Читать книгу Toaleta męska, czyli piękny pan z telewizji - Anna Grzeszczuk-Gałązka - Страница 8
ОглавлениеCzerwiec 1988 roku
Programu „100 pytań do…” jeszcze nie ma na antenie, ale jego zamysł kiełkuje.
19 czerwca – bojkotowane przez Solidarność wybory do rad narodowych. Oficjalna frekwencja wynosi 55 procent. Według niezależnych danych jedynie 23 procent. >>> 20 czerwca – na koncerty do Polski przyjeżdża Zespół Pieśni i Tańca Głównego Zarządu Politycznego Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. >>> 25 czerwca – Holandia zostaje piłkarskim mistrzem Europy. W finale pokonała ZSRR 2:0. >>> 30 czerwca – arcybiskup Marcel Lefebvre wyświęca wbrew Watykanowi czterech biskupów i sprowadza na siebie ekskomunikę.
Jesień 1988
Dla porządku wspomnę tylko, że z mojej strony jako numer jeden w cyklu wystąpił w „100 pytaniach do…” profesor Szczepan Pieniążek i że skupiliśmy się wtedy na interpelacjach dotyczących wyższości mekintosza nad malinówką. Program był słuszny, ale nudny i nie mam do niego serca, ponieważ, oddawszy cześć profesorowi, wzdycham do koksy, która w wyniku szczepienia u nas nowych, odpornych na niepogodę gatunków jabłek, wykruszyła się z sadów i rynku.
Po jabłkach i gruszkach prof. Pieniążka zagraliśmy jeszcze kilka odcinków w tym stylu i wreszcie program z mecenasem Władysławem Siłą-Nowickim. Mecenas był obrońcą w procesach politycznych KOR-u, KPN-u, a także członków Solidarności w okresie stanu wojennego. W latach 50., jako jedna z najczarniejszych owiec, siedział w celi śmierci i nie miał powodów do miłowania komunizmu. Jednak nie wytrzymał do końca lub może uznał, że to właściwa droga, i jeszcze przed ostatecznymi rozwiązaniami dał się wciągnąć w oficjalne konsultacje na rzecz jednania jako (od 1986 roku) członek Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Wojciechu Jaruzelskim.
Z punktu widzenia twardej opozycji solidarnościowej stał się Siła-Nowicki prawie podejrzany. Ale to wciąż był opozycjonista i mogłam go wstawić w ekran telewizji publicznej. Pamiętam montaż po tamtym programie. Zarejestrowaliśmy nagranie na BCN-ach. Przysadziste maszyny do montażu, z wielkimi szpulami, których już się dzisiaj nie stosuje, stały w klatkach montażowni, a my przy nich. Czuliśmy się prawie jak w tkalni, w szumie wirujących kółek z taśmami pełnymi wątków snutych z wydarzeń w kraju i na świecie.
Mecenasowi, który był tam ze mną, towarzyszyła starsza pani. Żałuję, że nie pamiętam jej nazwiska. Ona miała za złe Sile-Nowickiemu jego flirt z władzą i nie owijając w bawełnę, nazywała go starym osłem, który dał się wziąć na lep pięknych słówek. Ten program był mimo jego niedostatków przełomowy. „100 pytań do…” z mecenasem w roli głównej było jak mycie okien po zimie. Pierwsze zdrapywanie brudu. I już dało się coś zobaczyć.
A potem zaczął się Okrągły Stół. Jak nam się chciało dać to na antenę! Przeszedł jako pierwszy, to znaczy został przełknięty przez ludzi trzymających układ, prof. Janusz Reykowski, psycholog siedzący w Magdalence po rządowej stronie stolika. Przepchnięcie kogokolwiek z tamtej narady, niechby i ulokowanego we właściwym rewirze stołu, przed okienko wystawione na oglądalność wielomilionowej widowni nie było proste. Gładko to nie poszło.
Reykowski już gotowy, czeka w pudełku na antenę. Przed emisją programu jestem wezwana do gabinetu Anny Kicińskiej (wówczas chyba na stanowisku dyrektora generalnego, na które awansowała z funkcji szefa Programu Drugiego). Anna Kicińska czuła się odpowiedzialna za przemiany, więc obejrzała sobie „100 pytań do… Janusza Reykowskiego”.
Trzeba wiedzieć, że Anna K. przyszła do telewizji z aparatu. Miała opinię namiętnej ZMP-ówki, z czasów, kiedy młodzież z pieśnią na ustach jeździła na sianokosy i była jak posąg z Placu Konstytucji. Wedle mojej przełożonej wyglądało na to, że się profesor Reykowski zagalopował i trzeba coś koniecznie z jego wypowiedzi ciachnąć, żeby lepiej brzmiały.
W zaciszu gabinetu dyr. Kicińskiej odbyła się w tej sprawie awantura z inwektywami, która powinna się skończyć wyrzuceniem mnie z publicznej TV, jeśli brać pod uwagę standardy (także dzisiejsze) i prawo dysponenta do anteny. Annie Kicińskiej zdawało się, że jeszcze powstrzyma czas. Niczego nie powstrzymała. Za chwilę w programie „100 pytań do…” wystąpią Kuroń i Wałęsa.
Trochę wcześniej głos w naszym studiu zabrał rzecznik prasowy rządu, przez krótki czas też prezes Telewizji Polskiej Jerzy Urban. Cokolwiek można było powiedzieć o wrednym charakterze Jerzego Urbana, powiedziane zostało. Błyskotliwy pan redaktor był już po słynnych wystąpieniach, w których zapewnił Polskę, że rząd się sam wyżywi, i paru innych równie udanych. W felietonie poprzedzającym spotkanie w studiu znalazło się zdjęcie redaktora obnażonego do pasa i z osłem za plecami. Jerzy Urban i osioł. Bardzo pocieszna sytuacja, której corpus delicti bohater sam z domowego archiwum dla nas wyciągnął. Nawiasem mówiąc, jeśli właściwie oceniam życiowe paradygmaty redaktora, dobór zdjęcia był przemyślany. Osioł zdaje się być personifikacją ideologicznych przeciwników Jerzego U., albo i reszty świata. Położyłabym tę fotografię jako wyraz zgryźliwego poczucia humoru ofiarodawcy, na szali po stronie zalet, niechby bodaj ptasim piórkiem wobec kamieni grzechów za Jerzym Urbanem świadczyła.
Znalazł się w „100 pytaniach do…” pan rzecznik, ponieważ sam się chciał w studiu programu znaleźć. Ja go nawet nie zapraszałam, przyszedł jak do siebie, uzgodniwszy spotkanie z moim szefem. Ten zwyczaj, jeszcze rodem z PRL-u, szybko upadł i dobór bohaterów cyklu stał się kompetencją jego autorek.
Z drugiej jednak strony Urban był też i po mojej myśli. Chodziło o to, żeby nie zamieniać jednych na drugich. To znaczy, żeby zamieniać koniecznie – w rządzie. Jednak prawo do wypowiedzi, jeszcze bardziej prawo do odpowiedzi na pytania dziennikarzy, a już zwłaszcza prawo dziennikarzy do zadawania pytań, należało się każdej ze stron. Tak rozumiałam sens wolnych mediów i programu, który wraz z kolegami robiłam. Dziennikarze rozmaitych opcji, niepodlegli w osądach nawet względem własnych redakcji, tak bardzo silny był duch niezależności w tamtym czasie, dawali tę gwarancję. Chciałam nawet wezwać na nasz dywanik Edwarda Gierka. Wyszperałam skądś domowy telefon do pierwszego sekretarza, ale nie podnosił słuchawki.
Program z Jerzym U. zapamiętałam przede wszystkim z uwagi na cudaczną grę z panem rzecznikiem, jaką prowadził w studiu Janusz Atlas. Redaktor Atlas, dziennikarz znany, pozostawał, z tego co wiem, w przyjaznych relacjach z redaktorem Urbanem. Tego zaś dnia toczył z nim zacięte pojedynki, które wyglądały na rodzaj zaplanowanego show. Atlas zakładał, że widać go wtedy, gdy mówi, a jak nie mówi, to go nie ma. Tymczasem w studiu publicystycznym stoją przynajmniej trzy kamery. Jedna pokazuje odpowiedź Urbana. Druga trzyma szeroki plan. Za to trzecia obraca się w stronę chichoczącego Atlasa, całkiem już prywatnego, nieświadomego tego, że może się znaleźć na wizji. W połowie programu redaktor wzmacnia walkę i wychodzi ze studia, zamykając dramat, którego w danej chwili wcale nie ma. Cała para zresztą idzie w gwizdek, bo demonstrację „opozycyjności” Janusza A. zauważam tylko ja i paru dziennikarzy, a przegapia realizator. Nie słychać nawet łupnięcia drzwi. Szkoda, byłoby zabawnie. Tyle że to nie był czas na grepsy.