Читать книгу Czas żelaza - Angus Watson - Страница 12
3
Rozdział
ОглавлениеUlpius odgarnął z twarzy kosmyk pięknych włosów, obserwując, jak woje Maidun masakrują mieszkańców Barton. Na Marsa, ależ widok. Czy istniał lepszy sposób na spędzenie dnia niż siedzenie na opromienionym słońcem stoku u boku towarzyszy broni – no cóż, towarzyszy złodziejstwa, gwałtów i mordów – i rozkoszowanie się widokiem bitwy? Zupełnie jakby ci na dole tłukli się specjalnie dla nich. Ogr miał rację, jak zwykle. Ulpius zazwyczaj pałał wobec autorytetów niepowstrzymaną niechęcią, ale Ogra charakteryzowała właściwa druidom moc przewidywania nadarzających się okazji i zawsze potrafił zwęszyć łup. Nie tylko wiedział, że odbędzie się tu bitwa, ale znalazł też doskonałe miejsce, z którego mogli ją oglądać. Byli tacy, co zarzekali się, że Ogr jest żywą legendą. Ulpius uważał to za przesadę; nie było człowieka, którego nazwałby w ten sposób, ale przyznać musiał, że facet miał kilka nader przydatnych zdolności. Jak dotąd członkostwo w szajce Ogra było mu bardzo na rękę.
Biegnący w górę po stoku odgłos – wizg koni, wrzaski, szczęk metalu o metal, zgrzyt żelaza o stare drewniane tarcze – jeżył mu włoski na rękach i ślizgał się po plecach radosnym dreszczem. Najlepsi byli ci uciekający głupcy rozjeżdżani i podcinani przez rydwany. Równie dobrze mogliby próbować uciekać przed falą, siedząc po pas w wodzie.
– O, o, o, ooo! – krzyczała zgodnym głosem kompania, kiedy któryś głupek w jednym momencie biegł, w drugim niknął pod kołami, a w trzecim był już trupem. Ulpius pokładał się ze śmiechu na widok tych pajaców, którzy dźwigali się do pozycji siedzącej, uświadamiali sobie, że nie mają nóg, po czym, rozejrzawszy się dookoła i dostrzegłszy je kawałek dalej, mdleli. Ubaw po pachy! I chłopakom też się podobało. Wznosili radosne okrzyki, dopingowali biegnących i wskazywali palcami wydarzenia na polu bitwy, które mogły umknąć reszcie kompanii. Snuli paradne wyobrażenia o różnych zabawnych sytuacjach związanych z życiem bez nóg. Nic tak nie zbliża ludzi, jak podobne poczucie humoru.
Jedyną osobą, która się nie śmiała, była Wiosna. Ulpius rozejrzał się. Oczywiście, tam jest, leży sobie na trawie i gapi się w niebo, podczas gdy omija ją całe widowisko. Nieprędko nadarzy się okazja na taki ubaw; jak mogła pozwolić, by przelatywał jej koło nosa? Niektórzy po prostu nie umieli się bawić.
Jutro obłowią się jak nigdy. Nazbierają całe mnóstwo kosztownych łupów, które opchną potem za dobrą cenę. Ale nie tak kosztownych jak... Na Marsa! Gdzie ono jest? Ulpius obmacał odzienie jak człowiek, któremu zaplątał się w togę szerszeń. Ach, kamień z serca. Jego lustro było dokładnie tam, gdzie je schował, gdzie było zawsze.
Aulusa Ulpiusa Galbę wołano po prostu Ulpiusem od tak dawna, że prawie już zapomniał swego pełnego rzymskiego imienia. Był niskim człowiekiem o trójkątnej, poznaczonej śladami po ospie, porośniętej kozią bródką kanciastej twarzy, która rozszerzała się ku górze w szerokie czoło ukoronowane gęstymi, spływającymi na ramiona olśniewającą falą, nieskazitelnie ufryzowanymi włosami o głębokiej barwie obsydianu. Od opuszczenia Rzymu nie spotkał żadnego rozbójnika, banity czy złodzieja, który byłby właścicielem lusterka. Bogacze, niektórzy Wojownicy i druidzi miewali czasem lustra, ale koczowniczy zbóje nie byli z reguły tak próżni.
Lusterko Ulpiusa stanowiło, przynajmniej do niedawna, najważniejszą rzecz w jego życiu. Znaczną część czasu wolnego spędzał, spoglądając w wypolerowane srebro i układając włosy. Godzinami przygotowywał najlepsze mikstury do ich pielęgnacji. Chwilowo jego ulubioną była ta, która powstawała ze zmieszania kilku kropel śliny z kapką gliny, moczu i dużą ilością krwi. Pochodzenie krwi nie miało znaczenia; ludzka była najłatwiejsza do zdobycia, więc zwykle korzystał właśnie z niej. Odkąd zapodział gdzieś owczy pęcherz, trzymał swoje mazidło do włosów w pęcherzu młodej dziewczyny – jednej z ofiar licznych rejz Zadara – który na pewno już jej się nie przyda.
Kiedy nie zajmowało go czesanie i trefienie swojej bujnej aureoli, Ulpius polerował lusterko. Powtarzany wielokrotnie kolisty ruch szmatką po gładkim metalu uspokajał go, nawet jeśli jakiś zazdrośnik porównywał to do walenia konia. Jedna niewychowana pinda, która naigrawała się z niego, potrząsając ułożonymi w koszyczek palcami, przypłaciła to blizną, która za każdym spojrzeniem w lustro przypomni jej, że z Ulpiusem zadzierać nie warto.
Ulpius oceniał się na oko na jakieś trzydzieści pięć lat, choć utrzymywał wszystkich w przekonaniu, że ma dwadzieścia. (Prawdą było dla niego to, w co, jak sądził, wierzą inni). Postrzegał swoje istnienie jako dwa osobne życia, rozdzielone zdarzeniem, z którym związane było lusterko. To pierwsze było nieporównanie szczęśliwsze od drugiego.
Był jedynym dzieckiem swoich rodziców, właścicieli sklepu rzeźniczego w ekskluzywnej dzielnicy Rzymu. A przynajmniej byłych właścicieli. Nie wiedział, czy któreś jeszcze żyło. Byli bliskimi kuzynami i oboje jedynakami, którzy czuli się zaniedbywani przez własnych rodziców i zazdrościli innym rodzeństwa. Nie pragnęli niczego innego, jak tylko wcześnie założyć rodzinę, spłodzić gromadkę dzieci i przelać na nie całą tamowaną dotąd miłość. Pobrali się więc w wieku szesnastu lat i przejęli sklep rzeźniczy, który zapisał ojcu Ulpiusa jego ojciec. Mężczyzna umarł, złorzecząc w rozpaczy na niesprawiedliwość tego świata, gdy cymbryjska włócznia przecięła mu tętnicę udową podczas przegranej przez Rzymian bitwy pod Arausio. Sklep należał do najlepszych w Rzymie; bogacze zaopatrywali się tam w najwykwintniejsze mięso w ilości i rozmaitości, jakiej próżno było szukać gdziekolwiek indziej. Rodzice Ulpiusa rozwinęli działalność i byli dumni, w granicach rozsądku, z pomyślnie idących interesów. Rzecz w tym, że bardziej niż czegokolwiek innego pragnęli potomstwa.
Po kilku niedonoszonych ciążach i krociach wydanych na specjalistów od płodności jak Rzym długi i szeroki – od greckich znachorów o budzących szacunek siwych brodach po na wpół szalonych barbarzyńskich szamanów, machających w powietrzu żywymi kurczakami – bogowie obdarzyli nieposiadających się ze szczęścia świeżo upieczonych rodziców Ulpiusem. Drobnym, chorowitym Ulpiusem o dziwnej głowie. Umierali ze zmartwienia, gdy chłopak zapadł na zdrowiu i prawie umarł na ospę. Kiedy zaś wyzdrowiał, dołożyli wszelkich starań, by uczynić go najszczęśliwszym dzieckiem na świecie, mimo twarzy poznaczonej bliznami po chorobie. Ich niewielu przyjaciół nie zdziwiło ani trochę, gdy rażąca pobłażliwość i brak jakiejkolwiek dyscypliny zmieniły nieco ekscentrycznego i kapryśnego malca we wrednego, egocentrycznego odmieńca.
W wieku lat piętnastu, kiedy większość młodych Rzymian była już żonata, Ulpius wciąż nie wykazywał najmniejszego zainteresowania dziewczętami. Lubił wyłącznie swoje towarzystwo, a rodzice przymuszali go do żeniaczki. Spędzał długie godziny, ucząc się ćwiartowania rozlicznych zwierząt, których mięso sprzedawali w sklepie: kóz, owiec, koni, kotów, psów, hipopotamów, ocelotów, nosorożców i innych. Z początku nauka tak go nudziła, że dostawał napadów furii. Klął, bił, gryzł, a nawet uciekał dokąd go nogi poniosły od zrozpaczonych rodziców. Powoli jednak zaczął się przekonywać do fachu. Stopniowo nabierał biegłości, wprawił się, aż w końcu praca przeobraziła się w obsesję. Ale rodzice nie przejęli się tym zanadto. Dobrze ukierunkowana obsesja, mawiali, to błogosławieństwo bogów.
Jedyną chmurką na rozświetlonym blaskiem powołania niebie były głębokie blizny po ospie, pokrywające jego ciało i twarz, które nieprzychylni młodzieńcowi bogowie uznali za stosowne przepleść jeszcze złośliwym młodzieńczym trądzikiem. Ulpiusa nie obchodziło, że wygląda odpychająco, ponieważ nigdy nie widział się w lustrze. Rodzice wykazywali dużą ostrożność w tej kwestii i pilnowali, by zarówno sklep, jak i mieszkanie na piętrze były pozbawione gładkich, odblaskowych powierzchni. Całe szczęście, że panowała wówczas w mieście moda na pogardę dla elitaryzmu i wywyższanie uciśnionych, a więc klienci, patrząc na szpetotę młodego rzeźnika, brali go z miejsca za osobę uprzejmą i przyjacielską.
Ulpius był temu rad. Uwielbiał rozbierać zwierzęta i ucinać sobie pogawędki z klientami, bo jeśli kochasz swoją pracę, nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu, czyż nie? Tak mówił mu ojciec.
Raptem – lustro. Był zupełnie zwyczajny poranek Dnia Księżyca. Ulpius pamiętał dobrze, jakby to było wczoraj. Nadziewał właśnie głowę jaguara różnorakim mięsiwem, kiedy do sklepu weszła piękna dziewczyna imieniem Sulpycja. Czekając, aż Ulpius zaszyje głowę, wyjęła ręczne lusterko, by poprawić makijaż. Nie pamiętał, jak to się dokładnie stało, ale kiedy w pewnym momencie zauważył własne odbicie, obraz zamazał mu się przed oczami, zawartość głowy jaguara wylała na kontuar, a gdy wróciła ostrość widzenia, spostrzegł, że trzyma lusterko w ręku i przegląda się w nim, po raz pierwszy widząc swoją twarz.
Z lustra wyjrzała na niego jakaś odpychająca poczwara. Twarz Ulpiusa wyglądała jak nasiąknięta rozwodnioną krwią i umoczona w roztopionym serze gąbka, której jakiś niewydarzony malarz nagryzmolił naprędce parę oczu. Ale chłopak zobaczył też coś pięknego: niemal nienaturalnie czarne i błyszczące włosy. Widok własnej twarzy zaszokował go, ale przecież nie wszystko było stracone, skoro mógł odwrócić od niej uwagę ludzi za sprawą pięknej czupryny. Niestety, tak jak ktoś, kto lubi się po jednym piwie i dlatego pije ich piętnaście, przesadził. Każdy Rzymianin, którego znał, miał krótkie, regularnie przycinane włosy, natomiast Rzymianki, w zgodzie z obowiązującą modą, zawijały włosy w loki na czubku głowy. Barbarzyńscy niewolnicy, turyści, kupcy i imigranci chodzili po ulicach z długimi, splątanymi grzywami. Ulpius wierzył, że jeśli udałoby mu się jakoś połączyć najlepsze aspekty fryzur barbarzyńskich mężczyzn i rzymskich kobiet, osiągnąłby efekt czystej, ujarzmionej dzikości i wyglądałoby to po prostu wspaniale.
Ku niezadowoleniu coraz bardziej aspirujących do burżuazji rodziców, zaniedbał wizyty u fryzjerów i powoli, systematycznie, zapuszczał swoją imponującą grzywę. Podczas gdy reszta młodzieńców w jego wieku czytała, biegała, grała w rozmaite gry, włóczyła się po forum i odwiedzała wyspę Capri, Ateny czy ruiny Kartaginy, Ulpius siedział w swoim pokoju i układał włosy. Z ziół i płynów ustrojowych zwierząt sporządzał całą gamę smarowideł pielęgnacyjnych. Polerował sklepowe noże, by przeglądać się w nich jak w lustrze.
Ale żaden nóż nie mógł zastąpić lusterka Sulpycji. Każdego tygodnia z niecierpliwością wyczekiwał Dnia Księżyca, kiedy dziewczyna przyjdzie do sklepu i pozwoli mu się przejrzeć. Wypolerowana powierzchnia odbijała obraz o wiele lepiej niż noże i kałuże, a złota rama otaczała jego włosy nimbem splendoru. Rozwinęła się w nim obsesja na punkcie luster, nie mniejsza niż ta na punkcie fryzury, a Sulpycja mitrężyła w sklepie coraz dłużej i dłużej, czekając, aż odda jej własność.
Początkowo myślała, że to urocze, ale z czasem czyste odczucia młodości ustąpiły miejsca niepewności wkraczającej w dorosłość dziewczyny i kompensacyjnemu pragnieniu poniżania innych. Sytuacja zaczęła więc z czasem bawić ją ponad wyobrażenie. Zaczęła nawet przyprowadzać do sklepu znajomych, by na własne oczy zobaczyli tego rzeźnika z „fryzjerskim fetyszem”, jak go dowcipnie nazywała. Kiedy wyszła za mąż i urodziła dziecko, często zbaczała z trasy swojego porannego spaceru ulicami miasta i zachodziła wraz z synkiem do rzeźnika, by odwiedzić Ulpiusa.
Młody rzeźnik był ślepy i głuchy na drwiny i narastającą dezorientację swoich rodziców, ponieważ żywił głęboką miłość do własnych włosów i lusterka Sulpycji. Wiedział, że nigdy nie będzie go stać na podobne cacko, ale po prostu musiał je mieć. Dlatego też pewnego dnia, kiedy Sulpycja zawitała do sklepu sama, odkrył, że stoi nad nią z lusterkiem w jednej ręce i nożem do filetowania w drugiej. Sulpycja zaś leżała na podłodze z poderżniętym, broczącym krwią gardłem, wpatrując się w niego szklanym wzrokiem.
Uciekł do Ostii, a potem na morze.
Na morzu zaś długie okresy nudy przerywały przerażające, ekscytujące i haniebne przygody. Obsesja na własnym punkcie oraz nasilające się skłonności do przemocy okazały się pasować do marynarskiego stylu życia. Wkrótce z młodszego majtka awansował na pełnoprawnego członka pirackiej załogi. Szło mu świetnie. Zabił mnóstwo ludzi. Wiedza, jaką nabył, ucząc się fachu rzeźnika, bardzo pomagała w walce na noże. Kiedy statek piracki rozbił się u południowo-zachodnich wybrzeży Dumnonii, Ulpius na jakiś czas zmuszony był zrezygnować z piractwa, swoją obecną pozycję zawdzięczał zaś ciągowi przykrych zdarzeń, które zepchnął w najgłębsze czeluści pamięci. Chodziło o grupę mężczyzn, którzy znaleźli go na wpół utopionego, zawlekli do własnej chaty i udawali, że nie wiedzą, że jest mężczyzną, co bynajmniej nie było początkiem pięknej przyjaźni. Wciąż chlubiący się bajecznymi i kunsztownie ufryzowanymi, ale jednak męskimi włosami Ulpius utknął na przeklętym przez Hadesa brytyjskim wybrzeżu, otrzymując zależne od indywidualnych wyników wynagrodzenie, jakie przysługiwało członkom niewielkiej zbójeckiej bandy, dowodzonej przez człowieka imieniem Landun Ogilvie, którego wołano Ogrem.
Ulpius podejrzewał, że zaproszono go do współpracy nie tylko ze względu na jego umiejętności, ale także w charakterze ozdoby, ponieważ Ogr miał wielki nochal, ani jednego włosa na głowie i brakowało mu obojga uszu. Stracił je na torturach, o których nie lubił mówić. Wciąż słyszał przez pomarszczone grudki chrząstki, które zostawili mu oprawcy, ale o nich również nie lubił wspominać. Spośród tych, którzy wytknęli mu, że jego uszy wyglądają jak kocie dupy, bardzo niewielu uszło z życiem.
Ogr nie był tylko nieprawdopodobnie wręcz spostrzegawczym hersztem o bezbłędnej intuicji, ale także najokrutniejszym człowiekiem, jakiego Ulpius kiedykolwiek spotkał – a to już coś znaczyło. Ohydne czyny, których członkowie bandy dopuszczali się na swoich ofiarach, były miodem na serce Ulpiusa. A przynajmniej dopóki nie zagnieździła się w nim nowa obsesja. Obsesja, która mogła iść w szranki, a nawet przewyższała tę na punkcie luster. Była nią Wiosna. Dziewczynka imieniem Wiosna rujnowała mu życie.
Była najświeższym narybkiem bandy Ogra. Pracowała jako służebna dziewka w jednej karczmie i bardzo spodobała się Ogrowi, Pluton raczy wiedzieć dlaczego. Ale potrzebowali kogoś w miejsce Farrella, który – ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, choć nie tak wielkiemu jak jego własne – parę miesięcy temu zginął od niedźwiedzich pazurów.
Ulpius był zdania, że kobiety to same kłopoty, a Wiosna nie stanowiła wyjątku, nawet jeśli nie miała jeszcze dziesięciu lat. Robiła dobre wrażenie; cicha, spokojna dziewczynka, która nie plątała się nikomu pod nogami. Niski wzrost i giętkość czyniły z niej zdolną włamywaczkę. A jednak dopuszczała się czegoś okropnego i niewybaczalnego, do czego nie posunął się dotąd nikt inny: sprawiała, że Ulpius wstydził się swoich włosów.
Gdy się czesał, patrzyła na niego w trudny do opisania sposób.
Zapytał ją wczoraj bez ogródek:
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nie – odparła. – Dlaczego miałabym kpić z twoich włosów?
Musiał przez godzinę analizować tę dziwną wymianę zdań, by uzmysłowić sobie, co zrobiła. Postanowił zarżnąć małą przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Siedział teraz na wzgórzu, popijał cydr i cieszył oczy rozgrywającą się w dole masakrą, z wytęsknieniem oczekując zbierania łupów i ćwicząc w myślach jutrzejszą rozmowę z hersztem, prawdopodobnie najeżoną licznymi pułapkami.
„No mówię ci, szefie. Drań wciąż żył! Wpakował w nią nóż, kiedy próbowała mu go zabrać. Wielka szkoda. Takie kochane dziecko, zginęło tak młodo”.