlekły złotem płonące w ognisku drwa. Zmarszczyła brwi, wydrapując krew i błoto spod paznokci piekielnie ostrym grotem jednej ze swoich przepięknie kutych strzał. Rozejrzała się naokoło, krzywiąc się. Czy to ten szałas przejmował ją takim irytującym, obcym dotąd strachem?
Znów nadstawiła uszu i powiodła wzrokiem po okolicy, ale nie zauważyła niczego nadzwyczajnego. Na służącej za podłogę, udeptanej macie z trawy i porostów porozrzucane były oczyszczone trzciny, a szałas wypełniał poukładany porządnie mikry dobytek ubogiej, lecz dumnej rodziny. Okrągłą ścianę zrobiono z oblepionej błotem, łajnem i roślinami siatki z gałęzi, przeplecionej przez zatknięte w ziemi drewniane słupki. Zbiegała się u góry w stożek, którego zwieńczenie stanowił trzcinowy dach z dziurą kominową pośrodku.
Wokół umiejscowionego w centrum szałasu paleniska leżały zwinięte cztery maty do spania, na drewnianych półkach poukładane były zabawki i kilka prostych narzędzi. Sklecony niechlujnie trójnogi drewniany pies wpatrywał się w nią z wyrzutem uczynionymi z gwoździ oczami. U wejścia ktoś ustawił cztery pary czystych skórzanych łapci – jedną dużą, drugą średnią i dwie małe. Oczekują żałośnie właścicieli, którzy nigdy nie wrócą, przyszło jej niespodziewanie na myśl.
Skąd te nagłe sentymenty? Życie dawno temu wybiło jej z głowy całą ckliwość, a jednak od zakończenia bitwy czuła się jakoś dziwnie. Aż podskakiwała, widząc kątem oka rzeczy, których wcale nie było. Kiedy z szałasu wybiegł pająk, niemal krzyknęła w głos. Coś było bardzo nie tak. A może człowiek po prostu mięknie na starość? Może starzy ludzie czuli się tak cały czas? To tłumaczyłoby ich zachowanie. Przeklęła swoją słabość, pokręciła głową i wróciła do pielęgnacji paznokci.
Zwykle drzewce było najcenniejszą częścią strzały. Lotki – pióra, które prostowały ścieżkę strzały do celu – można było zrobić z kaczego pierza, a kaczkę łatwo znaleźć i jeszcze łatwiej ustrzelić. Zbyt łatwo. W odróżnieniu od niemal wszystkich ludzi, których znała, Lowa nie widziała powodu, by wierzyć w bogów. Jeśli jednak mówić o jakichś dowodach na ich istnienie, były nimi kaczki. Tylko fakt boskiej opieki mógł wyjaśniać, dlaczego zwierzęta tak smaczne, tak pięknie upierzone i tak łatwe do złapania nie tylko nie wyginęły ze szczętem, ale przetrwały w tak wielkiej liczbie i mnogości gatunków.
Najzwyklejszy w świecie grot dość łatwo można było zrobić z żelaza, krzemienia czy brązu, można go też było wydobyć z ciała ofiary i nałożyć na nowe drzewce. To zaś musiało być idealnie proste, długie na krok i wykonane z lekkiego drewna, jak jesion, brzoza czy topola. Porządny promień trudno było wykonać, a nawet solidny łatwo było złamać, jeśli źle wbił się w ofiarę lub jeśli ktoś nieostrożny próbował wyrwać sobie strzałę z ciała albo jeszcze inaczej uszkodzić ją przez niedbalstwo.
Wszystkie groty świata nie umywały się do tych, które były własnością Lowy. Każdy został odlany, wykuty i naostrzony z matczyną niemal czułością przez Elann Nancarrow, główną zbrojmistrzynię Maidun. Były ostre jak brzytwa, po prostu doskonałe. Każdy wart był dziesięciu najlepszych drzewc. Lowa próbowała różnych typów grotów: smukłych igieł, które leciały najdalej i najgłębiej wbijały się w ciało, szerokich ze zwiększającymi obrażenia zadziorami na krótszy dystans oraz tępych na drobną zwierzynę, a nawet tych w kształcie półksiężyca, którymi można było ciąć olinowanie statków. Wiedziała, że groty Elann zrobione zostały na poły dla efektu, że w sensie praktycznym nie były wiele lepsze od zwykłych, ale ich wygląd po prostu zapierał dech. Jako członkini jednej z doborowych jednostek Zadara zgromadziła w swoich kufrach tyle bogactw, że nie wiedziała, co z nimi robić, mogła więc sobie pozwolić na kaprys. Nie kryła się z tym, że ceni piękno.
Jej długi łuk opierał się o ścianę szałasu obok krótszego, nieco słabszego, giętego dwukrotnie łuku, z którego strzelała z końskiego grzbietu. Ten długi łuk bynajmniej nie został wykonany dla efektu. Stanowił owoc wielu lat prób i błędów – w większości Elann Nancarrow i jej przodków. Elann przez pięć lat suszyła na powietrzu i wędziła całe cisowe drzewo, a potem uformowała z niego i wyszlifowała długi na dwa kroki gryf łuku. Sztywniejszy rdzeń drzewa stanowił jego brzusiec, a więc trudniej go było naciągnąć, za to dalej niósł. Elastyczniejsze drewno tworzyło grzbiet, dzięki niemu spust następował szybciej i dodawał strzale mocy. Większość strzelców nie potrafiła go porządnie naciągnąć, ale Lowa, która zęby zjadła na łukach i strzałach, potrafiła strzelać z pełnego naciągu co trzy uderzenia serca. Każda jej strzała mogła przeszyć z bliskiej odległości gruby na palec żelazny pancerz albo, z ośmiu setek kroków, zdjąć z konia zakutego w kolczugę dorosłego mężczyznę.
Końcówki łuku wykonano z utwardzonego w ogniu rogu tura, cięciwę z rzemienia, a rękojeść z miękkiej, ale wytrzymałej źrebięcej skóry. Nie miał żadnych ozdób, był sękaty i pokrywały go zgrubienia, nadające mu wygląd długiej, źle wypchanej kiełbasy. Naciągało się go niezgrabnym ruchem; należało zsunąć łopatki i wypchnąć do przodu klatkę piersiową. Pomijając balisty i inne ciągnięte przez woły czy konie machiny strzeleckie, był to prawdopodobnie najpotężniejszy łuk na świecie. A przynajmniej równie potężny co najpotężniejsze z wykonanych przez człowieka łuków. Jego bliźniak stał oparty o ścianę w chacie Elann Nancarrow w Maidun, a ona sama sprowadzała na świat ich młodsze rodzeństwo. Wielu mówiło, że tak potworne łuki z pewnością wykonuje się za pomocą magii oraz że sama Lowa musi być druidką niespotykanej mocy, skoro potrafi z nich strzelać. Wkurzało ją takie gadanie. Zarówno sama broń, jak i jej umiejętności były efektem długich lat ciężkiej pracy, niczego innego.
Prześlizgnęła się wzrokiem po łuku, a potem spojrzała na śliczny żelazny grot i jego ostro zarysowany na tle mroku odcień, któremu płomienie ogniska nadawały szczególnej urody. Tym razem widok broni nie sprawił jej tej szczególnej przyjemności, którą zawsze odczuwała. Uświadomiła sobie, że to tylko przedmiot. Zaklęła wściekle i cisnęła kamiennym pociskiem w drewnianego psa. Kamień odbił się rykoszetem od pionowego wspornika i odtoczył w spowity mrokiem kąt chaty.
Spudłowała? To do niej niepodobne. Co jest grane, na Wielką Matkę? To pewnie z głodu, tłumaczyła sobie. Gdyby Aithne nie zapomniała dziś rano pobrać ich racji żywnościowych z wozu zaopatrzeniowego albo gdyby zechciała pójść do głównego obozu po paszę dla koni, nie byłaby taka nieswoja. Odpędziła tę myśl. W tej chwili bardziej niż głód czy paranoja zajmowała ją kwestia stroju, który założy na mającą odbyć się wieczorem pobitewną biesiadę.
Zanurkowała do stojącej w szałasie skrzyni ze strojami. Zwykłe chłopskie łachy. Wyłowiła skórzaną kamizelkę, wciąż śmierdzącą psim gównem, którym barwiono ją na brąz. Po ludziach mieszkających w tak zadbanym szałasie można by się spodziewać lepszej garderoby. Z drugiej strony Zadar ciemiężył Barton drakońskimi podatkami od dziesięciu lat. Patrząc na miasto, dało się wnioskować o jego bogatej przeszłości, ale w chwili obecnej widać było, że tubylcy cienko przędą. Wrzuciła kamizelę z powrotem do skrzyni i wyjęła z własnej skórzanej torby zwiniętą w tłumoczek sukienkę z czerwonego lnu. Stanowiła jedyne odświętne ubranie Lowy, miała ją na sobie dwie noce temu. Ubranie wydawało delikatny zapach spoconego ciała i na plecach było zielone od trawy. Uśmiechnęła się na wspomnienie okoliczności powstania tej plamy.
Przewidywała, że podczas tej wyprawy wybierze się tylko na jedną triumfalną ucztę. Trudna rada, musi dzisiaj włożyć tę sukienkę. Za szczenięcych lat byłaby smutna z tego powodu. Teraz dobiegała szacownego wieku dwudziestu pięciu lat i choć czuła ukłucie żalu, wiedziała, że uczucie jest irracjonalne. Mężczyznom nie robiło różnicy, czy dziesięć razy pod rząd masz na sobie to samo, liczyło się tylko to, czy dobrze wyglądasz. Niektóre kobiety zauważą, ale opinię bab, które przykładają wagę do takich gówien, miała w głębokim poważaniu. A tak w ogóle – jak zdecydowała się myśleć już lata temu i do czego prawie się przekonała – większość ludzi będzie zbyt zajęta, by zwracać uwagę na jej strój.
Wskoczyła do przedsionka i sięgnęła do drzwi, przypominając sobie, jak zimno było zeszłej nocy. Ze sterty bitewnej odzieży wygrzebała parę skórzanych spodni do jazdy i wciągnęła je pod sukienkę. I co z tego, że będzie ją czuć koniem? I tak będzie pachnieć lepiej niż większość mężczyzn. Potoczyła wzrokiem po okrągłej chatce i znalazła wciśnięty na wysoką półkę wełniany szal. Sięgnęła po niego i podniosła do światła. Był o wiele lepszej jakości niż te łachmany w skrzyni. Ktoś wyhaftował na nim... borsuka? Może psa? Trudno było nazwać ubranie wytwornym, poziom haftu wołał o pomstę do nieba, a mimo to mieszkająca w szałasie kobieta była z niego na tyle dumna, by chować go przed dziećmi. Ochłodzi się dopiero wieczorem, więc i tak nikt nie zauważy tego niewydarzonego psoborsuka. No dobra, założy go. Wyłowiła z sakwy przy siodle złotą broszę, którą wręczył jej Zadar po poprzednim zwycięstwie. Upiększy wyświechtany ciuch i może nawet sprawi przyjemność królowi. Czego nigdy nie przyzna, więc ona nigdy się nie dowie. Wzuła lekkie skórzane buty, ale zaraz się rozmyśliła. Buty do jazdy o żelaznych obcasach lepiej nadadzą się do łażenia po wzgórzach, zwłaszcza w drodze powrotnej, gdy może już być diablo ciemno, a ona krzynkę pijana. W porządku, postanowiła. Strojenie się na bal rozproszyło strach. A przynajmniej do momentu, gdy sobie o nim nie przypomniała. Na Danu! Rozdrapała strupa i znowu wylała się z niej cała skręcająca żołądek irracjonalna obawa. Trudno, nic teraz na to nie poradzi, zignoruje więc osobliwe uczucie i zrobi, co ma do zrobienia. Alkohol pomoże jej wziąć się w garść. Wsunęła szal pod pachę, potrząsnęła głową i wyszła w jasne światło wieczornego słońca.
Jej szałas był jednym z dwunastu okalających kolisty, porośnięty trawą plac. Sioło otaczał okrągły wał i płytka fosa. Połowę wału podwyższono zaostrzoną palisadą. Poznała po drewnie, że obwarowanie wzniesiono już jakiś czas temu, ktoś więc zrezygnował w połowie, co sprawiało, że ogrodzenie było mniej więcej tak przydatne jak połowa wiadra. Zgadywała, że budowę rozpoczęto z dziesięć lat temu, zaraz przed tym, jak Carden Nancarrow pokonał czempionów Barton. Po co wznosić umocnienia po porażce? – pomyślała i zaraz przypomniała sobie los Barton. Armia Maidun była nieprzewidywalna.
Na południe od skupiska szałasów wznosiła się ku fortowi Barton zalana złotym słońcem skarpa. Z zachodu dobiegły Lowę głosy, zapachy i dym z tego, co zostało z wioski, gdzie stacjonowała teraz maiduńska armia. Ochrypły śmiech i szczęk żelaza trenujących przypomniały łuczniczce o łatwiejszych czasach, gdy dzieliła kwaterę z resztą wojska. Wieczory upływały wówczas na zawodach w piciu, w których zawsze oszukiwano na potęgę, i awansach, które mogła odrzucić lub zaakceptować. Nie to co te pizdowate biesiadki, których tak nie cierpi. Woń pieczonego mięsa sprawiła, że zaburczało jej w brzuchu, nawet jeśli zapach zdążył zmieszać się po drodze ze smrodem końskiego łajna.
– Lowa! Lowa Flynn!
To jej siostra Aithne i reszta czekających już tylko na nią dziewczyn. Ręka siostry spoczywała na masywnym biodrze, a jej usta rozciągnęły się w beztroskim uśmiechu. Dziewczęcy wieniec z kwiatów, który miała na głowie, ciekawie kontrapunktowała absurdalnie krótka skórzana spódniczka. Już słyszała, jak co najmniej pięciu pozbawionych wyobraźni kretynów chwali jej strój tymi samymi słowami: „Zasłania niewiele więcej niż pas!”. Jakby czytając Lowie w myślach, Aithne obróciła się i potrząsnęła w jej stronę zgrabnym tyłeczkiem. Spod spódniczki błysnął co najmniej cal pośladków. Lowa poczuła, jak spod jej ponurego nastroju wydostaje się na zewnątrz słaby uśmieszek, i podniosła rękę w geście powitania.
Zwykle tylko Lowę zapraszano na pobitewne biesiady dla wyższych rangą oficerów Zadara, ale ponieważ plan przełamania linii bartończyków zakończył się miażdżącym sukcesem, tym razem zaproszono cały oddział łuczniczek. Roześmiała się w duchu na myśl, że to one na nią czekają. Na polu bitewnym nie lękały się niczego, ale bały się same stawić na uczcie dla maiduńskiej elity.
– Jak tam Findus? – zagaiła Lowa.
– Szczęśliwy, pasie się. Ale dzisiaj po południu odstawił numer: wykradł mi z torby jabłko, gdy nie patrzyłam, a potem potruchtał w swoją stronę, dumny jak książę, popierdując przy każdym kroku! – zaszczebiotała dźwięcznie Aithne. Siostra Lowy kochała konie. Lowa uważała, że są po prostu użyteczne. – A jak tam mądrzejszy kraniec miasta?
– Czysty. Cichy.
– Zupełne przeciwieństwo naszego. Jak tam? Wydajesz się... zatroskana?
– Nie, nie. Chyba jestem głodna.
– A tak, przepraszam cię – wzruszyła ramionami Aithne. – Ale są i dobre strony: skoro zapomniałam o naszym jedzeniu raz, to jest spora szansa, że więcej nie zapomnę.
– Rok temu w Thanet też ci się zapomniało.
– Tym większa szansa, że to się więcej nie powtórzy.
Aithne wzięła siostrę za rękę i pociągnęła na trakt wiodący do fortu.
Cztery kobiety uśmiechnęły się do niej na powitanie i ruszyły w ślad za nimi. Cordelia Byczy Łeb mogła się pochwalić bicepsami, których pozazdrościłby jej niejeden facet, oliwkową cerą, czołem jak umbo tarczy i brodą, z której najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy. Maura Pijawica była niska i wiecznie wkurzona. Seanna zwana Jabłuszkiem była ze wszystkich najstarsza i najwyższa. Jej małą głowę porastał busz jasnych loków. Oddziałową pięknością była Realin Zjawa, obdarzona zmysłową figurą, burzą grubych ciemnorudych włosów i zielonymi oczami, które zdawały się zasysać światło, skupiać je i błyskać nim w tak bezwstydnie zalotny sposób, że każdy, kto z nią rozmawiał – czy to mężczyzna, czy kobieta, i to niezależnie od wieku – był święcie przekonany, że ma ochotę tu i teraz, na oczach wszystkich, oddać się mu w najwymyślniejszy i najbardziej wyuzdany sposób, jaki tylko istnieje. Była niezwykle popularną i prawdopodobnie najniewinniejszą kobietą w armii Zadara.
Strój kobiet stanowiła mikstura kusych bitewnych ciuchów i skrawków ubrań, które zdarły z pokonanych bartończyków. Nie odstawałyby za bardzo, pomyślała Lowa, od kobiet w maiduńskich burdelach. Żołnierze oraz ciury obozowe i pozostali szwendający się za wojskiem nędzarze stanęli przy drodze, by przepuścić przodem bohaterki dzisiejszego starcia. Banda Lowy. Poczuła, jak rozluźniają się nieznacznie lodowate pazury przerażenia. Duma stanowiła tarczę słabych, nie była więc dumna ze swojej bandy. Były po prostu lepsze od innych, ona zaś najlepszą pośród nich, dowódczynią. Tak to już było i skłamałaby, mówiąc, że wadzi jej taki stan rzeczy.