Читать книгу Toaleta męska, czyli piękny pan z telewizji - Anna Grzeszczuk-Gałązka - Страница 5
Preambuła – cz. II
ОглавлениеKrynica Górska była w czasach robotniczo-chłopskiego czempionatu przechowalnią inteligencji z międzywojnia, co się przekładało na wysoki poziom kształcenia w mojej szkole średniej - też i arystokracji, ludzi przedwojennego interesu, właścicieli pensjonatów, które już do nich nie należały, zabrane w wyniku ustawy i przekazane w użytkowanie Związkom Zawodowym dla świata pracy. To nie było fair. To było łajdactwo - wydawało się usprawiedliwione. Dziejowy rewanż ludu, który w płaszczach ortalionowych i koszulach z nylonu przyjeżdżał do Zdroju po urlopową czułość, zakręt głowy, motywacje do wyrabiania norm i przekraczania planów. Mój ojciec, jeszcze przedwojenny związkowiec, od jakiegoś czasu zarządzał całym tym majątkiem w okręgu wczasowym Beskidów. Z niektórymi z byłych właścicieli pensjonatów się przyjaźnił (w szczerość tych ostatnich powątpiewam). Oni mieli zachowane dla siebie w tych domach jakieś lokum, bo większość wyjechała z Krynicy, a nawet z Polski. Mój „Stary” dbał o ich schedę z nadzwyczajnym zaangażowaniem. Był fantastycznym człowiekiem. Żadne poczucie winy zresztą nas nie gnębiło. Tata miał przekonanie zaciągnięte jeszcze z przedwojennego PPS-u, że świat powinien uwzględniać wysiłek ludzi pracy w większym niż dotąd stopniu. Zresztą mieliśmy własne żale. O Lwów, o wszystko, co w nim zostało, o pokręcone losy rodziny. Ale żyło się. Ja nie miałam nawet świadomości, że coś jest na rzeczy, zwłaszcza że moi rodzice nigdy dla siebie niczego nie chcieli. Nawet nie wiedziałam, że można chcieć. Mieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym.
Kiedy w ramach remontu do łazienki trafił bidet, czyli burżuazyjny przedmiot luksusu, jego koszt musiał być pokryty z rodzinnej kieszeni. Tak jak wszystko poza malowaniem, w tym nie naszym trzypokojowym lokalu na parterze domu wczasowego „Triumf”. Artdécowskie, ciężkie, przedwojenne meble zostały z domu wyrugowane na rzecz regału z poustawianymi na półkach ćmielowskimi serwisami do kawy, figurkami z porcelany i wazonikami, które dziś już tylko w antykwariatach w całości bywają. Lata 60. rozsiadły się niskimi fotelikami, u stóp rozłożył się dywanik z Ładu i zrobiło się nowocześnie. Dzisiaj żałuję zarówno tych wcześniejszych, w brzozowej czeczocie łóżek z sypialni z toaletką, i tego, co z pierwszorzędnego wzornictwa naszych projektantów nie przetrwało. Tylko fotele się uchowały.
Tata w ramach założonej przez siebie spółdzielni wybudował mieszkania dla pracowników. Większość z nich gnieździła się w służbowych pokoikach. To, które miało być dla nas, oddał komuś, kto go zdaniem mojego ideowo i rozdawniczo ukształtowanego ojca bardziej potrzebował.
Popołudniami Elżbieta Stadnicka z Lubomirskich uczyła mnie języka francuskiego. Obok rosyjskiego był obowiązkowy w naszym liceum. Profesor Janina Maszewska, absolwentka Sorbony, dawała nam tym francuskim, który był wedle niej ważniejszy od czegokolwiek innego, w kość. Wdzięczny jej za zaangażowanie i determinację ówczesny ambasador Francji przybył wręczać szkole mapę swojego kraju na uroczystym apelu w sali gimnastycznej. Dzisiaj tamtego starego budynku już nie ma. Miast niego sterczy, wdzierając się w przestrzeń ulicy, przyciężki apartamentowiec, absolutnie nie na swoim miejscu.
Kiedy jeszcze siedziałam w ławce szkoły podstawowej - do Nowosądecczyzny trafiłam jako dziewięciolatka - w Krynicy pojawili się Węgrzy. Z Budapesztu, w 1956 roku, gdzie w tamtej chwili jeszcze trwające powstanie miało naruszyć demoludowy porządek i podległość wobec ZSRR, przyjechały dzieci z tobołkami - jak na dziwne kolonie, bo dłuższe niż te zwykłe. Mali uchodźcy zostali zakwaterowani w „Hajduczku”, pensjonacie należącym do Związku Nauczycieli Polskich. Spędzałam u nich, razem z gromadą rówieśników Kryniczan, wszystkie wolne chwile. Do dziś mam w uszach melodię czardasza tańczonego wespół; wszyscy objęci splecionymi ramionami, w kole, śpiewając słowa, w jakiś sposób czytelne, choć niezrozumiałe, a które już uleciały. Pamiętam najstarszego z nich Gezę, czternastolatka, podziwianego za powstańczy epizod - bo wedle tego, co słyszeliśmy, roznosił pocztę, miał w tamtych wydarzeniach swój dziecięcy udział. Wydawał się nam bardzo dorosły.
11. klasa – wagary
W szkole był teatr. Królowa Sonka, Król Warneńczyk i dziewica
Po paru tygodniach, może paręnastu, Węgrzy wrócili do kraju. Powstanie upadło. W Polsce nowy, lepszy porządek miał wprowadzić Władysław Gomułka. Latami będziemy później słuchać jego rozwlekłych przemówień, nawijanych jak spaghetti na widelec. Mówcy tak siebie na podium kochają, że biorą rozdziawione gęby słuchaczy za wzajemność w uczuciach. Ja go nie słuchałam. Był dla mnie za stary.
W kinie szły „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn. By przeniknąć na seans, udawałam w wytapirowanej fryzurze, że skończyłam 16 lat. Moją niewinność miałby zbrukać jeden pocałunek księżniczki na ekranie z dziennikarzem, w którego wcielił się Gregory Peck. Cenzura założyła szlaban wiekowy i dziewczyny bardziej praworządne ode mnie nie zostały zhańbione. A ja tak!
Byłam już wtedy w pierwszej licealnej, zacząwszy edukację wcześniej niż reszta moich kolegów. Fartuch z podszewki na co dzień, granatowa spódniczka i biała bluzka na ekstra okazje cofały mnie do lat 13. Profesor fizyki sprawdzał w drzwiach chusteczką autentyczność koloru naszych brwi i czy beret z plakietką szkoły mam na głowie, a tarczę na rękawie przyszytą, nie zaś na agrafce.
Zagraniczna rzecz wynosiła człowieka na wyżyny towarzyskie. Halka z trzech falban, tiulowa, zademonstrowana przed szkolną imprezą zielonym z zazdrości koleżankom przez Ewkę Zbożeń powaliła na kolana Mietka z Muszyny, który wsadził był głowę do babskiej szatni. I uczyniła go niewolnikiem Ewy aż do matury. Potem przyjechał do Krynicy taki jeden Bogdan i po Mietku nie został nawet ślad.
I się czytało. Jako nastolatka miałam w rękach Zolę i Zegadłowicza, „Baryłeczkę” Guy de Maupassanta, która wydawała mi się piekielnie nieprzyzwoita, jak i tamte dwie: „Nana” i „Zmory” - których de facto w całości nie połknęłam, bo dla nastoletniej panny były nadto wyzwolone i zresztą o chłopakach. Niebawem napłynie literatura iberoamerykańska, szwedzka. Stendhal był lekturą do poduszki.
Na murku, obok krynickich Nowych Łazienek, wtedy jeszcze pięknie obrośniętych czerwonym winem, siadywał mały człowieczek z pudłem starych farb. Ślinił pędzelek i na kartki zdobyte nie wiem gdzie, czasem jakby nadgryzione, nanosił widoczki. Domki, nawet jeśli cywilne, przeważnie miały coś z cerkwii, ludzie - oczy świętych prawosławnych. Nikifor był naprawdę podobny do Krystyny Feldman, albo może ona do niego. Ja też na tym murku przysiadałam, a czasem wędrowałam górą po nim, zeskakując tuż przy mistrzu, żeby popatrzeć, co on tam bazgrze. Krynica miała go za rodzaj miejscowej atrakcji, jak glinianego krasnoludka, bohomaz, rzecz paskudną, ale śmieszną. Na jednym z późniejszych malowideł wystąpiłam jako model, razem z koleżanką Kryśką Kiełbicką. Ja, smutna, czarna, do wycięcia na łemkowski obraz, a koleżanka Kryska całkiem jak facet - w kapeluszu i w płaszczu z szerokimi barami, uwiecznione na nieforemnym, naderwanym kawałku bristolu. Nie miałam na sobie szarego płaszcza z niebieskim szalikiem, jakby to wynikało z portretu, tylko bluzkę w różowe kwiatki, z amerykańskiej paczki. Dostałam ten obrazek od niego w prezencie. Wisi na ścianie.
W Starych Łazienkach, gdzie po latach szwendania się po ulicy znalazł swoje miejsce i gdzie po sąsiedzku, za ścianą, zatopione w borowinie siedziały panie w wannach, Nikifor uśmiechał się i malował. I nie burczał pod nosem, jak miał wcześniej w zwyczaju, tylko czasem szczebiotał niezrozumiale.
Kryniczanka szumiała uspokajająco. Otaczających ją chodników nie pokrywały kostki Bauma, które się tu dziś tandetnie czerwienią. Któregoś roku rozeźlona rzeczka wylała szeroko na deptak szarą, zmotłoszoną od roztopów wodą. Kamianna w furii wyrwała wówczas dziury w drodze na Nowy Sącz. Tego dzikiego roku w czerwcu spadł śnieg i choć długo się nie ostał, to zburzył spokój i postawił pytania.
A przecież o gejach się nie mówiło, ani o masturbacji, ani o pedofilii. I nawet o Żydach jeszcze wtedy niewiele. Z jednej strony ich straszna przeszłość - obozy i Holokaust, z drugiej ich napływ wraz z komunistami z Rosji i nadmierna obecność we władzach PRL-u. Kochałam pana Rubina, znajomego rodziców, bo ilekroć pojawiał się w Krynicy, to przywoził mi czekoladę Wedla z orzechami.
Cisza była w kwestii Jedwabnego, ale o roli Kościoła też niedużo. A może byłam zbyt mała, żeby coś z tego dosłyszeć? Zdaje się jednak, że nawet drobnym drukiem i na ostatniej stronie „Trybuny Ludu” najważniejsze dziś tematy się nie pojawiały.
Jednak wszystko to się działo. Na religię, po lekcjach, chodziła cała klasa, mimo, a może właśnie dlatego, że jej zajęcia nie odbywały się w szkole. Szło się na plebanię i tam po latach nauki wydali nam świadectwo maturalne. Ksiądz T. miał lepkie ręce i budził mój niepokój. Ale to było nienazwane. Za to inny ksiądz Norek poważny był i wzorcowy.
I nie mówiło się o gender. A przecież był przykład Krysi traktorzystki. Miałam kolegę wychowywanego przez samotną mamusię i ciotki. One wszystkie marzyły o dziewczynce i do któregoś roku życia jedyny chłopiec w rodzinie paradował w sukience. Gdy podrósł, w upalne dni z zawiązaną na rogach w węzełki chusteczką na głowie frajerem stawał się dokumentnym. Diabli wiedzą zresztą, czy dziecięca garderoba miała przełożenie na jego późniejszy wizerunek. Może miał być kurą domową z natury.
Moje dziecięctwo jest udokumentowane zdjęciami, na których zostałam uwidoczniona w pumpach i chłopięcych buciorach - chyba z braku laku. Nigdy nie potrafiłam szyć ubranek dla lalek. Jedną, co ją miałam, stroiłam w kawałek złożonego na pół materiału, w którym wycinałam dziurę na głowę, i to było wszystko, co jej miałam do zaoferowania.
Pochody pierwszomajowe! To była fajna impreza. W każdym razie w szkole średniej, bo potem już nie chodziłam. Przede wszystkim tego dnia nie było lekcji. Po drugie, razem z moimi przyjaciółkami Lilką Szlendak - przyszłą miss lubelskich Kozienalii, dziś dermatologiem, Bożeną Czuchnowską, za parę lat inżynierem sanitarnym, Ewą Janiżanką, która odejdzie zbyt szybko i w jakich pochodach stąpa, tego nikt nie wie, wykonywałyśmy przed trybuną piramidę. Kto tam jeszcze był z nami? Elka Kloc - najlepszy biust w szkole? Słońce świeciło, osielstwo uchodziło z nas uszami. Zaraz za trybuną, myk do lasu. Hulaj dusza.
Chłopcy ćwiczyli mięśnie, dźwigając ciężarki za domem Kmietowiczów, zasłużonego tutejszego rodu.
W klasie „B”, równoległej do mojej „A”, przez cztery lata liceum siedziała Baśka Ciesielska, potem Labuda. Za działalność opozycyjną posiedzi też w czasie stanu wojennego - w odosobnieniu, półtora roku. Dlaczego nie znalazło się dla niej miejsce przy Okrągłym Stole, potem, kiedy mężczyźni zrobili sobie zjazd w Magdalence?
Starszy o rok ode mnie kumpel, Zbyszek Rechul - mieszkający piętro niżej, uczył mnie któregoś razu całowania się. Całkiem bezinteresownie. Była to lekcja jednorazowa i rozległej wiedzy mi nie przyniosła. W zamian pisałam w imieniu kolegi listy do Ewy, w której się kochał. W końcu ożenił się z inną naszą koleżanką, Baśką.
Miewaliśmy akademie. Jola Borusiewicz, klasę wyżej od mojej, śpiewała dla nas piosenki. Drobniutka, a w gardle chowała z 1000 Hz. Będzie się o niej mówiło, że ma „czarny głos”. Chyba taki miała, bo zwiąże się z jazzem. W 1969 roku zabłyśnie w Opolu piosenką „Hej, dzień się budzi”.
Wszyscy mieli zatrudnienie. Świat pracy popijał moczopędną wodę Jana i defilował po deptaku. Złe rzeczy działy się gdzie indziej.
W szkole był teatr założony przez Irenę Wroniczową, bibliotekarkę. Grywaliśmy za jej inspiracją różne rzeczy. Profesor Wroniczowa napisała też sztukę o Władysławie Warneńczyku, wywodzącą się z patriotyzmu odmiennego niż oficjalny, ale ponieważ z odległej historii, więc nikt się tego nie czepiał. Janusz Dziubiński, który monologował jako nastoletni król, został potem aktorem. Ja byłam dziewicą w białej długiej koszuli z kwiatami we włosach i uosabiałam Polskę, a Maciek Kaliski, po latach profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a potem jeszcze wiceminister gospodarki, stał na scenie w ornacie z podszewki, jako biskup Zbigniew Oleśnicki. Podszewka ubierała nas wtedy na różne okazje. Starszy Kaliski, Jerzy, kiedy obaj trafią do Krakowa, w wadze półciężkiej judo będzie dla „Wisły” walczył na macie. Teraz buduje tunele.
Bodaj w 10. klasie wstąpiłam do ZMS-u. Jako osoba pyskata od razu awansowałam na przewodniczącą szkolnej organizacji. Po miesiącu, zbyt niepokorna, zostałam z hukiem odwołana z funkcji przez panią od historii i zwolniłam się z socjalizmu całkiem i na zawsze. Historyczka niebawem też sobie pójdzie - ze szkoły. Jej miejsce zajmie Mieczysław Kozłowski, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, młodziutki i bez lewicowej zmazy. Nie nawracał nas.
Zresztą my tam w szkole myśleliśmy, że ZMS służy głównie do tego, żeby organizować wycieczki i zabawy taneczne. Jedyne zebranie o znamionach ideowych to było to, po którym zostałam relegowana ze Związku. Ponieważ coś mi się nie zgadzało i podzieliłam się wątpliwościami w przytomności wizytującego nas przewodniczącego rady miejskiej. Za karę w świadectwie z 10. klasy otrzymałam tróję z zachowania. Rzadka sprawa. Znaczy, że zasłużyłam. Po prawdzie, wyżej czwórki w tym przedmiocie rzadko się windowałam. Moja klasa miała na swoim sumieniu rozmaite hopsztosy, prawdziwie szczeniackie, nie to co zgrzyt z ZMS-em.
Po którymś z kolejnych wykroczeń w ostatnim roku nauki, dyrekcja szkoły odmówiła nam za karę - poniekąd zasłużoną - organizacji studniówki. A studniówka się maturzystom należy jak psu buda. W miejsce oficjalnej imprezy zatem, miast w gmachu liceum, szaleliśmy na prywatce u państwa doktorostwa Swolkieniów, których syn Maciej należał do klasowych rozrabiaków. Była wina, była kara i było zadośćuczynienie.
Krynica po trochę ewoluowała. Przedwojenny wizerunek zaczął się zacierać. Oto wzniosły się warowne mury sanatoriów „Budowlaniec”, „Gazownik”, „Energetyk”, zza których gór nie widać. Potęgę resortu spraw wewnętrznych miał firmować potwór z powyginanej blachy, który wyrugował miejskie ogrody. Te wykwity socjalistycznej wizji urlopu wypoczynkowego rządziły się same, poza ramami nadrzędnych organizacji wypoczynkowych. Klaustrofobiczne z założenia, przyjmowały pracowników gazowni do „Gazownika”, ludzi z budów do „Budowlańca”, górników do „Górnika”.
Niewinność zdroju została naruszona.
Przyjezdni kuracjusze pstrykali damom dla rozrywki długopisami z malunkiem kobiety w stroju kąpielowym, który magiczną siłą po przekręceniu do góry nogami opadał, odsłaniając ponętną golaskę. W cenie były też krawaty na gumce z babą-rybą, czyli syrenką o nagim, ma się rozumieć, biuście. Perwersja PRL-owskich gadżetów zdawała nam się mocna.
Z cudnej wciąż jeszcze krynickiej atmosfery, nieświadoma gorszych cech Polski Ludowej, wyfrunęłam na studia w Warszawie.
Z Warszawy do Krynicy był kawał drogi. Do rodziny jechało się w ciągu roku trzykrotnie. Na jedne i drugie święta i po egzaminach, na wakacje. Ruszał wtedy w Polskę pociągami cały naród. O miejsce w przedziale toczyły się walki. Z moją przyjaciółką Kasią Petsch, z tych Petschów, co przed wojną pierwsze telefony na rynek wprowadzili, spędziłyśmy okrąglutką noc, ściśnięte w wagonie ze współpasażerami jak śledzie w beczce, na podłodze korytarza pod kiblem. Raz zaledwie w ciągu tej podróży udało nam się stamtąd wyprosić wracającego z przepustki żołnierza, który przesiedział na sedesie całą drogę. Miejsce na kanapie w przedziale zdobyłyśmy w Muszynie na 10 minut przed końcem trasy w Krynicy Zdroju. W tamtej chwili Krynica chociaż tuż, tuż, de facto się oddaliła. Zostałam już na stałe w Warszawie.
Do głowy mi wtedy nie przyszło, że będę kiedyś w studiu telewizyjnym maglować przyszłego prezydenta Polski. Nie przewidziałam spotkania z Lechem Wałęsą, ale też nikt w Polsce nie przewidział, że ktoś taki się pojawi. Ani że orzeł, któremu zdjęli koronę z głowy, znów ją odzyska. Ani też potem, potem, kiedy siedziałam w studiu „100 pytań do…” na przełomie lat 80. i 90., że dziennikarze tam obecni skoczą sobie za lat parę do gardeł. I że na przykład taki Marcin Meller, wonczas w redakcji „Polityki”, ładny chłopiec z ustami Angeliny Jolie, wybierze kiedyś gabinet naczelnego „Playboya”. Że panowie posłowie Czarnecki i Kurski, jeszcze początkujący dziennikarze, spotkają się jako posłowie w grupie Prawa i Sprawiedliwości. Że Jacek Żakowski zgoli wąsy.
Tylko bracia Kaczyńscy, Lech i Jarosław, istnieli dla mnie od dawna jako dwaj niegrzeczni chłopcy, Jacek i Placek. I Adam Michnik z Antonim Macierewiczem, wespół ze mną studenci Wydziału Historycznego Uniwersytetu w Warszawie, gdzie też i profesor Bronisław Geremek bywał, doroślejszy od nas i mądrzejszy.
Różne były życiorysy ludzi, którzy znaleźli się w studiu „100 pytań do…”. Różne też i poglądy. Zawsze przecież był w tym kawał PRL-u, w którym wyrazisty profil doktora Jerzego Ziobry stanowił dla mnie jeden z punktów odniesienia.