Читать книгу Vera - Anne Swärd - Страница 9
I
Klan kobiet
ОглавлениеI właśnie w ten sposób przeniosłyśmy się do rodzinnej wioski ojca – bez niego. Do jedynego miejsca na ziemi, do którego, matka miała pewność, że za nią nie pojedzie. Często powtarzał, że jego noga nigdy tam nie postanie. Szybko zrozumiałyśmy dlaczego.
Przeniosłyśmy się z jednego świata do innego, nowego, z jednej pory roku do innej. Kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta portowego, była wiosna, tu, w górach, trwała jeszcze zima. Odwieczne piękno. Krystalicznie czyste górskie jeziora. Powietrze pachnące żywicą, metaliczne, suche i czyste. Może tutaj Marie pozbędzie się swojej dziecięcej astmy, na którą cierpiała w brudnym mieście. Mama twierdziła, że do rzadkiego powietrza, które sprawiało, że im wyżej byłyśmy, tym bardziej bolały nas głowy, można się przyzwyczaić. Ale do innych rzeczy: do życia tu, w górach? Góry nie należały do żadnego kraju, same w sobie były krajem, mawiał tata, opowiadając nam o swoim dzieciństwie. Chociaż, jak wkrótce zrozumiałyśmy, nigdy o całym, lecz jedynie o wybranych fragmentach. Jednak w porównaniu z ciasną, zakurzoną dzielnicą portową, gdzie z najwęższych uliczek nie było nawet widać nieba, ten świat wydał się nam baśnią, tyle że nie wiedziałyśmy jeszcze, jak ona się skończy.
Mama jechała, aż skończyła się droga i samochód, na środku jakiegoś miasteczka, zamienił się nagle w kupę zardzewiałej blachy ze zniszczonymi oponami. Mieszkańcy miasteczka zebrali się wokół wraku i przyglądali matce, jakby była egzotycznym ptakiem, który zabłąkał się w te strony. Stała tam, z mocno zarysowanymi brwiami, w zdecydowanie zbyt czerwonej sukience i wysokich trzewikach, wyblakłych i schodzonych, i na zdecydowanie zbyt wysokich obcasach. A jakby tego było mało, miała też okulary przeciwsłoneczne, które jakiś pilot z bazy wojskowej zostawił u babci. Teraz zdjęła je i mrużąc oczy, przyglądała się milczącemu zgromadzeniu. Tylko nie wyjmij teraz papierosów, zdążyłam pomyśleć chwilę przedtem, zanim to zrobiła, a potem przez kilka długich krępujących sekund, wydających się nam wiecznością, czekała, aż któryś ze stojących najbliżej mężczyzn podejdzie i poda jej ogień. Jakby kiedykolwiek w jej życiu jakiś mężczyzna podał jej ogień. Nikt się nie ruszył. W końcu zrobiła to sama, zachowując resztki godności, po czym otworzyła tylne drzwi i wypuściła z samochodu swoje córki, czyli nas.
Zapach portowego miasta nadal unosił się wokół nas i naszych bagażów, kiedy jedna po drugiej wypadałyśmy z samochodu, który już nigdy nie miał przejechać nawet metra. Wybudzone ze snu, mrugałyśmy powiekami w ostrym świetle. Mama przedstawiła nas eleganckim gestem dłoni, w której trzymała papierosa, w takiej kolejności, w jakiej wytoczyłyśmy się przez drzwi. Żadnego mężczyzny, „żadnego mężczyzny?” – szeptali ludzie, jakby to był największy skandal, jaki się tu wydarzył. W mieście, z którego pochodziłyśmy, kobiety będące w związku z mężczyzną należały do wyjątków. A poza tym nawet, jeśli któraś miała chłopa, to rzadko go widywała i prawdę mówiąc, była mu za to wdzięczna. W tym momencie cieszyłam się, że mama nie rozumie ich języka. Ojciec nauczył się jej języka, ona jego nie, z naszej trójki chyba ja najlepiej opanowałam góralską gwarę ojca, więc teraz mama pchnęła mnie i powiedziała: „Porozmawiaj z nimi, Sandrine”.
Rozumiałam dostatecznie dużo, żeby się dowiedzieć, że jeszcze nie dotarłyśmy do celu. Ludzie wskazywali gdzieś w górę, na wijącą się ścieżkę, którą zwykle chodziły owce, na pewno nieprzejezdną dla francuskiego samochodu. Potrzebowałybyśmy raczej ciągnika czy wojskowego jeepa z napędem na cztery koła, zdolnego poruszać się po stromym zboczu, niezależnie od tego, czy była tam droga czy nie.
Musiałyśmy zostawić nasze nieliczne bagaże i ruszyć dalej na piechotę. Wkrótce droga zrobiła się tak wąska, że nawet wóz z koniem by nią nie przejechał. Pod koniec przypominała wąski stromy szlak, a na sam koniec nawet i to nie. Szłyśmy zarośniętą ścieżynką, prowadzącą na kolejną halę, i dalej przez stromą przełęcz.
Mama wmówiła sobie, że właśnie w tej odciętej od świata górskiej okolicy, w dalekiej osadzie, w której mówiono obcym językiem i gdzie panowały obce nam zwyczaje, znajdziemy schronienie u rodziny taty. U ludzi, których nie znała, z którymi nie potrafiła się porozumieć, a którzy poza tym mieli na pieńku z naszym ojcem. Czy ona tego nie wiedziała?
Wszystko, co miałyśmy, to był ten dom, który zresztą okazał się całkowicie inny, niż go sobie wyobrażałyśmy. Zapuszczona niewielka kamienna chata, zamieszkana przez zwierzęta, zarośnięta, pełna pajęczyn i pokrzyw. Zaniedbane nic, z którym matka wiązała wielkie nadzieje, kiedy – cytując ojca – przyszedł jej do głowy ten „nieszczęsny pomysł”, żeby się tu przenieść. Do tego zapuszczonego domu w górach, który stał zamknięty od czasu, kiedy ojciec go opuścił. Dlaczego nie chciał nam tu towarzyszyć, dziwiła się mama, kiedy spocone z wysiłku, a jednocześnie drżące z zimna wspinałyśmy się po raz pierwszy do naszego nowego domu. Zresztą po co jej taki chłop? Po co jej córkom taki ojciec? W ogóle do czego kobietom potrzebni byli mężczyźni? Jaki mężczyzna porzuca swoje córki? Zostawia je z matką, którą podejrzewa o szaleństwo. Jaki mężczyzna tak postępował, jak podły pies. Mama zadawała pytania w taki sposób, że szybko zrozumiałyśmy, że nie oczekuje od nas odpowiedzi.
Kiedy weszłyśmy do zabitego deskami domu, natychmiast dostrzegłyśmy zdjęcie na ścianie. Ślubne zdjęcie za szkłem pokryte tłustą błoną czasu. Nienaturalnie pokolorowany ojciec w miejscowym stroju ludowym, w bezkształtnym kapeluszu, z wąsami, które, jak się wydawało, mieli wszyscy mężczyźni w okolicy, a w każdym razie ci, którzy skończyli już osiemnaście lat. Ale kobieta u jego boku nie była naszą mamą. To była jego miłość z czasów, zanim poznał naszą mamę, i powód, dla którego opuścił osadę, żeby już nigdy tu nie powrócić. Rosła, piękna młoda kobieta, równie wysoka jak ojciec, w stroju ludowym, skórzanych butach, w białej pelerynie zamiast sukni ślubnej i welonu. Dla mamy jej istnienie było takim samym zaskoczeniem jak dla nas. Później dowiedziałyśmy się, że kilka lat po ślubie ojciec postanowił nagle opuścić swoją młodzieńczą miłość. Kiedy się pakował, ona gotowała żurek, grożąc, że odbierze sobie życie: sobie i synkowi. Tata jej nie słuchał. Ale ona nie żartowała. Tak w skrócie brzmiała ta historia.
Wszystko, poza tym, że skoczyła w przepaść, mogło równie dobrze wydarzyć się w świecie, z którego pochodziłyśmy, w którym porzucanie kobiet przez mężczyzn nie było niczym nadzwyczajnym, tyle że zwykle o tym nie uprzedzali. To dotykało wszystkie kobiety i nie było żadnym wstydem. Kobiety nie brały tego do siebie, bo wszyscy wiedzieli, że tacy są mężczyźni: niewierni i egoistyczni. Ale tutaj, w tej żyjącej tradycjami katolickiej wiosce w górach, zachowanie ojca było nie do pomyślenia. Żaden mężczyzna z jego licznego rodu nigdy tak nie postąpił. Mężczyźni mogli poniżać swoje kobiety, bić je, chodzić do dziwek, ale zostawić je? Nigdy. Kobieta, która rzuciła się w przepaść z naszym przyrodnim rodzeństwem, jednym w ramionach, drugim w swoim łonie, zrobiła to zapewne ze wstydu i z żałości, i t o było w tym wszystkim najsmutniejsze, powiedziała mama, odkurzając starannie zdjęcie. Zostawiła je na ścianie, żeby przypominało o tym, jaki ojciec był naprawdę.
*
Od dnia wyjazdu ojciec był w wiosce persona non grata. Okrył rodzinę wstydem i tego mieszkańcy nie mogli wybaczyć ani jemu, ani nam. Tego, że przyjechałyśmy tu, rozdrapując ledwie zagojone rany, do osady, która składała się z kilku górskich chat gdzieś na dalekiej hali między przepaścią a ciągnącym się w nieskończoność lasem modrzewiowym. Z niewielkim górskim kościółkiem, sercem osady, zamkniętym i twardym, bo nawet ksiądz nas nie powitał. Wieści musiały poprzedzić nasze przybycie. Było to bezpieczne, ale ciasne miejsce, zachowawcze i oceniające, w którym kobieta taka jak nasza mama była pierwszym znakiem zbliżającej się apokalipsy. Kobieta, która paliła papierosy, prowadziła samochód i żyła sama, mimo że jej mąż nie umarł. Mówiła po francusku i chodziła w spodniach z moleskinu, rąbała drwa, zwijała papierosy, a wieczorami słuchała zagranicznych wiadomości na diabelskiej, trzeszczącej maszynie, nazywanej radiem. Wszyscy byli zgodni, że koniec świata musi być bliski.
Nawet bez złej opinii ojca mama byłaby tu nie na miejscu. Wszystkiego miała w nadmiarze, była zbyt wyzywająca: wysokie obcasy i czerwona sukienka, jak dziwka z Zakopanego, a na szyi nie nosiła łańcuszka z krzyżykiem od chrztu. Nigdy nic takiego nie miała, a nawet gdyby miała, to pewno dawno już trafiłby do lombardu. Już sam fakt, że samotna kobieta pojawiła się w tej zacnej okolicy, wzbudzał niepokój. No i jak wychowała córki, czy w ogóle? Patrzyli na nią, a potem na nas i pewno myśleli, że dojdą im trzy dzikie kocice, budzące zamieszanie w wiosce zdecydowanie za małej na takie jak my.
Kiedy zaczęto wykluczać nas z lokalnej społeczności, mama udawała, że to nasz własny wybór. Że byłyśmy za mądre jak na dość ograniczonych tutejszych mieszkańców. Mama chyba rzeczywiście wierzyła, że rodzina ojca przyjmie ją, chociażby ze względu na nas, jego córki. Ale ludzie najwyraźniej byli przekonani, że ojciec nie był zdolny do niczego dobrego.
Stworzyłyśmy własny niewielki kobiecy klan. Zresztą zawsze tak było, tyle że wcześniej klan był większy. W mieście portowym wszystkie kobiety zbierały się codziennie na dużym rozgrzanym słońcem podwórzu, żeby sobie nawzajem pomagać: sprawiać sardynki, obierać fasolę, wieszać pranie, skubać brwi, plotkować o cudzych mężach. Teraz nagle zostałyśmy same: mama i my. Mama twierdziła, że chciała wziąć tutaj babcię, ale babcia odmówiła, a mama na pewno nie nalegała. Babcia byłaby znacznie bardziej skomplikowanym bagażem niż my trzy.
Tata nigdy już się do nas nie odezwał, mimo że mama od czasu do czasu prosiła, żebyśmy napisały do niego na poste restante. „Szczęście jest jak wąż, który szybko wije się w trawie i znika” – mówiła surowo, ale spod słów przebijał smutek. Była z nim szczęśliwa, i chociaż była dumna, to przyznawała się do tego. Nawet jeśli to było dawno temu.
Minęło sporo czasu, zanim zaczęłyśmy się domyślać, o co im naprawdę poszło. Kiedy przyjechałyśmy w góry, nadal byłyśmy jeszcze dziećmi. Szybko jednak musiałyśmy nauczyć się dbać o siebie, ponieważ mama była zajęta innymi sprawami. Nie wiedziałyśmy dokładnie czym, ale wiedziałyśmy, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Mama prosiła, żebyśmy starały się nie zwracać na siebie uwagi, i tak było wystarczająco dużo zamieszania związanego z naszym pojawieniem się w wiosce.
*
Przeprowadzka z miasta portowego w góry była dziwnym pociągnięciem. Jakby ktoś inny tego chciał. Mama zachowywała się, jakby miała romans. Kiedy późnym wieczorem wracała do domu, czułyśmy zapach obcego mężczyzny. Ale z tatą nie kłócili się o miłość, nie było to też coś tak banalnego jak zazdrość. Kiedy tata powiedział, że nie pozwoli, żeby przyczyniła się do jego śmierci, miał na myśli dokładnie to, co powiedział. Kiedy kazał mamie wybierać: „albo oni, albo ja”, to nie chodziło mu o innych mężczyzn. Mama stwierdziła, że to niedorzeczny wybór, nie chciała się zgodzić. On ją uderzył, ona mu oddała, więc on uderzył ponownie, mocniej. Nie pomogło. Mama nie cofnęła się nawet o milimetr. Pewnie nie mogła. Było już za późno i ona to wiedziała.
Pytanie brzmiało, czy ojciec był gotów puścić nas, dzieci, z kimś, kogo działania mogły sprawić, że skończymy w najbliższym obozie pracy albo pod ścianą z kulką w głowie? Jeśli mama miała romans, to miała go z całą grupą ludzi, bardziej tajemniczą niż jakakolwiek miłość. Chodziło o podziemną komórkę ruchu oporu, zrzeszającą i mężczyzn, i kobiety.
Pewnego razu, kiedy wyrzekała na tchórzostwo ojca, zdarzyło się jej powiedzieć słowo za dużo, a potem uznała, że w takim razie powinna uchylić rąbka tajemnicy. Ale tylko tyle, żebyśmy zrozumiały, dlaczego już nigdy nie powinniśmy zadawać jej więcej pytań.
Kiedy w ogóle miała czas się w to wszystko zaangażować, mając trzy różne prace i trzy córki? Ale wszystko zaczęło się właśnie w jednym z miejsc, gdzie pracowała. W domu jednej z eleganckich rodzin, u której sprzątała. Dorośli synowie rodziny, siedząc pod kryształowym żyrandolem, przerzucali się rewolucyjnymi planami, podczas gdy mama odkurzała rodzinne pamiątki i nastawiała uszu. A przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Młodzi mężczyźni rozmawiali, jakby jej tam w ogóle nie było, nauczono ich nie zauważać służby. Ale coś musiało się wydarzyć, ktoś musiał zwrócić na nią uwagę i wciągnąć ją w spisek, a potem było już za późno. Grupa rozrastała się, kreśliła coraz śmielsze plany, a gdy sytuacja polityczna się zaostrzyła, ich zaangażowanie przestało się ograniczać do siedzenia pod żyrandolem, stało się bardziej konkretne, niektórzy z grupy wstąpili do Brygad Międzynarodowych.
Tata uważał, że mama dała się wykorzystać. Ludzie, dla których pracowała – i którzy wbili jej do głowy te wszystkie bzdury – byli ludźmi uprzywilejowanymi, przywykłymi wykorzystywać innych. Powinna była to wiedzieć i nie wikłać się w ich działania. Jeśli coś się wydarzy, przyjdzie jej za to zapłacić. Poświęcą ją, nawet się nad tym nie zastanawiając, podczas gdy sami, dzięki rozlicznym kontaktom, wyjdą z tego cało.
Kiedy ruszałyśmy w drogę, połowa pierwotnej grupy była w Hiszpanii, gdzie wspierała walkę przeciwko ludziom Franco. Gdyby mama nie miała nas, córek, też pewnie by tam pojechała, przyznała kiedyś. Większość nigdy nie wróciła, więc prawdopodobnie uratowałyśmy jej życie, dodała bez większego entuzjazmu.
Prawdopodobnie postanowiła pojechać tam, gdzie mogła się przydać, a jednocześnie mieć alibi dla swojego pobytu. Przypuszczam, że ludzie z podziemia zaopatrzyli ją w potrzebne jej rzeczy: zdezelowany samochód, na który nigdy nie byłoby jej stać, mapy z bezpiecznymi drogami i w pewną sumę pieniędzy, żebyśmy przeżyły pierwszy okres. Naprawdę była gotowa ryzykować razem z nami, użyć nas jako przykrywki?
W Europie już od dawna było niespokojnie. Ustawy norymberskie. Pogromy. Anszlus. Noc kryształowa. Pakt stali. Nadciągała ciemność, która szybko zaczęła przypominać chaos. Ludzie znikali bez śladu. Próbowałyśmy wmówić sobie, że ojciec nie odzywał się do nas, bo pewnie został przymusowo wcielony do wojska, uwięziony, deportowany. Wszystko było lepsze od tego, że po prostu mu na nas nie zależało. W najlepszym razie mogłyśmy się łudzić, że wróci jako bohater i wtedy wytłumaczy nam swoje milczenie. „E tam, pewnie siedzi w barze i popija tani kalwados. Tacy tchórze jak wasz tata zawsze przeżywają” – mawiała mama z goryczą. Zaliczała go do ludzi bez kręgosłupa.
Kiedy w końcu zaczęłyśmy rozumieć, czego ich prywatna wojna tak naprawdę dotyczyła, wielka wojna w Europie była już faktem. We wrześniu tego roku, kiedy miałam skończyć jedenaście lat, niemieckie, rosyjskie i słowackie wojska wkroczyły do naszej nowej ojczyzny, by podzielić kraj między siebie. Wyjechałyśmy z terenu, który miał się stać francuską „wolną strefą”, do kraju, który miał być pierwszą ofiarą wojny, do ojczyzny taty na wschodzie. Nie uciekłyśmy od zbliżającej się wojny, tylko znalazłyśmy się w jej środku.
*
Moja młodsza siostra Pauline widziała piętnówkę wędrowniczkę właśnie tego ranka, kiedy wiadomość o wybuchu wojny dotarła do naszej wsi. Był to najgorszy z możliwych znaków, ale ponieważ widziała go tylko Pauline, nikt szczególnie się tym nie przejął, chociaż oznaczał niebezpieczeństwo.
Dzieciństwo, niewinność… A potem nadeszła wojna. Nie przestałyśmy żyć, ale przestałyśmy planować. Czas został podzielony na mniejsze kawałki, papierosy zaczęto sprzedawać na sztuki, chleb na kromki, wprowadzono kartki na mięso, trzeba było je konserwować, żeby starczało na dłużej, perspektywa czasowa się skróciła. Po co planować na jutro, skoro nie wiadomo, czy ono nadejdzie?
Nasza odizolowana od świata, trudno dostępna górska osada przez długi czas była bezpieczna. Ale w dolinie, w pięknym Zakopanem u podnóża gór, wkrótce zaroiło się od nazistów. To tam szukali rozrywek. Tam był hotel Palace, w którym teraz mieściła się siedziba Gestapo i mająca złą sławę szkoła policyjna. Mama opowiadała o tym z takim przejęciem, jakby widziała to na własne oczy. Zaczęłam pracować dla niej na długo, zanim dotarło do mnie, co naprawdę robię. Pomagałam jej kopiować różne dokumenty, zanim rozumiałam znaczenie słów, które przepisywałam. To, że byłam zbyt młoda, żeby je rozumieć, było zaletą, a kiedy w końcu zrozumiałam, co kopiuję, mama nie miała innego wyboru, jak mi zaufać. Zlecała mi zadania, których bała się zlecić moim siostrom. To ja byłam tą milczącą i godną zaufania, potrafiłam słuchać, można było mi się zwierzyć, powiedzieć o wszystkim. Byłam średnią siostrą, która zwykle pozwalała mówić innym, obie moje siostry były rozgadane, ja milczałam. „Radzisz sobie ze słowami, Sandrine, dopóki nie ma potrzeby, żebyś coś powiedziała” – twierdziła mama. I to była prawda, słowa były mi bliskie, ale daru wymowy nie posiadłam.
Moim zadaniem było iść przez las z zapieczętowanymi dokumentami, zaszyfrowanymi informacjami i ręcznie rysowanymi mapami do jakiejś odległej osady w górach czy do porzuconych domów w lesie. Wiedziałam, że nie są puste, chociaż mogły sprawiać takie wrażenie, i cały czas śmiertelnie się bałam. W ciemnych oknach widziałam żarzące się papierosy i błyszczące białka oczu. Ci, którzy byli tam w środku, czekali tylko, aż się oddalę, żeby wyjść i sprawdzić uzgodnione wcześniej kryjówki. Poza tym, że załatwiałam różne sprawy dla mamy, życie toczyło się niemal jak dawniej. Bo musiało. Wspominam ten czas jako dziwnie spokojny. Nierzeczywisty, niewiarygodnie beztroski.