Читать книгу Toaleta męska, czyli piękny pan z telewizji - Anna Grzeszczuk-Gałązka - Страница 3
Preambuła
ОглавлениеJest początek lat 70. Już po studiach historycznych na Uniwersytecie Warszawskim i z dyplomem Instytutu Dziennikarstwa tej uczelni zaczęłam pracę w miejscu później przeklętym, aczkolwiek - jak to piekło - bardzo ekscytującym. I co popatrzyłam na red. Andrzeja Kozerę, mijając go na korytarzach Telewizji, gdzie się w charakterze dziennikarza właśnie w latach 70. zatrudniłam, to mi się, poprzez profil doktora Jerzego Ziobry, ojca pana ministra Ziobry, mój młodzieńczy, krynicki fragment życiorysu zapalał w mózgownicy.
Starszy Ziobro, doktor medycyny, rasowy typ z nosem w kształcie rączki parasola, raczej kroczył, niż chodził po deptaku w Krynicy Zdroju. Wypisz wymaluj red. Kozera - chociaż włosy miał jaśniejsze i okulary wzmacniające spojrzenie. Nadziewałam się na doktora Ziobrę, wtedy jeszcze kawalera, o dekadę wcześniej, dzień w dzień, jako że pracował z moją mamą w Sanatorium „Renesans” leczącym choroby kobiece. On był tam lekarzem naczelnym, a mama moja, Janina, dyrektorem obiektu, czyli administratorem. Ja wówczas byłam licealistką.
Ojciec Jerzy Ziobro jeszcze się nie zapowiadał na antenata Zbigniewa Ziobry i nic mnie wówczas nie obchodził. Widywałam go tak jak wieszak w korytarzu albo regał lub kawałek czego innego w krynickich przestrzeniach, czyli właśnie na deptaku, w należącej do Uzdrowisk Polskich kawiarni TPPR (Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) w Starym Domu Zdrojowym, gdzie tańczył przy klezmerskiej orkiestrze z kuracjuszkami, z czasem jako dyrektor Starego Domu. Meblował Krynicę, związany z jej wizerunkiem jak paru innych jej niezłomnych a wyrazistych mieszkańców.
Dancing w „Zaciszu”
Ten obok bestii, to Adam
Wszyscy podówczas w kawiarni TPPR tańczyli. Albo dla odmiany w „Zaciszu”, flagowym miejscu fajfów Funduszu Wczasów Pracowniczych, którego to okręgu dyrektorem był mój ojciec. Dansowali też na Górze Parkowej, w Restauracji „Parkowej”, w pięknym marmurowym wystroju art déco, rozebranym potem i zamienionym na karczmę babci Jagusi.
Na szkolnych potańcówkach z adapteru Bambino płynęli wcześni Beatlesi. I twist. Chubby Checker. Z czasem na pocztówkach Paul Anka, na przemian z Ramoną. W światowej czasoprzestrzeni przedstawiało się to odwrotnie. Wpierw była rzecz jasna Ramona - jeszcze przedwojenna. „Diana” - wielki przebój Anki, na pierwsze miejsce listy przebojów w Stanach Zjednoczonych trafił w roku 1957, Beatlesi zaś jako grupa zagrali pierwszego rocka na scenie Liverpoolu bodaj latem 1960. Na parkiecie liceum w Krynicy Zdroju podkład taneczny wynikał z tego, co kto zdobył, w wytwórniach półlegalnych, piwnicznych drukarniach, gdzie na kartki z widoczkiem nakładało się dźwięki w plastiku utrwalone.
Kręcąc się na kółku analogowym, pieściła Ramona ucho dyr. Antoniego Kociubińskiego, ucznia prof. Romera, pedagoga z wykształceniem uniwersyteckim we Lwowie. Cała moja rodzina pochodziła ze Lwowa, zatem tańczyłam czasem z dyrektorem ofiarnego walca, żeby go wraz z Ramoną przenieść na chwilę w inną rzeczywistość. Na ławkach w charakterze przyzwoitek siedzieli przedwojenni pedagodzy, profesor Zofia Sztamperowa - polonistka, nasza wychowawczyni, biolog - Teodora Sawczakowa z Wilna rodem i paru młodszych. Z chemikiem, Stefanem Wołowcem, dopiero co po studiach, brałam pierwsze nagrody w rock and rollu. Tańczyło się rocka, twista, podwójne lipsi. Złapana za pachy wjeżdżałam ślizgiem między łydki mojego „psora”, po czym lądowałam na jego biodrze. Nasz chemik był wykształcony w słynnej krakowskiej szkole tańca Mariana Wieczystego i razem dawaliśmy czadu, w przemienionej na balową sali gimnastycznej.
Na jednym z najwcześniejszych wieczorków tanecznych hulałyśmy na parkiecie wszystkie w jednakowych butach. Miały wdzięczną nazwę - trumniaki. Coś pomiędzy półbutami a balerinami, z przewagą półbutów, z zamszu i czarne, które rzucili w jednym wzorze do sklepu. Jedyne o cechach wizytowych w Nowosądecczyźnie, a bodaj i w Krakowskiem. Ale może to i był wzór ogólnopolski, bo ja wiem? Myślę, że faktycznie najlepiej prezentowałyby się w grobie. Na przełomie lat 50. i 60. godziliśmy się na te trumniaki, jak na całą resztę PRL-owskiego image՚u. Innego nie było.
Wtedy dużo tańczyliśmy. Telewizja, wciąż w zalążkach, nie była alternatywą. Jakieś telewizory już były, ale głównie w świetlicach. Jednak, choć dancingi w „Zaciszu”, gdzie walcowało pokolenie moich rodzicowi ówcześni trzydziestolatkowie, długo jeszcze miały zniewalające moc i czar, choć bridżowe rozgrywki wciąż rozpalały licytacjami namiętność par, to telewizja zaczęła niebawem zagarniać dla siebie większość wieczorów. Niebawem zagarnęła też mnie.