Читать книгу Vera - Anne Swärd - Страница 4

I
Archipelag

Оглавление

W najzimniejszy dzień roku archipelag rozciąga się zmrożony, biały i spokojny aż po wybrzeże Finlandii. W długiej karawanie otwartych łodzi goście weselni płyną na wyspę wąską smugą wody, którą zostawił lodołamacz, przedzierając się przez niekończące się morze lodu. Śnieg i mróz tłumią dźwięki, słychać jedynie uderzenia wioseł i ciężkie oddechy dzielnych wioślarzy. My, pasażerowie, próbujemy utrzymać ciepło, siedząc bez ruchu. Przy każdym wdechu powietrze zastyga w tchawicy, mimo to cieszę się z zimna: pali, ale jednocześnie oczyszcza myśli. Wypożyczony od wojska lodołamacz przedziera się przez twardy błyszczący lodowy pancerz. Przypominamy zwierzęta, których futra przyodzialiśmy, tyle że ich sierść jest teraz zmierzwiona przez lodowaty wiatr: srebrne lisy, sobole, oceloty. Siedzę otoczona drapieżnikami, sama odziana w zwierzę, nawet nie wiem jakie – śnieżnobiały błam jest gładki jak pieszczota, ale ciężki jak grzech.

Wyspa Ceder, tam płyniemy. Wysunięta daleko w morze, tak daleko, że nie widać z niej lądu, poza tym, który ma się pod nogami. „W ładne dni można odnieść wrażenie, że cały świat jest nasz, w gorsze, że jest się ostatnim człowiekiem na świecie” – powiedział kiedyś Ivan, nie mówiąc, co woli. W tym odludnym miejscu ma się odbyć ślub. Nawet w ładny letni dzień dowiezienie tam tylu osób wymagałoby nie lada wysiłku, w środku zimy wydaje się to czystym szaleństwem. Ryzykowną grą, gdzie na jednej szali są siły natury, na drugiej sama podróż.


Na dziobie łodzi płynącej jako pierwsza siedzi, zwrócona do nas, teściowa Fredrika w całym swoim majestacie, w żałobie, w eleganckim szarym futrze na ramionach. Dalej jej synowie: Maurits, Karl, Nils i Måns, tak różni, że tylko kolor oczu zdradza pokrewieństwo. Ivan też ma takie, pewno po ojcu. No i może jeszcze ich arystokratyczne wysokie czoła. Przeszywają mnie przenikliwe spojrzenia czterech par oczu koloru bursztynu, za nimi widzę wodnisto blade oczy Fredriki. Twarze są poważne, tylko Maurits uśmiecha się niemal niezauważalnie, dwuznacznie.

Okazuje się, że ze wszystkich braci jedynie Ivan może nosić frak, nie narażając się na śmieszność. Siedzi obok mnie nienaganny, skupiony, chłodno zdystansowany, nieosiągalny. Kiedy zerkam na niego, widzę kątem oka, że jest blady jak piana na jeziorze, twarz ostro wyrzeźbiona, rysy idealnie zaznaczone. Jedynie nieco ukośny nos psuje perfekcyjny obraz. Jakby kiedyś był złamany, a potem nastawiony, ale połowicznie. Jedyny mężczyzna, któremu udało się uniknąć fraka, to Karl, siedzi po wojskowemu wyprostowany, w mundurze oficera. Obok niego Måns. Na frak narzucił futro, które pewnie bardziej pasowałoby do którejś z kobiet. Najmłodszy z braci sprawia wrażenie filuta, jest w nim lekkość, której brakuje pozostałym. Rozsiane po całej twarzy piegi ujmują mu lat. Nils ma w sobie coś sztywnego, jest twardy jak cedr. Zapewne jest to konieczna cecha, ponieważ urodził się wkrótce po Mauritsie, enfant terrible wśród rodzeństwa, to się czuje. Nos Ivana może być jego dziełem.

Pośrodku łodzi siedzą ciężko pracujący wioślarze. Z tyłu my: pan młody i panna młoda. Siedzimy sztywni na rozłożonych skórach, pod zadaszeniem z białego płótna żeglarskiego, ciężkiego od obficie padającego śniegu. W pozostałych łodziach płyną kobiety i dzieci, niańki, świadkowie, dzieci mające iść w orszaku, reszta rodziny, przyjaciele, chór, kucharki przygotowujące przyjęcie, kelnerzy i kelnerki. Pastor. I wodzirej odpowiedzialny za rozrywkę.

Nie dochowano zwyczaju rozdzielenia pary młodej przed uroczystością. A przecież jeśli młodzi zobaczą się nawet chwilę przed zawarciem dozgonnego związku, oznacza to nieszczęście. Czuję ciepło ciała Ivana, siedzi obok mnie, chociaż mnie nie dotyka. Jego oczy błyszczą z zimna i kiedy przez chwilę patrzy na mnie, mogę przeglądać się w nich niczym w lustrze. We włosach mam lodowe konwalie, w dłoniach białe lilie, twarz osłoniętą welonem, na który Vanna, mimo protestów teściowej, wcisnęła mało twarzową czapkę z soboli. Byłoby szkoda, gdybym na własny ślub przybyła skostniała z zimna, oświadczyła.

Ivan jest chłodny, dobrze wychowany, nie potrafię czytać w jego myślach. Nawet kiedy na mnie patrzy. Nie wiem, czy pozostaję dla niego całkowitą zagadką, czy raczej kimś, kto – źle traktowany – może stać się zagrożeniem. A może po prostu widzi we mnie pożyteczną młodą kobietę? Czy raczej nierozwinięty jeszcze pąk, który – ma nadzieję – skrywa coś miłego.


Wszyscy odradzali Ivanowi pomysł z wyspą, ale on się uparł. Albo wyspa, albo nic. Już na etapie pomysłu wydawało się to nie do zrealizowania: przewieźć tylu ludzi tak daleko, i to przez zamarznięte morze, przez teren, który jeszcze niedawno był strefą wojenną. W padającym obficie śniegu bohaterami dnia stają się gardzący śmiercią wioślarze. Lodołamacz, który toruje drogę łodziom, to zasługa brata Karla, oficera: pociągnął za kilka sznurków i uczynił niemożliwe możliwym. To jego wkład w katastrofę.

To, że ślub odbywa się w najgorszej możliwej porze roku, nie jest winą Ivana, tylko wynikiem tego, że rodzina do ostatniej chwili próbowała storpedować nasze małżeństwo. Ślub okaże się wielkim skandalem, w każdym tego słowa znaczeniu, ale nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, że był piękny. Odbędzie się w spektakularnej zimowej scenerii, w potężnej morskiej przestrzeni. Śnieżna zadymka, słoneczna mgiełka i przedziwne światło towarzyszą nam przez całą drogę. Nad wyspą unosi się jakby pozaziemska poświata. Ale wtedy mój welon jest już pokryty szronem i widzę jedynie kryształki śniegu. Jesteśmy tak zmarznięci, jakbyśmy byli blisko przekroczenia cienkiej granicy między życiem a śmiercią.

Matka rodu schodzi na ląd pierwsza, w asyście wioślarzy. Zmarznięta, wkracza z godnością na biały ląd, w szarym futrze z popielic zarzuconym na ramiona i policzkami czerwonymi od mrozu na jej zwykle bladej twarzy. Wyspę spowija chrzęszcząca pod stopami szreń i zlodowaciały śnieg. Ślizgając się na obcasach, podtrzymywana przez przyszłe szwagierki, zostaję wprowadzona do jako tako ogrzanego pomieszczenia bocznego, gdzie mam zostać poddana ostatnim oględzinom. Puder na czerwone policzki, więcej tuszu na rzęsy, więcej szminki, zdejmuję futro i sobolową czapkę. Dostaję mały kieliszek sherry, żeby język odtajał i usta mogły wymówić decydujące „tak”.

Sala jest przystrojona jak na ślub, świece woskowe i zimowe kwiaty, niebieskie anemony, blade konwalie, wijący się jaskier. Żadnemu z gości nie przychodzi do głowy, by zdjąć futro, odłożyć mufkę czy nakrycie głowy, bo nawet w środku jest lodowate zimno. Również mężczyźni zostają w futrzanych czapkach, znak oporu przeciwko Bogu i całemu przedstawieniu.

Pomieszczenie, w którym odbędzie się ceremonia zaślubin, jest pełne płatków róż, a to dopiero początek rozrzutności. Wszyscy mamy świeżo w pamięci kartki. Nadal trudno zdobyć wiele rzeczy, czego jednak nie widać w weselnym menu. Kosztowało to Vannę wiele bezsennych nocy.


W połowie ceremonii pastor wykonuje gest w stronę Ivana i mnie: mamy się odwrócić w stronę zebranych. Może oczekują, że spuszczę dyskretnie wzrok, ale ja uparcie patrzę przed siebie. Dziwią mnie błyszczące oczy zebranych, wilgotne z zimna czy z powodu niewinnej wystawności samego pomieszczenia. A może do głosu doszły uczucia, którymi Ivan kiedyś wzgardził? Może kiedy na mnie patrzą, wracają wspomnienia… Ślub córki, a może własny, budząca przerażenie noc poślubna, może pierwszy szczęśliwy okres małżeństwa, smak słodkiej goryczy? Sama jestem daleka od płaczu. Nie przyszłoby mi do głowy obnażać swoje uczucia przed tymi ludźmi. Nigdy jeszcze nie byłam w pomieszczeniu tak pełnym beztroski i łez. Ale oczy królowej śniegu są suche. Czy Fredrika czuje ulgę, że najstarszy syn stanął w końcu na ślubnym kobiercu? „Buntownik”, który zawsze stawał dęba już przed pierwszą przeszkodą. Ostatni z rodzeństwa, jeśli nie liczyć dawno zbiegłej córki, której chyba nikt już nie pamięta. Nigdy się o niej nie rozmawia, a przecież w takim dniu jak dzisiejszy przynajmniej matce powinno jej brakować. Ale cała uwaga Fredriki jest teraz skierowana na Ivana. Nawet raz nie raczy spojrzeć na mnie, kiedy tak stoję z małą, sztywną dłonią w rękawiczce w jego wielkiej dłoni. Wkrótce jej nazwisko stanie się moim, a reputacja jej syna znajdzie się w moich rękach.

*

Wszystko dzieje się w noc poślubną. Właśnie weszłam tylnymi drzwiami do rodziny, przez wąską szczelinę nazywaną małżeństwem. Ale tego wieczoru nic nie idzie zgodnie z planem. Wieczór jest tak zimny, że tort weselny nie daje się pokroić, w kruszonie wytrąca się lód, bąbelki zamarzają w szampanie, a wypomadowane i zaczesane do tyłu włosy mężczyzn zamieniają się w połyskujące hełmy. Delikatne lilie w bukiecie ślubnym czernieją na mrozie, a kiedy przechodzę przez strojną bramę weselną, cienki welon rwie się niczym pajęczyna. Przyjęcie trwa całą noc, a nawet dłużej z powodu burzy śnieżnej. Nawet wojskowy lodołamacz nie może zapewnić nam powrotu, tak silne wiatry szaleją wokół wyspy. Goście muszą sobie jakoś radzić, pić i tańczyć, by utrzymać ciepło. Robi się późno, alkohol płynie szerokim strumieniem, jedzenie działa usypiająco, kelnerzy mają urwanie głowy z sennymi gośćmi. Jeśli ktoś zaśnie w wychłodzonej sali, może się to źle skończyć. Dom zbudowano z przeznaczeniem na krótkie letnie pobyty i chociaż teraz jest tu pełno ludzi, to i tak jest piekielnie zimno. Przez szpary w drewnianych ścianach wdzierają się podmuchy wiatru, nanosząc sporo śniegu.

Staliśmy się zakładnikami burzy śnieżnej i mrozu. Goście marzną tej zimowej nocy, najdłuższej w roku, najciemniejszej, najmroźniejszej. Ponieważ rodzina Ivana niemal do samego końca próbowała nie dopuścić do ślubu, jestem już tak ogromna, że mam wrażenie, iż zaraz pęknę.


Wszystko zaczęło się od walca weselnego. Spokojnego, a jednak pełnego napięcia. Ivan okazuje się dobrym tancerzem, muszę tylko pozwolić mu się prowadzić, tak jak to robię od momentu naszego poznania. Po raz pierwszy jesteśmy tak blisko siebie, po raz pierwszy trzyma mnie w ramionach. Jego dłoń, rozgrzana alkoholem, na dole moich pleców. Nieskromne spojrzenia rozpraszają mnie, czuję je na sobie. Ludzie bacznie się nam przypatrują, patrzą, jak się dotykamy, poruszamy, jak na siebie patrzymy. Jakby chcieli ocenić, na ile moje „tak” jest prawdziwe. Obce spojrzenia, obcy ludzie. Nie ma tu nikogo z mojego życia.

Ledwie wybrzmiewają ostatnie takty, kiedy Maurits nagle wpija we mnie swoje szpony. W niestrzeżonej chwili pojawia się nie wiadomo skąd i przywiera do mnie, łapie mnie w ściągniętym gorsetem pasie i mówi, że pora, by pan młody się podzielił.

Ivan nie powinien mnie puścić, ale co ma zrobić, urządzić scenę na parkiecie już na samym początku wesela? Kiedy potem szukam go wzrokiem, wirując w tańcu, nigdzie go nie dostrzegam. Pewnie jest wśród gości zebranych wokół stolika z grogiem i weselnym tortem z masy migdałowej, albo wyszedł na zewnątrz zapalić i odlać się w wyjącej śnieżycy. W każdym razie zostawił mnie na pastwę brata i losu. A los ma na imię Maurits i ciągnie mnie za sobą po parkiecie tak gwałtownie, że mam wrażenie, że druty mojego gorsetu zaraz uwolnią się ze swoich więzów i utworzą wokół mnie warowny wianek. Wszyscy mnie przed nim ostrzegali i chyba nie tylko z powodu jego nieco diabolicznej urody. Nawet jego żona i jego matka mnie ostrzegały. I Vanna, gestami, których nie można było nie zrozumieć. Starałam się uważać na niego już pierwszego wieczoru, kiedy się poznaliśmy, ale może jednak go nie doceniłam? Teraz jestem łatwym łupem, bo panna młoda nie może nikomu odmówić, musi tańczyć ze wszystkimi mężczyznami obecnymi na weselu, tego nauczyła mnie Irene. Ale Maurits, jej mąż, łamie wszystkie zasady etykiety, nie pozwalając nikomu innemu tańczyć ze mną. Miałam nadzieję, że ktoś uratuje mnie z opresji, ale tak się nie dzieje.


Jeśli to, co później się wydarzyło, było częścią planu Mauritsa, to był to plan diaboliczny. Doskonale wiedział, w jakim jestem stanie. Nawet jeśli tak bardzo zależało mu na tym, żeby wesele brata skończyło się skandalem, powinien jednak był przewidzieć ryzyko. Sprowokowanie przedwczesnego porodu na tym pustkowiu to igranie z życiem. Wydaje się zbyt pijany, żeby z takim wyrachowaniem kalkulować, ale może to też część jego planu? Próbuję zwrócić na siebie uwagę któregoś z pozostałych braci, ale nikt nie przychodzi mi z pomocą. Nawet Irene, chociaż widzę, że domyśla się, co się dzieje. Ivana nigdzie nie widzę, chociaż gwałtowne manewry Mauritsa sprawiają, że cała sala jawi mi się jak zamknięty krąg.

Po raz ostatni próbuję się wyswobodzić i w końcu mi się udaje. Maurits traci równowagę i wpada na muzyków z kapeli, a ja uciekam z parkietu. Wchodzę pospiesznie do pokoju, mając nadzieję, że nie podąży za mną, bo drzwi nie można zaryglować od środka. Ale jest już za późno. W dole pleców czuję powoli narastający ból. Wkrótce jest już tak silny, że nie mogę go dłużej ignorować, chociaż to jeszcze nie pora… To nie tak miało być.

*

Niekończące się przyjęcie, tak musi wyglądać piekło. Przemarznięci do szpiku kości, na najbardziej odległej wyspie, w najgorszym z możliwych dni, mamy wrażenie, że to wszystko będzie trwać w nieskończoność: przyjęcie i poród, ciągnące się bez końca. Gryzę ręcznik, który Vanna złożyła i wepchnęła mi w usta. Niemal do końca próbuje ukryć, co się dzieje. Zdążyłam się już nauczyć, że najlepiej robić to, czego chce Vanna, więc milczę. Zagryzam ręcznik i prę. Ale co zrobi, kiedy dziecko weźmie pierwszy oddech i zacznie krzyczeć? Goście weselni wydają się na razie całkowicie nieświadomi tego, że leżę w pokoju, starannie udekorowanym na naszą wielką noc, i rodzę. Muzycy grają jakby nigdy nic. Nadzieje Vanny, że zła pogoda nieco otrzeźwi weselników, nie ziściły się, wręcz przeciwnie. Większość wlewa w siebie jeszcze więcej, żeby utrzymać mróz na dystans. Mam nadzieję, że kiedy usłyszą płacz niemowlęcia po drugiej stronie drzwi pokoju nowożeńców, uznają, że wyobraźnia spłatała im figla. Mróz staje się moim przeciwnikiem, to z nim walczę, kiedy zaczynają się skurcze. Ból zasadza się na mnie z demoniczną siłą, jakby zło atakowało mnie od wewnątrz. Podcina nogi mojemu opanowanemu ja, a potem mam wrażenie, że moje ciało wydaje dziecko na świat bez mojej obecności – samo, silne, niedostępne.

Mija wieczność, kiedy w końcu Vanna kładzie moje dłonie na ręczniku, dając mi do zrozumienia, że teraz muszę już trzymać go sama, i wychodzi z pokoju.


Dotąd nawet nasze języki nie dotknęły się w ustach, a teraz – kiedy Ivan, prowadzony przez Vannę, wchodzi do pokoju – leżę z obnażonym łonem, wygięta w łuk, wystawiona na jego mętny od alkoholu wzrok profesjonalisty. Jako jedyna osoba na wyspie posiadająca jakąś wiedzę medyczną musi szybko wytrzeźwieć, podwinąć rękawy fraka i pomóc mi. Przyjąć bez ceregieli poród panny młodej w wychłodzonym pokoju na łóżku pokrytym czarnymi skórami owiec, zmarzniętymi płatkami róż, w pościeli z rodowym monogramem, która wkrótce cała nasiąka wodami płodowymi i krwią. Dziecko, któremu próbuje pomóc przyjść na świat, nie jest jego dzieckiem. A mimo to musi zrobić wszystko, żeby urodziło się zdrowe. Ja chcę po prostu się go pozbyć. Prę pochłonięta bólem, patrząc na białą twarz Ivana widoczną między moimi zakrwawionymi kolanami. Czy to mieszanka francuskiego szampana i fińskiej wódki sprawia, że jest taki blady, czy też fakt, że dystans, który utrzymywaliśmy od naszego pierwszego spotkania, teraz musi zostać przekroczony w tak gwałtowny sposób. Kiedy widzi ręcznik w moich ustach, natychmiast go usuwa. „Krzycz” – szepcze. Ból jest niewyobrażalny, przeszywa mi brzuch niczym żelazny pręt. Ale nie wydaję z siebie żadnego dźwięku.

Dopiero kiedy Vanna każe natychmiast wezwać matkę Ivana, uświadamiam sobie, że sytuacja jest krytyczna. Niezależnie od tego, jak praktycznie Vanna zwykle działa, to nigdy sama nie rodziła, więc Fredrika, która ma za sobą sześć własnych porodów i niezliczone porody synowych, jest w tym względzie bardziej doświadczona od niej. Ivan ma co prawda odpowiednie wykształcenie, ale co mężczyźni mogą, kiedy przychodzi co do czego, wiedzieć o porodach? I tak to zwykle kobiety wykonują brudną robotę, a lekarz, mężczyzna, podchodzi ewentualnie pod sam koniec z metalowym narzędziem w ręku, przygląda się masakrze i mówi pielęgniarce, ile ma założyć szwów i gdzie.

Jak tylko matka Ivana staje w drzwiach, Vanna znów wkłada mi ręcznik w usta. Ivan protestuje: „Chcesz ją udusić? Pozwól jej krzyczeć. Jak inaczej przez to przejdzie?”. Jego matka zauważa, że za jej czasów nie pozwalano kobietom krzyczeć podczas porodu, lekarze, mężczyźni, nie byli w stanie tego znieść, dostawali bólu głowy. „Krzycz” – cedzi Ivan przez zęby i patrzy mi w oczy, jakby chciał mnie moralnie wesprzeć. Ale ja nie krzyczę. Moja teściowa przyznaje, że nigdy nie widziała tak cichej pierworódki. Wygląda na to, że naprawdę jej synowi trafiła się uległa żona. Albo śmiertelnie groźna, czas pokaże, myśli zapewne.

W końcu dziecko najwyraźniej uznaje, że chce się mnie pozbyć podobnie jak ja jego, i wychodzi na świat własnymi siłami. Wspomagane zdecydowanymi ruchami przez Vannę, która lekko je popycha, i Ivana, który obraca je i bierze na ręce, wciąż nieco jeszcze zamroczony alkoholem, w koszuli z gorsem poplamionym krwią. A ja nadal prę, mimo że dziecko jest już na świecie, ponieważ nie jestem tego świadoma. Nie rozumiem, dlaczego Ivan rozdziela moje kolana i szepcze, żebym się uspokoiła. Ból mija dopiero, kiedy Vanna unosi maleństwo, połączone ze mną pępowiną, jak szalupa ratunkowa, która jeszcze nie uwolniła się od tonącego okrętu-matki.


Dziecko rodzi się w czepku. Jakby mocne błony miały chronić je od silnego mrozu. Pierwsze, co robi moja teściowa, to sprawdza płeć dziecka, którym obdarzyłam jej ród. Sama jeszcze nie widziałam maleństwa, ale jej zawiedziony wzrok pozwala mi zgadnąć jego płeć. Następnie prosi, żeby ktoś przysłał tu kilka dziewcząt, które podawały do stołu, by sprzątnęły pokój. Przywykły do brudnej roboty. Oczywiście, jeśli przyjęcie na tym nie ucierpi. Nie udaje jej się ukryć zawodu. Że też nie byłam w stanie się powstrzymać, przynajmniej do chwili, kiedy wrócimy na ląd. Wesela synów to także jej uroczystości, jej duma, nawet jeśli niekiedy dochodziło podczas nich do nieprzyzwoitych tańców na stole. T o okazuje się jednak trudniejsze do strawienia.

Fredrika, po upewnieniu się, że noworodek żyje, opuszcza pokój, rzucając mimochodem do Vanny, żeby pamiętała o łożysku. Ivan wymiotuje do umywalki, dają o sobie znać długo tłumione skutki pijaństwa. Natomiast Vanna jest całkowicie pochłonięta dzieckiem: stoi i trzyma je w ramionach. Z łożyskiem muszę poradzić sobie sama. Muszę je urodzić, co okazuje się niemal równie trudne jak wydanie na świat dziecka.

Dziwny widok… Ręce Vanny przysysają się do noworodka z siłą, której nikt nie byłby w stanie powstrzymać. Można odnieść wrażenie, że dziewczynka zawsze na nich leżała, na jej lewym ręku, podczas gdy prawą Vanna wykonuje wszystkie praktyczne czynności. Zdecydowanym ruchem odcina pępowinę, ma silne, żylaste ręce kucharki. Szybkie cięcie nożem używanym do krojenia pieczeni z jelenia.

W momencie kiedy zostaje przecięta fizyczna więź łącząca mnie z dziewczynką, mała przechodzi w ręce Vanny. Jest jej, bardziej niż kiedykolwiek będzie moja. Od pierwszej chwili to dłonie Vanny ją trzymają: jedna podtrzymuje maleńką lepką główkę, druga skulone plecy. Od początku są ze sobą połączone podwójnym węzłem, czego mała oczywiście nie będzie pamiętać, więc Vanna zapamięta to za nią.


Owija dziewczynkę w to, co ma pod ręką, tuli ją, czule, mocno – niemal chciwie, smutno – podczas gdy ja leżę wyzuta z sił i obolała, wśród parujących owczych skór, w duszącym odorze krwi i róż. Wśród weselnych gości tłoczących się na progu pokoju zapada niezwykła cisza. Wszyscy, którzy byli na tyle czujni, by zauważyć, że Ivan w końcu zniknął w świętej izbie małżeńskiej, dokąd udał się, podążając za małżonką, mieli pewno nadzieję, że usłyszą stamtąd podniecające, działające na wyobraźnię dźwięki. Ale coś takiego?

Dymne kurtyny, atmosfera tajemniczości, gorset, suknia będąca prawdziwym dziełem sztuki, mającym sprytnie ukryć dziecko… Wszystko to miało pomóc zachować pozory, nawet jeśli większość już się zorientowała, że pieczęć została złamana, skoro ślub odbywa się w takim pośpiechu. Lecz kiedy pozory mojej niewinności runęły przy uniesionej kurtynie, usiłowania Fredriki, by ukryć mój stan, nagle wydają się żałosne, wręcz śmieszne. Włożony w nie wysiłek tylko to podkreśla. Ale czy Fredrika w najśmielszych fantazjach mogła wyobrazić sobie coś takiego?

I nagle zszokowaną ciszę przerywa Maurits, krzycząc: „Defloracja! Poczęcie! Ciąża i poród! Wszystko w jedną noc, szybka robota, bracie! Zdrowie pary młodej, niech nam żyje!”. Po czym zdezorientowani goście, zachęcani przez Mauritsa, krzyczą: „Hura!”. Bo Maurits przywykł, że ludzie go słuchają, nawet w tak opłakanym stanie jak teraz, kiedy jest pijany.

Podczas gdy Maurits wznosi wyzywający toast za udane przyjęcie, które co jak co, ale na pewno ani przez chwilę nie było nudne, zaczyna do mnie docierać, że to, co się dzieje, wcale nie jest końcem, tylko początkiem.

*

Rozgwieżdżone czyste, nocne niebo grudniowe zdąży przejść w poranek, zanim wesele dobiegnie końca. Wraz z pierwszymi ostrożnymi promieniami światła sztorm cichnie i możemy w końcu wrócić na ląd. Podczas gdy tłum rozbawionych gości zostaje stłoczony w łodziach, ja razem z moim świeżo poślubionym mężem i teściową płyniemy lodołamaczem. A z nami oczywiście też Vanna z małą, przytuloną do jej ciała, okryta tanim, ciężkim futrem astrachańskim. Siedzi wyprostowana na przymocowanej do ściany ławie w kajucie kapitana. Jej twarz jest spokojna, niezgłębiona, pusta jak po katastrofie.

Do tej pory nie widziałam jeszcze twarzy dziewczynki. Tylko czubek jej pokrytej puszkiem główki owiniętej pożyczoną etolą z błękitnego lisa. Powiedziano mi, że to dziewczynka. Na razie mi to wystarcza, nie muszę jej oglądać. W swoim czasie będę musiała spojrzeć jej w oczy, najpierw jednak muszę zaczerpnąć powietrza, wyjść na ląd, zebrać siły. Przez całą drogę leżę zawinięta jak zwłoki w ostatniej podróży, cudownie odrętwiała pod ciężkim błamem. Wpatruję się w lodowato zieloną przestrzeń porannego nieba, które powoli przesuwa się nad nami. Nasłuchuję dźwięku kry rozbijającej się o kadłub. Zatoka Botnicka, rodzina Cederów… Jak ja się tu znalazłam? W świecie tak nierzeczywistym, że droga, którą pokonałam, by tu dotrzeć, zaczyna się zacierać.

Istnieję gdzieś poza bólem. Ivan dał mi jakiś proszek. Wkrótce nauczę się rozpoznawać to uczucie odrętwienia. Wynoszą mnie na ląd, przywracają do życia. Należysz do tych, którzy przeżywają, mówią mi. Tak, to prawda, przeżywam, czy tego chcę, czy nie.

Vera

Подняться наверх