Читать книгу Czas żelaza - Angus Watson - Страница 13
Оглавление4
Rozdział
Dug uciekł z pola bitwy.
Próbował zagrzewać pozostałych do walki, wrzeszczał, że tamci ich nie zmogą, jeśli tylko utrzymają tę cholerną linię. Borsuk ich jebał! Wyrwał włócznię z rąk zwiewającego mężczyzny i zaczął się przepychać do pierwszej linii. Tchórz, pomyślał, choć wiedział, że sam nie jest odważniejszy, a tylko zdaje sobie sprawę, że jego jedyną szansą na przeżycie jest utrzymanie szeregu.
– Jazda nic nie wskóra przeciw włóczniom! – wołał, ale na próżno.
Barton padło, nim jeszcze zetknęły się czoła obydwu armii. Dug odwrócił się więc i puścił pędem tak szybko, jak tylko może czterdziestolatek w kolczudze i z lekką nadwagą, pośród uciekającej w popłochu armii. Mógłby stanąć do walki jak heros z dawnych czasów i stawić czoła furii maiduńczyków. Ale jest się żołnierzem albo starym, albo odważnym. Oboma naraz być nie sposób. Mało brakowało, a potknąłby się o chłopca, który niedawno siedział na jego ramionach.
– Ratunkuuu!! – piszczał mały, wyciągając ręce do Duga. Miał złamaną nogę poniżej kolana, sterczała odgięta pod nienaturalnym kątem.
Dug stanął.
– Dlaczego nie uciekłeś? Kazałem ci uciekać!
Chłopiec próbował wstać, ale upadł, jego wilgotną od kataru twarz wykrzywił agonalny ból. Dug obejrzał się. Konnica Zadara była sto kroków za nim i szybko się zbliżała.
Schylił się po chłopca, a potem zadźwięczały mu w głowie słowa, dzięki którym wielokrotnie wyślizgnął się z rąk śmierci od czasu, gdy porzucił północ, utraciwszy wszystko, co miał. Nigdy nikomu nie pomagaj. Podniósł wzrok. Konnica zmniejszała dystans. Jeśli weźmie małego na ręce, zginą obaj. Jeśli go zostawi, może umknie śmierci po raz kolejny. To przecież nie jego wina, że chłopak go nie posłuchał.
Biegł, każąc sobie ignorować wrzaski chłopca. Pędził równiną w stronę rzeki, dzwoniąc kolczugą. Przed nim biegła jakaś kobieta. Raptem wpiła jej się w kark strzała. Zwaliła się na ziemię, jej prawe ramię drgało jak oskubane z piór kurze skrzydełko. Przeskoczył ją w pędzie. Ziemia wokoło najeżyła się kilkoma jeszcze strzałami. W jednej chwili ktoś pędził na złamanie karku, w kolejnej rył twarzą o glebę. Coś odbiło się rykoszetem od hełmu Duga – nie był pewien, kamień czy strzała. Jakby dostał przez łeb maczugą. Zatoczył się, zawadził nogą o zwłoki, ale utrzymał równowagę i pobiegł dalej.
Jeśli dotrze do mostu, może przeżyje. Spojrzał w jego kierunku i zobaczył pulsujący tłum machających rękami, wrzeszczących wniebogłosy ludzi, cofających się od zablokowanego zniszczonym wozem mostu. Borsuk to jebał! Nie było dokąd uciekać. Wskoczył w szuwary, nim pojął, że rzeka jest za głęboka, by przejść ją w bród. Dug pływać co prawda potrafił, ale nie w kolczudze. Z kryjówki wyskoczyła kaczka o zielonej głowie, zatrzepotała skrzydłami, zrywając się do lotu, i pomknęła w kierunku, w którym i Dug chętnie by poleciał, gdyby tylko miał skrzydła. Czy zdąży zrzucić pancerz, nim dopadnie go wróg? Obejrzał się. Nie, nie zdąży.
Ciężka konnica zwolniła i zaczęła obejmować most flankami. W ślad za nią jechały rydwany, dobijając tych, których nie zabili jeźdźcy. Dwa zmierzały prosto na Duga, wyrzynając sobie drogę w tłumie uciekinierów, wchodząc w nich jak rozgrzany nóż w masło. Błysnęła im w słońcu jego kolczuga i z całą pewnością zapragnęli zedrzeć ją z trupa. To – przyszło mu na myśl – jest minus noszenia się lepiej niż reszta armii. Nie miał gdzie się schować. Skupiły się na nim cztery pary oczu, rydwany podskakiwały na nierównościach terenu, gnając w jego stronę co koń wyskoczy. Uniosły się oszczepy. Dug poszukał wzrokiem słabszego, bardziej apetycznego kąska, którym mógłby odwrócić ich uwagę, ale zobaczył tylko umierających, uczepionych bezużytecznego oręża ludzi, których przyodziewek nie stanowił żadnego łupu.
Był dużym facetem i dobrym Wojownikiem. Wiedział, że ani największym, ani najlepszym, ale większym i lepszym niż większość, choć najlepsze dni miał już za sobą. Zmierzył się już z rydwanem i wygrał, ale to było daleko na północy i dobre dziesięć lat temu. W dodatku przeciwnik był jeden, a teraz szły na niego dwie wsławione w bitwie drużyny zamku Maidun, wyćwiczone do perfekcji, na jaką Dugowi nigdy nie stało czasu ni charakteru.
Dlaczego, dlaczego dał się wpakować w taką kabałę? Spójrzmy prawdzie w oczy – był za głupi i zbyt pijany, by uświadomić sobie, że podjęcie bitwy z najpotężniejszym i najbardziej doświadczonym brytyjskim wojskiem to pomysł idiotyczny, nawet jeśli ma się w zanadrzu całkiem sensowny plan. Powinien w tej chwili być w drodze do Maidun, by dołączyć do tej właśnie armii, która go zaraz rozniesie. Było jednak za późno, by tłumaczyć to teraz szarżującym na niego rydwanom.
– Zborsuczone kurwie syny – wymamrotał, przepełniony żalem nad samym sobą i z kotłującym się żołądkiem. Westchnął, przyjął pozycję bojową i ścisnął mocniej trzonek młota, przygotowując się do ukoronowania długiej i zaśniedziałej najemniczej kariery. Mówiło się, że łatwiej uniknąć oszczepu, przeskakując sprężyście na palcach ze stopy na stopę. Postanowił spróbować. Jego nogi zapadły się tylko głębiej w rzeczny muł. Takiego wała.
– Chwała ci, Danu! Chwała Belenosowi! Chwała Teutatesowi! Chwała Masze! Chwała Camulosowi! I chwała Lugowi... Chwała Crommowi Cruaichowi!
Nie był pewien, czy zanosi modły o ratunek, czy dziękuje bogom za śmierć.