Читать книгу Vera - Anne Swärd - Страница 10
I
Złota klatka
ОглавлениеW domu pewnie była już wiosna, w górach na halach, w tym dziwnym okresie przejściowym, tej wąskiej szczelinie między zimą a wiosną zawsze pierwsze kwitły krokusy. Tutaj jednak zima wydawała się nie mieć końca. Zimowy krajobraz był nie tyle piękny, ile lodowaty: woda w kanale pełna kawałków lodu, fiord zamarzł. Słońce było gdzieś daleko, dnie i noce przechodziły jedne w drugie, jedynie odcień ciemności się zmieniał.
Próbuję wyobrazić sobie tutejsze przedwiośnie, moją ulubioną porę roku. Zapach topniejącego śniegu i wodę, która rozwiera ramiona, kiedy lód puszcza. Zapach kwitnących drzew w alei wzdłuż nabrzeża, „i dyskretny zapach uryny” – dodawała zwykle mama w takich sytuacjach. To było dla niej typowe, nikt poza nią nie zwróciłby na to uwagi. Rzeczy, które mówiła, wypływają nagle na powierzchnię niczym maleńkie bąbelki tlenu w szklance wody, pękają i znikają, być może na zawsze. Muszę na nie uważać. Za każdym razem, kiedy kolejne wspomnienie wypływa na powierzchnię, wiem, że tracę je na zawsze.
Świat w mieszkaniu w kamienicy wydaje się bardziej obcy niż świat na zewnątrz. Czy właśnie to mama nazywała zdegenerowaną klasą wyższą? Papier toaletowy biały jak śnieg, miękki jak jedwab, pachnący liliami. Podcierać się papierem bardziej miękkim niż kartki Biblii, jaśniejszym niż skóra bogatych kobiet i pachnącym równie pięknie jak puder, którego używały. Życie, o jakim ja i moje siostry mogłyśmy jedynie pomarzyć. Teraz ono nic dla mnie nie znaczy. Nie więcej niż miasto tam na zewnątrz, któremu przypatruję się z oddali.
Może nie powinnam tak ufać Vannie, a jednak jej ufam. Jestem wdzięczna, że nie muszę zajmować się dzieckiem, że mogę zapaść się w wywołany proszkiem sen, podczas gdy ona czuwa nad małą, karmi ją ciepłym mlekiem ze szklanej butelki z gumowym smoczkiem, kołysze nocami, żeby Ivan miał spokój. On potrzebuje snu, praca w klinice jest wyczerpująca. Kiedy śpi Vanna, pozostaje dla mnie zagadką, mam wrażenie, że w ogóle się nie kładzie. Sama śpię coraz dłużej, a mimo to czuję się coraz bardziej zmęczona. Do popołudnia tkwię w odrętwieniu, budzę się dopiero wieczorem, a wtedy przychodzi pora na kolejną dawkę zaleconą mi przez Ivana.
Kiedy pewnego popołudnia moje szwagierki przychodzą do mnie do pokoju, jestem zamroczona snem. Vanna musiała je wpuścić, widzę, jak krąży gdzieś w głębi, jak zwykle zajęta: coś podnosi, zmienia czyste ręczniki i świeże bukiety mimozy na jeszcze czystsze i świeższe. Kiedy otwieram oczy, widzę, że szwagierki stoją wokół łóżka, ale jestem tak senna, że nie widzę ich wyraźnie. Mam wrażenie, że próbują mnie wyczuć, są ostrożne, czujne, ale już nie tak bardzo jak przed weselem. Jakbym teraz była już kimś innym. Cokolwiek o mnie sądzą, to Ivan, biorąc mnie za żonę, dał wszystkim do zrozumienia, że tu zostanę, a skoro katastrofa stała się faktem, równie dobrze można ją zaakceptować.
Mam nadzieję, że uznają mnie za tak żałosną, że nie poczują się zazdrosne, mimo że wszystkie wolałyby, żeby Ivan pozostał kawalerem. Szczególnie Irene. A przynajmniej takie mam wrażenie. Naprawdę kiedyś wszystkie je odtrącił? Więc patrząc na mnie, muszą bardzo się dziwić. Eva i Cecilia, o długich szyjach, bladych ramionach, podobne do siebie niczym siostry. I przypominająca własny cień Nora, którą ledwie poznałam, młodsza od pozostałych, wyróżniająca się szczególną nieśmiałością. Irene jest najstarsza, najpiękniejsza i najtwardsza. Kobiety z rodu Cederów. Moje zimne, eleganckie szwagierki z ich zupą ogórkową i gimnastyką odchudzającą. Z twarzami przypominającymi doskonałe egzotyczne kwiaty. Chłodne i przyjemne, cokolwiek by się działo. Stroją się w dobroć: długie, puste dni wypełniają przypadkową dobroczynnością, czego zapewne się od nich oczekuje.
Być może na prośbę Ivana zaczynają wkrótce pełnić podobną rolę wobec mnie. Od swoich przyjaciółek słyszały o działalności sióstr Armii Zbawienia podczas wojny i teraz chcą traktować mnie podobnie, swoją nową, obcą szwagierkę, dziewczynę z policzkami wychudłymi z głodu. Chociaż aż tak chuda nie jestem. Jak na kogoś, kto przybył tu prosto z wojny, wyglądam na wręcz dobrze odżywioną. Pewnie zaraz wszystko wyjdzie na jaw, bo nawet nie próbuję odzyskać sił, tylko przeciwnie: niemal przestałam jeść. Nie chcę odzyskać sił.
Irene wbija we mnie wzrok, patrzy na mnie intensywnie zielonymi oczami owada i mówi, że wyglądam, jakbym była gdzieś daleko stąd. Bierze do ręki szklany słoiczek, który Ivan zostawił na nocnym stoliku, przygląda się sceptycznie eleganckiej etykietce. Nic dziwnego, że przesypiam całe dni, mamrocze pod nosem. Nawet jeśli Ivan podaje mi lek z troski, żebym mogła się pozbierać po ucieczce, ciąży i tym wszystkim, co się wydarzyło – to chyba jednak powinien zacząć zmniejszać dawkę…
Mimo że nikt z rodziny nie jest zachwycony moją obecnością, to i tak czuję się jak ich zakładniczka. Ale czy poczucie zamknięcia nie jest akceptowalną ceną za gwarancję bezpieczeństwa? Mam nadzieję, że rodzina Cederów okaże się klatką, w której nic złego mnie nie dosięgnie.
*
Ze wszystkich szwagierek Irene okazuje mi najwięcej zainteresowania. A może to nie zainteresowanie, tylko podejrzliwość? Czasem przychodzi sama do mojego pokoju, robi to pod najróżniejszymi pretekstami – na przykład takim, że moja szafa świeci pustkami i ona musi coś z tym zrobić. Tego nie może oczywiście zlecić Vannie, bo co ona o nas wie? Kiedy przysyła krawca, żeby zdjął mi miarę, staram się nie patrzeć na siebie w lustrze. „Niewiele z ciebie zostało – narzeka. – Zaczynasz zanikać, Sandrine…” Ale czy nie tego właśnie chciała? Zresztą tak samo jak ja.
Niecierpliwie przykłada mi do twarzy kawałki materiałów, próbując znaleźć mój kolor. „Wszyscy mają jakiś swój kolor” – twierdzi, ale szukając mojego, zaczyna po jakimś czasie w to wątpić. Coś bardziej czarnego, naprawdę czarnego, myślę, kiedy Irene upiera się przy łagodnych kolorach zimy i przyćmionych pastelach. Jej samej jest do twarzy we wszystkim: ma bladą, idealną cerę, jadeitowe oczy, jest niemal prowokująco piękna. Chcę, żeby już sobie poszła, ale ona zostaje. I cały czas patrzy na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie przechodzi jej to przez gardło. Jakieś pytanie?
Ivan musiał zwiększyć mi dawkę, bo chociaż coraz więcej śpię, to czuję się coraz bardziej zmęczona. Jak tylko Vanna wieczorem wychodzi z pokoju, zabierając ze sobą tacę z filiżanką po herbacie, Ivan przychodzi do mnie, przynosząc biały proszek. Odmierza dawkę, wsypuje do szklanki z wodą, a potem stoi spokojnie obok łóżka i czeka, aż łyk po łyku wszystko wypiję. W porównaniu z lodowato zimną wodą górską o metalicznym smaku tutejsza woda jest mdła i letnia, trudniej mi się przyzwyczaić do jej smaku niż do smaku proszku, oszołomienia i obojętności, które mi przynosi. Zatroskane słowa Irene na widok słoika, który Ivan zostawił przy moim łóżku, jakby wręcz sugerował zwiększanie dawki – powinny być może wzbudzić moją czujność, ale ja nie mam nic przeciwko temu dziwnemu odrętwieniu. Po jakimś czasie jest to jedyne, czego pragnę.
Być może proszek nasenny mógłby zaszkodzić dziecku, a może uznaje się, że nie wypada, żebym karmiła piersią, może to już niemodne. Tak czy inaczej dziewczynka karmiona jest z butelki. „Nie ma powodu przesadzać z naturalnością, skoro istnieją substytuty” – mówi Ivan, potwierdzając tym samym to, co od jakiegoś czasu podejrzewałam: że karmienie piersią nie jest zajęciem dla kobiet z rodziny Cederów. Ta część ciała należy do ich mężczyzn czy raczej do wszystkich, którzy podczas uroczystego przyjęcia chcieliby zawiesić wzrok na czymś ładnym i przyjemnym. Osobiście nie bardzo mam co pokazywać, ale czuję ulgę, że nie muszę karmić dziecka, że nie muszę znad moich piersi wielkości kurzych jajek patrzeć w jasnoniebieskie oczy dziewczynki. Dziewczynki, która jest jeszcze za mała, żeby coś z tego zrozumieć, chociaż pewnie wkrótce zacznie się zastanawiać, dlaczego nie odwzajemniam jej spojrzenia, dlaczego nie patrzę na nią z niezmąconym zachwytem, z jakim matka powinna patrzeć na swoje dziecko: z pokornym zadziwieniem nad cudem życia, którym właśnie została obdarowana.
Nowe życie w nowym miejscu, własny pokój z widokiem na błyszczącą wodę, jeden z najlepszych adresów w mieście, a mimo to czuję się jak sardynka w morzu oleju. Oddzielona od reszty rodziny. Ivan umieścił mnie w pokoju, który kiedyś należał do jego siostry. Powiedziano mi, że to po niej mała dostała imię. Vera. Jak prawda. Najlepiej, żeby w ogóle nie wymieniano jej imienia. „Ale nazywając małą imieniem siostry, Ivan zadbał o to, żeby imię znów było używane” – zdradza mi Irene pewnego wieczoru, kiedy trochę za dużo wypiła. Nawyk, który wydaje się jej jedyną słabą stroną. To, że Ivan umieścił mnie w pokoju siostry… Kiedy Irene mi to mówi, dając do zrozumienia, że jest w tym coś dziwnego, słyszę w jej głosie… zazdrość?
Czasem próbuję odnaleźć ślady tej, która tu kiedyś mieszkała. Ale niewiele znajduję. Spinka do włosów, zgięta tak, żeby mogła posłużyć za wytrych do otwarcia niewielkiego zamka kasetki czy pamiętnika. Zaśniedziały srebrny naszyjnik gdzieś w narożniku szafy, na którym czas zostawił ślad. Jakieś pomięte sreberka po niemieckiej tabliczce czekolady, Silberschokolade. Wisiorek z jej imieniem i wygrawerowanym na odwrocie: „Córeczka tatusia”, na łańcuszku, takim, jakie noszą dwunastoletnie dziewczynki. Rok później byłoby to już niemożliwe, nieprzyzwoite. Łańcuszek jest krótki, nie mogła go nosić młoda kobieta, a przekaz pewnie stracił swoją moc, kiedy stąd zniknęła. Jeśli nie wcześniej.
Co ja właściwie wiem o tej rodzinie? Poza tym, że opiekują się dziewczynką, kiedy ja próbuję przetrwać zimę, zapaść się, zapomnieć. Zniknąć w łagodnym mroku, do którego mogę dotrzeć jedynie dzięki kolejnym dawkom proszku. Nie ma innego miejsca, w którym pragnęłabym być. Zanurzam się w bezczynnym samotnym życiu, gdzie cała doba to stan między snem a jawą.
Nigdy czas nie płynął tak wolno, żadna zima nie wydawała się tak długa, nigdy nie widziałam tak dużo śniegu. I cały czas marzę o lecie… O domu nad brzegiem morza. O smaganym wiatrem azylu Ivana, z meblami okrytymi wilgotnymi prześcieradłami i nierówno bijącymi zegarami. Przypominam sobie okiennice uderzające o ściany domu i zapach nasycony morskim powietrzem, unoszący się w spartańsko umeblowanych pokojach. Suchy dźwięk, jaki wydawały węże, torując sobie drogę przez trawę, i terkot motoroweru, kiedy trzech młodych rybaków jechało nim łąką nad brzegiem morza, z pękiem ryb, których przyjęcia Ivan nie potrafił odmówić, mimo że były pokryte białym wapiennym kurzem i cuchnęły, jakby zbyt długo leżały na słońcu.
To było dziwne lato, mieszanina nieprzytomnego smutku i upojnej wolności. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłam się swobodnie poruszać – a jednocześnie nie miałam dokąd pójść. Czułam się jak mlecze na łące, kiedy ich wypełnione nasionami główki w końcu eksplodują białym puchem. Morze. Światło. Samotność. Niebo tak intensywnie cyjanowobłękitne, że aż bolesne. Sądziłam, że tak będzie wyglądało moje nowe życie, aż pewnego dnia Ivan zamknął na zimę dom i oszkloną werandę, schował klucz i zabrał mnie ze sobą do miasta.
Jak wkrótce miało się okazać, łatwiej było mi lubić jego letnią wersję niż tę zimową. Kiedy dołączyliśmy do jego licznej rodziny, nagle ten pierwszy Ivan zniknął, rozpłynął się w powietrzu jak puch dmuchawców na łące razem z tym dziwnym nierzeczywistym latem. Jakby nagle został wciśnięty w zdecydowanie zbyt ciasny garnitur i obsadzony w roli, która mu nie odpowiadała. Także do Vanny odnosił się inaczej. Był przeraźliwie zdystansowany, jakby istniała między nimi granica, której nie wolno mu przekroczyć, ale która jest na tyle nieoczywista, że należy ją cały czas wyraźnie zaznaczać.
„Dorastali razem, przyszli na świat w odstępie kilku tygodni” – zdradziła mi kiedyś Irene. Tyle że każde w swoim końcu wielkiego mieszkania. Vanna w pokoju służącej, zajmowanym od pokoleń przez kobiety z jej rodziny. Wszystkie pracowały dla Cederów: matka, matka matki i matka matki matki. A ponieważ matka Vanny była pod ręką, została mamką Ivana, w przerwach od pracy mogła przecież spokojnie karmić i jedno, i drugie dziecko.
Rodzina Cederów tworzy krąg i albo jest się jego częścią, albo nie. Teraz ja też do nich należę, chociaż nigdy nie stanę się jedną z nich. Mogę być jedynie obserwatorką, również własnego dziecka, dziewczynki, która teraz nosi ich nazwisko i którą Vanna najwyraźniej bardzo chętnie przyjęła pod swoje skrzydła.
*
Ivan nie przychodzi już do mojego pokoju, żeby dopilnować, aż wezmę lekarstwo. Najwyraźniej zlecił to Vannie. Pewnego wieczoru, kiedy jest zajęta swoimi codziennymi obowiązkami – stoi z podwiniętymi rękawami, szykuje mi kąpiel, podczas gdy ja siedzę przy oknie i patrzę, jak nad miastem zapada zmrok – prosi mnie nagle o to, co niemożliwe… Dziewczynka obudziła się z nocnego snu. Delikatne odległe kwilenie zamienia się szybko w nieustający płacz. Że też takie małe ciało może wydobyć z siebie tak silny dźwięk, zastanawiam się, kiedy mała nagle cichnie, ale jak się okazuje, tylko na chwilę, żeby nabrać powietrza w płuca, bo ledwie oddycham z ulgą, to znów zaczyna płakać. I wtedy właśnie Vanna pyta, czy mogłabym wziąć ją na ręce? Rzuca pytanie przez ramię, niby od niechcenia, a ja zamieram. Kiedy nic się nie dzieje, Vanna w końcu prostuje plecy i odwraca się do mnie. A ja nie jestem w stanie się ruszyć, nawet kiedy łagodnie wskazuje głową na drzwi, za którymi gdzieś w głębi leży dziewczynka i coraz głośniej płacze. W końcu Vanna wyciera ręce, zakręca wodę i wychodzi pospiesznie z pokoju, żeby ją uspokoić. Słyszę, jak po jakimś czasie się jej to udaje. Już mam nadzieję, że niebezpieczeństwo minęło, kiedy nagle staje w drzwiach z małą na ręku. To zdarzyło się wcześniej tylko raz. W końcu zrozumiała, że nie doczeka się, kiedy sama z siebie poproszę o przyniesienie mi dziecka, więc mi je przyniosła. Żeby mi je pokazać.
Teraz podchodzi do mnie niemal demonstracyjnie i próbuje przekazać mi małą, co sprawia, że sztywnieję jeszcze bardziej. Udaję, że nie rozumiem, czego ode mnie chce, i pochylam się nad robótką, którą chwyciłam w pośpiechu. Na myśl, że miałabym wziąć małą na ręce, robi mi się zimno.
Po tym incydencie Vanna od czasu do czasu przynosi mi małą, jakby chciała mnie wypróbować. Widzi, że coś jest nie tak, ale nie może nic powiedzieć, może jedynie mieć nadzieję, że z czasem spróbuję wziąć dziewczynkę na ręce albo przynajmniej na nią spojrzę. Ale we mnie nie ma żadnych uczuć macierzyńskich. Żadnych naturalnych odruchów, nawet nie drgnę – nie potrafię nawet udawać, żeby udobruchać Vannę.
Po tym, jak przez kilka wieczorów przychodziła z dzieckiem do mojego pokoju, nie doczekawszy się żadnej reakcji, Vanna rzuca mi teraz bezradne spojrzenie, podchodzi do umywalki, na której postawiła tacę z przygotowaną dawką proszku na sen. I wylewa wszystko: słyszę gulgotanie, a potem zapada cisza. Vanna stoi obok, spokojna i poważna. Obudź się, Sandrine, zanim będzie za późno.
Tej nocy w ogóle nie śpię. Następnej też nie, bo Vanna powtarza czynność: znów słyszę bulgotanie w umywalce. Zadaje sobie trud, żeby rozpuścić proszek w wodzie, może dlatego żeby dobitniej uzmysłowić mi, co robi. Powtarza to co wieczór, jakby rzeczywiście była przekonana, że to silne leki, które podaje mi Ivan, powodują stan odrętwienia i sprawiają, że nie żywię żadnych uczuć do swojego dziecka. Jakby wierzyła, że w ten sposób zdoła obudzić mój matczyny instynkt. Gdybym zgodziła się uczestniczyć w tej grze, pewno pozwoliłaby mi na trochę snu przynoszącego ukojenie. Ale ja nie potrafię. Dziewczynka przypomina mi o wszystkim, o czym pragnę zapomnieć, o tym, co zrobiłam.
Skoro nie mogę już zapaść w błogą ciemność chemicznego snu, pozostaję na powierzchni jawy. Teraz już niemal w ogóle nie sypiam, a jeśli udaje mi się chwilę zdrzemnąć, to śpię lekko, czujnie, jak zwierzę. Mam za dużo czasu na myślenie, muszę się czymś zająć, żeby nie stracić kontroli nad sobą. I tak pewnej bezsennej nocy po raz pierwszy wyślizguję się z pokoju i zaczynam krążyć po mieszkaniu rodziny Cederów.