Читать книгу Chalepianka. Zapiski z Krety - Anna Laudańska - Страница 11

O tym, jak to się wszystko zaczęło i jak zapuszczałam korzenie

Оглавление

To były jedne z takich beztroskich wakacji w Grecji. Zawsze ciągnęło mnie na południe, chociaż nigdy nie marzyłam o domu z widokiem na morze. Może gdzieś w głowie szumiały gaje oliwne, potrzeba wyspiarskiego spokoju. Na pewno pociągała mnie magia orientu, ale z pierwiastkiem cywilizacji. Do dziś lubię patrzeć na te zwisające zewsząd poplątane kable owijające niskie budynki wszelkich kolorów i stylów architektonicznych (przeważnie dzieło inwencji twórczej właścicieli), kiedy wyjeżdżam ulicą Kissamou z miasta. Dziś już mojego miasta – Chanii.


Na tyłach hali targowej Agora – ulica Tsuderon (Tsouderon)

Dopasowywanie się do grecko-kreteńskiej rzeczywistości, zresztą pewnie jak zwykle w wypadku emigrantów przebywających z daleka od rodzinnych stron, nie należało do płynnych czy pozbawionych stresów; wylałam mnóstwo samotnych łez w poduszkę. Zrozumiałam, że zapuściłam korzenie, dopiero po kilku latach. Zmiany w moim podejściu, moje grecko-kreteńskie ja dochodziło do głosu stopniowo. Chcąc nie chcąc, przejmowałam pewne zachowania, przyzwyczajenia, które kształtuje środowisko. Chciałam się zaaklimatyzować, ale jedną nogą, myślami, w sposób całkiem naturalny, na początku pobytu na Krecie pozostawałam w Warszawie. Tkwiła we mnie tęsknota za tymi, których zostawiłam w Polsce. Ale walczyłam o stabilizację na wyspiarskim gruncie. Z początku kreteńską rzeczywistość obserwowałam okiem antropologa, którym przecież jestem, chociaż nie biegałam już z kwestionariuszem po mieście. Wiele spraw mnie bawiło, inne dziwiły, do niektórych do tej pory się nie przyzwyczaiłam, ale to już nie kwestia kultury, tylko charakteru. Nadal drażni mnie popołudniowa sjesta. Nawet kryzys nie zdołał zmusić mieszkańców Chanii do zmiany przyzwyczajeń i tak w poniedziałki, środy i soboty sklepy czynne są tylko do godziny czternastej, a w niedziele rozrywka zakupów i wydawania ciężko zarobionych euro nie wchodzi w grę. No chyba, że bawi nas chodzenie do tawerny. Może dlatego, kiedy w moich podróżach trafiam na duże centra handlowe, skupiska kolorowych wystaw, dostaję zakupowego szału i najchętniej wrzuciłabym do koszyka wszystko na zapas (pozostałości przyzwyczajeń z dużego miasta). Do tej pory też nie rozumiem sensu popołudniowej drzemki, którą uważam za stratę czasu, aczkolwiek obecnie zdarzają mi się takie dni, kiedy spuszczam rolety, włączam klimatyzację i wyciągam się na kanapie w gorące kreteńskie popołudnie. Co do snu, to wciąż wychodzę z założenia, że zdążę się wyspać w nocy. Nie ma się jednak co okłamywać – po latach przejęłam mnóstwo różnych cech, o których nie miałam zielonego pojęcia, że stały się częścią mojego dnia. Dowiadywałam się o tych zmianach, kiedy po długiej nieobecności w Polsce zderzałam się ponownie z moimi polskimi korzeniami.


Staromodny motocykl Vespa. Takich rozklekotanych motorków wciąż sporo jeździ po Chanii

Pomimo tęsknoty, czytania polskiej literatury (nawet Chłopi Reymonta na obczyźnie wydali mi się bajkowym dziełem), pomimo godzinnych rozmów telefonicznych na linii Chania–Warszawa, nigdy nie wciągnęłam się w tryb dudniącej od rana do wieczora polskiej telewizji w moim domu na Krecie. Zerkałam, co się dzieje, ale nie śledziłam wszystkich wiadomości, zachowując się tak, jakbym żyła w Warszawie. Nie zamawiałam sobie z Polski dekoderów do odbioru wyłącznie polskiej telewizji satelitarnej, żeby oglądać wszystkie polskie seriale, polityczne dysputy, teleexpressy. Bardziej stresowałam się brakiem znajomości języka, brakiem pracy i tym, że nie potrafię po tych wszystkich wąskich drogach trafić do celu, a przy każdym znaku „stop” ustawionym na szczycie kolejnej górki muszę zaciągać ręczny, żebym się komuś nie stoczyła na maskę wypucowanego drogiego auta, których dziesięć lat temu znacznie więcej jeździło po drogach Chanii.

Jak to kiedyś mój kolega ze szkoły języka greckiego powiedział: „Najbardziej stresują mnie te wszystkie suwlaki latające po mieście”, a miał na myśli małe motorki, przemykające slalomem, żeby dowieźć świeże pity z suwlakami do kreteńskich domów. Wyskakują one z małych zakamarków, wciskają się pomiędzy lusterko twojego samochodu a maskę innego. Jadą zwinnie, ryzykownie i wszędzie ich pełno.

Tęskniąc, tak byłam zaabsorbowana radzeniem sobie, że chyba tylko moja dusza wojownika, która szeptała: „padnę, ale na czworakach dotrę do celu”, pomogła mi przetrwać okres życia między dwiema rzeczywistościami – tą, którą zostawiłam, znałam, i tą, którą wybrałam na dalszą drogę życia, niepewną, obcą, wymagającą, żeby zaczynać wszystko od zera. Nawet jeśli obok była bliska mi osoba, gotowa pomóc, poruszająca sznurkami nieznanych mi kulturowych kodów, to pod koniec dnia z wieloma kwestiami musiałam zmagać się sama. Nawet największa miłość nie może się wiązać z całkowitym poświęceniem, a za takie uważam wieczne prowadzenie kogoś za rękę. Im szybciej wyfrunie się na szerokie emigranckie wody bez czyjejś codziennej asekuracji, tym większe ma się szanse przystosowania i polubienia samego siebie w nowym środowisku. Poza tym warto pamiętać, że odległości mogą kreować złudne wyobrażenia o miejscach, które znajdują się setki tysięcy kilometrów od nas. Ja dość szybko uzmysłowiłam sobie tę jakże prostą zależność i pracowałam nad sobą, aby pozbyć się syndromu dzielenia rzeczywistości na tę polską – lepszą, wyidealizowaną, bo widzianą z oddali, i tę grecką – gorszą, bo dającą codziennie w kość.

Dopiero po roku poleciałam odwiedzić rodzinny dom. Było gorąco jak na polską jesień. Przemierzyłam całe miasto w poszukiwaniu porządnie zmrożonej wody. Nie znalazłam. Zadzwoniła koleżanka, chciała się umówić na kolację. Zaproponowałam dziesiątą wieczorem. Usłyszałam w odpowiedzi: „Czyś ty oszalała? O tej porze kuchnia już dawno zamknięta!”. Usiadłam przy wspólnym stole, przed swoim talerzem, nurkując widelcem w cudzych daniach, tak, żeby popróbować, może ktoś ma coś smaczniejszego. Było zabawnie, inaczej. Duże miasto zaczęło mnie męczyć. Kreta ma inny rytm, ludzie są zapracowani, zamknięci we własnym świecie, w rodzinie i pracy, ale bardziej skorzy do codziennej, niezobowiązującej pogawędki, do kawy gdzieś na mieście w towarzystwie przypadkowo spotkanych znajomych. Na wyspie przywiązuje się sporą wagę do konwenansów, dłuższego wstępu do rozmowy. Nie oznacza to, że ludzie nie myślą o własnym interesie, ale tradycyjne „dzień dobry” (kalimera!), „jak się masz” (ti kanis?), chwilka humoru i wymiany błahych zdań, chociażby pożalenia się tej drugiej osobie, że jest gorąco, dużo pracy, szkoda gadać, oswaja relacje i pozwala przejść do konkretów. Mogę sobie tylko wyobrazić, ile osób czuło się urażonych, kiedy z początku nie przestrzegałam tej niepisanej reguły. Niby takie patyczkowanie się, bo czas leci, ale bez grzecznościowej wymiany kilku zdań daleko się nie zajdzie. Ludzie poczytują cię wtedy za osobę oschłą, skupioną tylko na tym, żeby osiągnąć cel, i od razu włącza im się alarm, że ktoś chce ich wykorzystać (wrażliwi są na tym punkcie, o tak). Tutaj naprawdę trzeba się nagadać, poopowiadać o sobie. Kreteńczycy, tak jak reszta Greków, ubóstwiają pytać o osobiste sprawy, o pracę, rodzinę. Jakkolwiek by się człowiek przed tym bronił, na Krecie życie zawodowe bardzo miesza się z przyjacielsko-rodzinnym. Może dlatego króluje względne bezpieczeństwo, bo nikt nie może pozostać anonimowy (takie kreteńskie „wielki brat czuwa”).


Komboloi (κομπολόι) są w Grecji obracane w ręku dla zabicia czasu, a nie, jak się często podejrzewa, w celach modlitewnych

Po roku nieobecności w Polsce, w Warszawie, duże miasto wydało mi się bezosobowe, chłodne, bezduszne. W sklepach panie podpierały ściany, stojąc w kolejce nikt nie komentował sytuacji politycznej w kraju czy pogody. Wszyscy wydali mi się wyizolowani. Zatęskniłam, żeby wrócić na wyspę, która właśnie zaczynała po burzliwym lecie wchodzić w okres zimowego snu. Czekały zbiory oliwek z tych kilku starych, karłowatych drzewek, które mamy za oknami. Znowu trzeba było coś połatać, nareperować w domu, zaplanować zimowy urlop wyspiarskim sposobem, gdzie latem wszyscy jesteśmy zapracowani, a wraz z pierwszymi deszczami szykujemy się na wakacje.

Kilka lat później poleciałam do Aten w czerwcu. Myślałam, że się ugotuję żywcem. Powietrze stało, do morza trzeba było brnąć w dzikim korku przez ponad dwie godziny. Wieczorem, siedząc na werandzie otoczonej blokowiskami, marzyłam o moim kamiennym patio owiewanym bryzą Morza Egejskiego. A nawet gdyby tego patio nie było, to zawsze gdzieś grałyby cykady, a nie szczekałyby umęczone psy, wystawiając pyski z balkonów w poszukiwaniu odrobiny świeżego powietrza. Do Aten latem w celach rekreacyjnych już nie wróciłam. Zrozumiałam, że jeśli lato greckiego południa, to tylko na wyspie. Moja wyspiarska natura tęskniła za plażą, za szumem fal. W dużym mieście przy takich upałach czułam się pokryta kurzem, spuchnięta jak napompowany helem balon. Rok – tyle trzeba, aby zacząć odbierać na wyspiarskich falach.

Chania powoli stawała się dla mnie oswojoną krainą. Jest wyjątkowa dzięki swojej malowniczej starówce i położeniu. Jeśli stanie się w centrum przy Agorze (starej hali targowej otwartej przez cały rok, a nie tylko w sezonie letnim), to w pół godziny, jeśli dysponuje się samochodem, można dotrzeć na piaszczyste, kamieniste lub pokryte muszelkowym żwirem plaże; usiąść przed morską otchłanią lub skryć się w zaciszu maleńkich zatok. Można delektować się smakiem świeżych pomarańczy, dopiero co zerwanych z drzewka, wyśmienitą oliwą dzień wcześniej wyciśniętą z drobnych, zielonych kreteńskich oliwek.


Jesienno-zimowa starówka w Chanii

Dziś już jak przez mgłę pamiętam, kiedy pierwszy raz wylądowałam na Krecie. Lot łączony i zmiana samolotu jeszcze na starym lotnisku w Atenach. Był listopad. Decyzja średnio przemyślana, bo leciałam do chłopaka, którego zaledwie kilka miesięcy wcześniej poznałam podczas jednej z wakacyjnych wycieczek. Do dziś stoi u nas w barku butelka białego wina, które mąż kupił podczas tamtejszej podróży i której do tej pory nie wypiliśmy (ciągle czeka na specjalną okazję).Wtedy wszystko na Krecie wydawało mi się inne, egzotyczne, szalenie romantyczne. Warszawa była o tej porze roku zalana jesiennymi deszczami, a tu ludzie siedzieli w nadmorskich kafejkach, jeździli na papakiach (papaki to mały motorower, robiący przeważnie dużo hałasu), wszystko toczyło się swoim odprężonym rytmem. Pamiętam, że podczas pierwszych wizyt na wyspie sporo spałam odurzona świeżym powietrzem i przestrzenią. Apetyt też miałam przedni. Nie mogłam się najeść tych wszystkich świeżych owoców, warzyw, domowych, grubo ciętych frytek, żeberek z baraniny. Przez kilka lat tak sobie kursowałam między wyspą a kontynentem. Zawsze żal mi było zostawiać Kretę. W Warszawie wpadałam w dzikie tempo studiów, a potem pracy. Gubiłam kilogramy nabyte na tych wszystkich późnonocnych kreteńskich ucztach. Jeszcze za czasów studiów podczas letniej przerwy zjeżdżałam do Chanii na dwa lub trzy miesiące. Mogłam siedzieć na słońcu godzinami. Był też rok, kiedy zostałam zatrudniona w barze na plaży i wtedy przekonałam się, że praca kelnerki absolutnie nie jest dla mnie i że czas najwyższy zrobić prawo jazdy, bo życie na Krecie bez samochodu to trochę jak życie bez ręki. Zastanawiałam się, jakby to było, gdybym się tu przeniosła, obserwowałam, co mi odpowiada, co mi przeszkadza. Wracałam w październiku do ponurej i szarej Warszawy, która już dziś wygląda weselej, ale ponad dziesięć lat temu wciąż wiało tu małymi smuteczkami. Wchodziłam do tramwaju wypełnionego białymi twarzami, z tą swoją czekoladowo-brzoskwiniową opalenizną wprost z południa, a dziewczyny szeptały po kątach: „Zobacz, miss solarium”.


Dojrzałe już kreteńskie oliwki, małe jak naparstek


Kreteńskie sałatki i warzywa – najlepsze na świecie

To nie była taka miłość „rzucam wszystko dla tego jedynego”. Wszystko odbywało się w swoim tempie, raczej powolnym, aczkolwiek burzliwym. Była w tym szczypta szaleństwa, ale i spora doza rozsądku. Po prostu w którymś momencie poczułam, że muszę się zdecydować. Dorośliśmy.

Sporo rozmawialiśmy o tym, jak to wszystko zorganizować, kłóciliśmy się, docieraliśmy, aż w końcu przyszedł moment, że życie na walizkach zamieniliśmy na coś bardziej realnego, stałego.

Niektórzy mają tak, że skaczą bez wahania do basenu i nie interesuje ich, czy tam jest woda, czy nie. Ja się wokół decyzji wyjazdu kręciłam, wahałam. Analizowałam za i przeciw. Tak jakby ten basen stał przede mną, a ja chodziłam, moczyłam nogi i sprawdzałam, czy temperatura będzie dla mnie odpowiednia. Potem i tak kilka razy dostałam po głowie, bo nie da się wszystkiego przewidzieć.


Odpoczynek w oliwnym gaju. Kreteński styl życia

Ale to ja z nas dwojga zdecydowałam się przenieść. Wiedziałam, że mnie będzie łatwiej przystosować się do kultury, klimatu, nauczyć języka. Mąż lubi Polskę, czasami przylatuje ze mną do Warszawy, ale jest ciepłolubny, wszystko musi mieć polane oliwą extra virgin, przez cały rok przemieszcza się na skuterze (dlatego przy napiętym programie zawodowo-rodzinnym wciąż dajemy radę z jednym samochodem).

Życie na Krecie rozpieszcza pod wieloma względami. On o tym wiedział i upierał się, że tu w Chanii będzie nam dobrze. Dziś wiem, że miał rację. Życie na wyspie wciąga, nabiera jakości, a o tych wszystkich obrazach, smakach i chwilach, które wpływają na moje poczucie bezpieczeństwa, bliskości z drugim człowiekiem w naszym skomercjalizowanym, zaganianym świecie, jeszcze napiszę.

Chalepianka. Zapiski z Krety

Подняться наверх