Читать книгу Vera - Anne Swärd - Страница 8
I
Początek wszystkiego
ОглавлениеDorastałam nad morzem, nie widząc go. Gdzieś w dali była stocznia i wielkie doki, odległy miraż. I coś w powietrzu, odbicie czegoś, czego można się było jedynie domyślać. Pewnie nawet nie wiedziałybyśmy, ja i moje siostry, o tym, że morze naprawdę istnieje, gdyby nie to, że niemal wszyscy mężczyźni w okolicy podobno właśnie tam się znajdowali: na morzu – oczywiście wtedy, kiedy nie było ich w domu i nie urządzali bibek i awantur, zakłócając ustalony kobiecy porządek. Dorastałyśmy wolne, jakbyśmy w ogóle nie miały rodziców. Kiedy się budziłyśmy i kiedy zasypiałyśmy, mamy nie było w domu. Mieszkałyśmy w wynajętym pokoju w labiryncie dzielnicy portowej między mokrym dokiem a suchym. Dzielnica portowa, gniazdo prowizorek. Nasz wynajęty pokój został podzielony na dwie części: jasna od ulicy była nasza, ciemna od podwórza należała do babci. Tam, za zniszczonym haftowanym parawanem, który wyznaczał granicę między naszymi światami – karelską draperią, pachnącą obcym krajem i czarną jak zimowe noce na Północy – babcia przyjmowała marynarzy, którym szyła ubrania. Słyszałyśmy ich jęki, jakby biorąc miarę, bez przerwy kłuła ich szpilkami.
Haftowane złotym jedwabiem ptaki fruwały w ciemności. I chociaż pokusa, by leżąc gorącą nocą, kiedy sen nie nadchodził, pociągnąć za którąś z luźnych nitek, była duża, to jednak nie robiłyśmy tego, bo za każdym razem jeden z ptaków znikał na zawsze. Karelski parawan towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Z portowego miasta do osady w górach. Widział, jak rodzą się imperia i jak upadają. Widział, jak na świat przyszła mama Naomi i my, jej córki. Widział, jak mężczyźni przychodzili i odchodzili.
Babcia Marion była najbardziej popularną krawcową w całej okolicy. Mężczyźni często pukali do naszych drzwi, chociaż latem w pokoju było gorąco jak w piekle. Jedynie cienki blaszany dach dzielił nas od piekącego słońca. Po niebie krążyły zmęczone ptaki, zataczając powoli koła, albo gromadziły się obok czarnych od sadzy kominów, walcząc o wysuszone rybie szczątki i skrawek cienia. Zimą pokój pod cienkim blaszanym dachem był lodowato zimny i cuchnął wilgocią, naftą i rybami, odwiecznymi sardynkami. Zimą z puszek, latem świeżymi.
A mimo to pamiętam, że kochałyśmy to nasze życie. Może z tego prostego powodu, że było n a s z e. Nawet babcia nie narzekała na swoje, mimo że mężczyźni często byli pijani, przychodzili nocą, chwiejąc się na nogach, i zawsze targowali się o cenę, nawet jeśli chodziło tylko o skrócenie nogawek, co zajmowało zaledwie kilka minut. Pożyczali od babci nocnik i odlewali się na zewnątrz w ciemności, po czym budzili wszystkich sąsiadów, spadając ze schodów, stromych i czarnych, bo na schodach światło nie działało, od zawsze.
Babcia nie miała głowy do pieniędzy – nie dbała o to, by uczciwie jej płacono, ale nie potrafiła też zadbać o to, co miała. Więc finansami zajmowała się nasza mama. Robiła to, od kiedy dorosła. Pilnowała, żeby babcia brała zapłatę przed wykonaniem usługi, co nie było łatwe. Bo nawet jeśli mężczyźni byli bardzo pijani, to zawsze liczyli tak, żeby wyszło na ich korzyść. Cholerne sknery. Nigdy nie zostawili nawet centyma więcej. Zachowywali się jak pijaczyny, a liczyli jak księgowi. I zawsze przeklinali, narzekała mama, która przykładała wagę do takich spraw. Język był jedyną rzeczą, która była za darmo. Dlatego powinnyśmy z tego korzystać, mówiła nam. Szkoda tylko, że po drugiej stronie przepierzenia nie miałyśmy dobrych przykładów. Marie miała zaledwie roczek, kiedy radośnie zawołała putain do pewnej kobiety z Armii Zbawienia, która zawitała do nas, kusząc przerabianymi sukienkami. Była gotowa nam je podarować, jeśli tylko mama zgodziłaby się nas ochrzcić. Pauline powtarzała to słowo w kilku najbardziej powszechnych językach, które dochodziły nas zza przepierzenia: po sycylijsku, amerykańsku i arabsku. Sama pewno też to robiłam, tyle że nie powstała o tym żadna opowieść. Taki był los średniego dziecka: stawało się niewidzialne. Byłam pomocniczką mamy i jej obrończynią, miałam nadzieję, że kiedyś w końcu mnie dostrzeże, ale nauczyłam się też cenić sobie wolność niewidzialnego. Właściwie mogłam robić wszystko i nikt by tego nie zauważył. Do dnia, kiedy przekroczyłam granicę.
Mężczyźni odwiedzali babcię, jakby na świecie nic się nie zmieniło. Tyle że z czasem dorosłyśmy i zaczęłyśmy się domyślać, po co do niej naprawdę przychodzą. Ojciec Naomi, naszej mamy, był jednym z nich. Karelczyk, który podarował babci parawan. Pojawiał się u nas, kiedy do portu zawijały statki z Morza Białego. I chyba też się zastanawiał, skąd babcia wiedziała, że to właśnie on jest ojcem jej córki. „No to spójrz na nią” – powiedziała. A on spojrzał na noworodka, który był tak mały, że nie miał jeszcze żadnych rysów twarzy. Mógł być dzieckiem kogokolwiek. A jednak miałam wrażenie, że zaakceptował, iż jest jego.
Wszyscy wiedzieli, że babcia Marion jest nieco opóźniona. To była jakaś wada wrodzona, której na szczęście nie przekazała naszej matce. Mama odziedziczyła trzeźwy umysł ojca, co okazało się bardzo przydatne. Musiała bowiem szybko dojrzeć i się usamodzielnić. Wkrótce potrafiła już lepiej niż matka ocenić potencjalnego klienta i wzięła na siebie dokonywanie selekcji. Nauczyła się, kto gwarantował zapłatę, a kto mógł oznaczać problemy. A jeśli ktoś nie potrafił pogodzić się z tym, że został odtrącony i zaczynał rozrabiać, wtedy biegła do sąsiada po psa, który słynął z tego, że był agresywny wobec mężczyzn i doskonale wiedział, w jaką część ciała ma celować.
Mężczyźni z dzielnicy portowej pochodzili zewsząd. Ci z Północy, na przykład z Karelii, wyróżniali się wysokim wzrostem, jasnymi włosami i potężną sylwetką. Babcia Marion była niska i ciemna, z rodu Berberów. Mama Naomi odziedziczyła urodę po obojgu. Nie sądzę, by znała prawdziwe nazwisko Karelczyka, nazywanego tak po miejscu pochodzenia. Nigdy nie można było być pewnym, kiedy się zjawi. Ale kiedy statki z drewnem zawijały do portu i dzielnica zaludniała się Rosjanami i mieszkańcami Północy, wtedy zwykle prędzej czy później się pojawiał. I wtedy w domu pojawiały się też pieniądze, ale najważniejsze było to, że póki był z nami, mama nie musiała być dorosła. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co to znaczy być dzieckiem. Nauczył ją tego, traktując ją jak dziecko.
Kiedy był z nami, babcia nie przyjmowała klientów, nawet jeśli dobijali się do drzwi. Mama próbowała zniechęcać ich jeszcze na schodach, bojąc się reakcji Karelczyka, ale jego to chyba w ogóle nie obchodziło. Marion była, jaka była. Gdyby taka nie była, nigdy by jej nie poznał.
Dla mamy obecność Karelczyka w domu oznaczała nieliczne jasne chwile jej dzieciństwa, a jednak pozostawało pytanie: dlaczego nigdy im nie pomógł, chociaż na pewno mógł. Dawał im jedynie drobne sumy, chociaż nie był zwykłym marynarzem, tylko drugim kapitanem na dużym frachtowcu. Dbał natomiast o swoją rzekomą córkę. Gdyby nie on, mama pewnie nigdy nie poszłaby do szkoły. Karelczyk nie chciał, żeby przejęła zawód matki, nauczył się nawet francuskiego, żeby rozmawiać z nimi obiema, ale żeby pomóc Marion, zmienić jej sytuację życiową, tak daleko nie zamierzał się posunąć. Gdyby świat wyglądał inaczej, mawiał, ale chyba miał na myśli swój własny świat, bo w jej świecie nie było niczego, co stałoby na przeszkodzie zmian. Ale gdzieś daleko na Północy Karelczyk miał już rodzinę, a drugiej zapewne nie potrzebował. Chciał ją mieć, ale beż żadnych zobowiązań. To wszystko działo się, zanim objawił się nasz ojciec. Być może uwielbiałyśmy słuchać opowieści o pierwszym spotkaniu naszych rodziców, ponieważ to właśnie wtedy zaczęło się nasze życie.
Mama nigdy nie miała żadnych tajemnic przed nami, córkami, nawet chyba nie wiedziała, że matki nie powinny dzielić się wszystkim z dziećmi. Niczego przed nami nie ukrywała. Nie chroniła nas przed życiem, bo też od kogo miałaby się tego nauczyć? Jej matka nigdy nie chroniła jej przed czymkolwiek.
*
Historia. Spotkali się pewnego poranka na wąskich schodach od podwórza, on szedł na górę, ona na dół. Próbowała szybko go wyminąć, szła ze spuszczonym wzrokiem, w ręku niosła nocnik. On pachniał lasem. Co prawda ona dorastała z dala od jakiegokolwiek lasu, ale wiedziała, jak pachnieli mężczyźni ze statków przewożących drewno. Pachnieli ostro i świeżo, jak Karelczyk, drewnem i żywicą.
Nie rozpoznała go. Jeśli już wcześniej odwiedzał jej matkę, to nie zapamiętała jego twarzy. To dobry znak, zwykle bowiem zapamiętywała tych, których następnym razem powinna unikać. A teraz stała na schodach z nocnikiem w ręku, nawet nie nakryła go pokrywką, ludzie bez przerwy chodzili po schodach z nocnikami, nie ukrywając czegoś tak banalnego jak własne odchody. Szła szybko, nie chciała, żeby poczuł przykry zapach, ale on ją zatrzymał. Powiedziała mu, że jest zbyt wcześnie, żeby mógł skorzystać z usług matki, a on tak się zdziwił jej szczerością, że odpowiedział grubiańsko.
Zignorowała zaczepkę. Przywykła do tego. To było życie jej matki, nie jej. Właściwie była już w odpowiednim wieku, ale ojciec miał wobec niej inne oczekiwania, o czym dobrze wiedziała. Poza tym wiedziała też, że statek ojca zbliżał się do portu, chciała więc szybko opróżnić nocnik, wysprzątać pokój, dobudzić matkę, doprowadzić do porządku ją i siebie. Dawno już nie widzieli Karelczyka i zaczynało brakować pieniędzy. Był więc wyjątkowo wyczekiwany.
Nieforemny porcelanowy nocnik stawał się coraz cięższy, czuła, że za chwilę wyślizgnie się jej z rąk. Słyszała, jak mężczyzna łamanym francuskim mówi, że był tu już kiedyś i może wrócić, zostaną w porcie kilka dni, muszą załadować towar, z którym popłyną dalej, do Tangeru. Możliwe, że przypłynął tym samym statkiem co jej ojciec. Wyglądał młodo, miał może dwadzieścia pięć lat: starszy od niej, młodszy od matki. Sprawiał wrażenie, jakby czuł się skrępowany, nie na swoim miejscu, a może po prostu należał do tych, którzy źle się czuli na lądzie i pobyt w porcie traktowali jak zło konieczne.
„To było zrządzenie losu” – twierdził później ojciec. Że nasza mama akurat w tym momencie postanowiła wyjść opróżnić nocnik. Bo właśnie sposób, w jaki poradziła sobie z niezręczną sytuacją, sprawił, że się w niej natychmiast zakochał. Los? „Nie ma bardziej przesądnych ludzi niż marynarze, w ich życiu los zawsze odgrywa główną rolę” – mawiała mama. Nikt przecież nie jest w stanie kontrolować władcy mórz.
Jej pierwsze spotkanie z ojcem mogło zamienić się w romantyczną historię. Gdyby nie fakt, że właśnie w tym momencie babcia otworzyła drzwi i skinieniem głowy zaprosiła go do środka, a mamie nocnik wysunął się z rąk… Gdyby nie t o, mama oczywiście powstrzymałaby swoją mamę – obojętne, czy chodziło o spodnie, które trzeba było zacerować, czy o to drugie – przypominając jej, że Karelczyk jest w drodze. Ale możliwe, że to by nie pomogło, babcia pewno machnęłaby ręką, co miałoby oznaczać: jest w drodze, ale tu go nie ma, on zawsze jest w drodze, najczęściej w drodze od nas. Ile czasu straciła, czekając na niego? A mogłaby w tym czasie pracować i podać na stół coś innego niż odwieczne sardynki.
Teraz postąpiła jak zwykle, nie mogła przecież wiedzieć, że zaprasza do siebie przyszłego zięcia. Mężczyznę, który spowodował, że Karelczyk w końcu zniknął z ich życia.
Ostatnie, co mogło przyjść mamie do głowy, to to, że jej dzieci będą miały ojca marynarza. Ale kiedy wrócił, zrobił to właśnie dla niej, nie dla jej mamy. A wracał za każdym razem, kiedy zawijał do portu, by w końcu przenieść swoje rzeczy do jej części pokoju. Pierwsze dziecko, chłopca, stracili. A potem przyszłyśmy na świat my: Marie-Sandrine-Pauline, jedna szybko po drugiej. Tata stał się częścią życia mamy, a Karelczyk zniknął, był zazdrosny, a może tylko zawiedziony. Bo przecież wybrała całkowicie inne życie niż to, które dla niej wymarzył. Chciał, żeby się uczyła, a przynajmniej porzuciła życie, które nie było dość dobre dla jego córki. Zresztą w końcu to zrobiła, ale na swój sposób i bez jego pomocy.
*
Mama musiała samotnie sterować statkiem, który był naszym życiem. Prowadzić go przez niebezpieczeństwa dzielnicy portowej, przez labirynt domów, ulic i małych, wąskich dobrze nam znanych zaułków. To był świat kobiet, w którym mężczyźni pojawiali się i znikali niczym morskie pływy, tyle że nieco mniej regularnie. Kobiety musiały radzić sobie najlepiej, jak potrafiły. I robiły to.
Najspokojniej było, kiedy tata wypływał w morze – w domu bywał tak rzadko, że zapomniał, jak wygląda życie na lądzie. Z kobietą, dziećmi i codzienną rutyną. Natychmiast dostawał choroby lądowej i musiał wracać na morze. Przez pierwsze kilka dni było spokojnie, ale zawieszenie broni nie trwało długo i wszystko zaczynało się od początku. Najgorzej było, kiedy schodził na ląd jako sztauer, bo na statku nie było dla niego pracy. Im bardziej nim pomiatano, tym trudniej mu było wytrzymać w domu. Nie miał temperamentu, żeby załadowywać, rozładowywać i dawać sobą kierować. W wielkim, ciemnym, pozbawionym tlenu brzuchu statku czy magazynu portowego czuł się jak szczur. Morze widział jedynie kątem oka. Dla kogoś przyzwyczajonego do jego bezkresu było to zabójcze.
Jego zejście na ląd stało się początkiem końca ich związku. Łączyła ich wielka namiętność – intensywna i gwałtowna – i właśnie dlatego tak niepodatna na nic, nie dająca się przekształcić w cokolwiek innego. Przyjaźń? Nie, między nimi nie było to możliwe.
W każdej chwili wszystko może się zdarzyć. Z taką świadomością dorastałyśmy. To czuło się w powietrzu. I rzeczywiście, to, co się później wydarzyło, poznałyśmy po zapachu. Mama zaczęła inaczej pachnieć. Czułyśmy to, kiedy późnym wieczorem wracała do naszego wynajętego pokoju. Ciągnął się za nią nowy, dziwny zapach, jakby towarzyszył jej ktoś obcy. Czułyśmy to wyraźnie, gdy leżąc w ciemności, czekałyśmy na jej powrót. Kiedy szła schodami od podwórza, przechodziła przez pokój, a potem wyczerpana padała na łóżko i gasła, zapach zostawał. Gdyby ojciec nie spędzał wieczorów na hulankach, też by to zauważył, a tak czułyśmy to tylko my, jej córki. I byłyśmy zgodne, że najlepiej będzie, jeśli przy nim nie puścimy pary z ust.
Być może dzieci zawsze czują, kiedy matka przestaje pachnieć tak jak zawsze. Ja i Pauline niezbyt się tym przejęłyśmy, ale Marie, która, jak mawiała mama, wzdychając, „urodziła się moralna”, nagle nabrała do niej dystansu. Nie chciała, żeby ją obejmowała, plotła jej warkocze, w ogóle unikała jej dotyku. Wszelka matczyna troska, o którą zawsze tak się biłyśmy, bo była rzadka, teraz ją denerwowała. Co nie znaczyło, że my, jej młodsze siostry, doświadczałyśmy jej w nadmiarze.
Pewnego dnia ojciec wrócił do domu o innej porze niż zwykle. Rozumiałyśmy, że nie jest dobrze, bo mama miała wrócić dopiero po północy, jak zwykle ostatnio. Ojciec nie odezwał się ani słowem, usiadł przy stole w kuchni i czekał. Nie obudził nas, nie zadawał żadnych pytań. Może widział w mroku białka naszych zlęknionych oczu, słyszał niepokój w naszych oddechach pod kocem. Siedział więc i milczał, palił, zaciągając się powoli tanim marokańskim haszyszem, i czyścił paznokcie nożem do chleba. A kiedy Pauline wstała zrobić siusiu, tak bardzo się denerwowała, a potem wyszła na schody, żeby opróżnić nocnik, kazał jej podać sobie butelkę. To nie był dobry znak. Pił powoli, metodycznie, zachowując spokój, co było naprawdę niepokojące. Najlepsze dla mamy, dla niego samego i dla nas byłoby, gdyby się upił i zdążył zasnąć przed powrotem mamy. Rankiem zawsze wszystko wyglądało lepiej niż wieczorem. Ojciec miał gwałtowny temperament, ale szybko się wypalał. Rzadko był zły przez całą noc.
Ale ranek nie nadchodził. A im więcej tata pił, tym był bardziej trzeźwy. Wszystkie trzy rozumiałyśmy, że to oznacza katastrofę. Wszystko, co mogłyśmy zrobić, to leżeć i drżeć w oczekiwaniu na moment, kiedy na schodach usłyszymy odgłos kroków mamy.
Kiedy w końcu pojawiła się w korytarzu od podwórza, wsunęła rękę przez drzwi i zapaliła żarówkę na suficie, ojciec siedział przy stole wyprostowany, z szeroko rozłożonymi nogami, z pustą butelką w jednej ręce i szklanką z petami w drugiej. Podniósł się powoli, a mama, zaskoczona, upuściła wszystko, co miała w ręku. Ojciec zdjął ubranie i położył się do łóżka. Mama zrobiła to samo. A potem się zaczęło.
*
Dzieciństwo jest wszędzie. Nigdy dalej niż na wyciągnięcie ręki: jakiś szczegół, dźwięk, zapach, który nagle przywodzi na myśl tamte czasy, smak kobylego mleka, zapach krwi czy świeżych sardynek z dzielnicy portowej. Wspomnienie dzieciństwa jest jak szkielet ryby na piasku, delikatny, a jednak kiedy po nim depczemy, to sprawia nam ból. Nie spałyśmy całą noc, tym razem jednak nie były to jak zazwyczaj odgłosy miłości, które nie dawały nam zasnąć, krzyki czy uderzenia tak krewkie, że nawet sąsiedzi nie śmieli się wtrącać, tylko coś bardziej przerażającego: ledwie słyszalne szepty. To było coś nowego, tajemniczego i bardziej przerażającego niż docinki i wyzwiska, które zazwyczaj latały w powietrzu w pokoju tak małym, że niczego nie dało się tu ukryć, ani miłości, ani rozpaczy, żądzy czy nienawiści. Całe życie przy uniesionej kurtynie.
Tym razem jednak najwyraźniej chodziło o coś zbyt ważnego, żeby tłuc kieliszki czy rozdzielać razy. Zamiast tego były szepty. „Jeśli z tym zerwiesz, obiecuję, że zejdę na ląd na dobre” – szeptał ojciec w ciemności. „Zejdziesz na ląd na dobre, na litość boską” – wzdychała mama. W końcu tata wstał, ubrał się i zniknął na schodach. „Nie pozwolę, żebyś doprowadziła mnie do śmierci. Aż tak bardzo cię nie kocham” – wymruczał pod nosem. To były jego ostatnie słowa. Kiedy echo jego kroków umilkło, one nadal wisiały w powietrzu. Mama siedziała na łóżku, kończyła palić papierosa. „No dobrze. To znaczy, że w ogóle mnie nie kochasz” – powiedziała spokojnie. Odwróciła się do nas plecami, zasnęła i spała jak zarżnięta, aż zaczęłyśmy ją szarpać, żeby się obudziła, bo inaczej spóźni się do pracy w stołówce.
Ojciec wrócił po kilku dniach, ale po tym, co się wydarzyło, już nigdy więcej się do siebie nie odezwali. Wkrótce zauważyłyśmy, że mama zaczęła czynić pewne przygotowania: pakowała rzeczy, załatwiła samochód, rozmawiała z kobietami na podwórzu, upewniając się, że zaopiekują się babcią. Dopiero kiedy już siedziałyśmy w wynajętym samochodzie, gotowe ruszyć w drogę, pojawił się ojciec. Mówił do matki przez zasuniętą szybę. Po raz ostatni przypomniał jej, że jej postępowanie zagraża i jej, i nam. Samochód, stary grat, zakołysał się, kiedy się o niego oparł. Wyraził wątpliwość, czy dowiezie nas do granicy z Włochami. Na dodatek z tą stertą na dachu: drewnianymi krzesłami, wiadrami sardynek, zniszczonym dywanem, cynową balią, tarą do prania i starą umywalką. Być może wierzył, że wóz zaraz się popsuje i będziemy zmuszone wrócić do niego, prosząc kogoś o podrzucenie. Za kilka dni znów będziemy razem – a potem wszystko będzie jak dawniej.
W końcu przekonał matkę, żeby opuściła szybę na tyle, by mógł pocałować ją w policzek. Zauważyłam, że nie zdjęli z palców obrączek zaręczynowych. Ojciec nie zrobił tego zapewne z powodów po części sentymentalnych, po części praktycznych. Obrączka była jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał, więc pewnie chciał mieć ją przy sobie. Możliwe, że jedynie do momentu, kiedy trafi mu się okazja wymienić cienką złotą obrączkę na pieniądze. Mamie obrączka dawała poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niej nie wyglądała na kobietę samotną, którą w istocie była.
I nagle, niespodziewanie, pocałowali się, tak naprawdę. Przywarli do siebie na ułamek sekundy, po czym puścili się, jakby nigdy nic, w cichym porozumieniu, żeby nie utrudniać tego, co i tak było dostatecznie ciężkie.
„Nie odwracajcie się” – nakazała nam mama, kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta. Minęło zaledwie kilka dni od nieszczęsnej cichej wymiany zdań między naszymi rodzicami, a zostawiłyśmy wszystko i byłyśmy w drodze do granicy. W pożyczonym samochodzie. Nie mam pojęcia, jak mamie udało się go załatwić, bo przecież na co dzień ledwie starczało jej na chleb i papierosy. Mama prowadziła, na przednim siedzeniu leżały bagaże, z tyłu siedziałyśmy my, jej córki, jeszcze za małe, by cokolwiek kwestionować.
Czasem po prostu rzeczy dzieją się same z siebie, tłumaczyła nam. Jedyne, co miała poza nami, córkami, i zardzewiałą kupą żelastwa, była mapa, na której ktoś postawił krzyżyk. I zapisał nazwę miejscowości i nazwisko rodziny ojca. Mapa leżała na desce rozdzielczej, ale mama postawiła na niej popielniczkę i chyba nawet na nią nie spoglądała. W końcu uznałyśmy, że pewnie musi minąć kilka dni, zanim dotrzemy do miejsca, w którym mapa w ogóle się zaczynała.
Najpierw musiałyśmy przekroczyć granicę. Przejechać przez Włochy, Austrię i Czechosłowację. I dalej przez Karpaty i ich najwyższy górski łańcuch, Tatry. I właśnie tam, jeszcze wyżej niż Zakopane, po polskiej stronie granicy miała leżeć wioska, z której pochodził ojciec. Pięłyśmy się w górę, zmierzając ku najwyższym szczytom długiego górskiego masywu. Grat, który mama załatwiła, nie był chyba w stanie pokonać takiej drogi, chociaż zapewniono ją, że był jak osioł – równie irytująco powolny, ale też równie godny zaufania nawet na najbardziej stromym górskim zboczu.
Żadna z nas nie widziała wcześniej matki prowadzącej samochód, nawet nie wiedziałyśmy, że ma prawo jazdy. Zresztą, jak się szybko okazało, nie miała. Jechałyśmy więc głównie nocami, bo wtedy drogi były puste. Spałyśmy na zmianę. Kiedy mama prowadziła, my drzemałyśmy na tylnym siedzeniu. Kiedy zaczynało świtać, matka skręcała w jakąś pustą leśną drogę i zamieniałyśmy się miejscami. Siadałyśmy wtedy albo z przodu wozu, jedna obok drugiej, albo wychodziłyśmy na zewnątrz i spędzałyśmy kilka godzin na zabawie. A mama spała jak zabita na tylnym siedzeniu ze sztucznego tworzywa, lepkiego od gorąca. Czasem zatrzymywałyśmy się przy jakiejś stacji benzynowej gdzieś na pustkowiu i budziliśmy właściciela. Mama kazała ledwie przytomnemu mężczyźnie lać do pełna, obiecując, że zapłaci, kiedy będzie przejeżdżała tędy następnym razem. Na słowo honoru. Tłumaczyła mu, że jeśli nie zamierza wypompowywać benzyny z baku samochodu biednej samotnej matki, podróżującej ze swoimi dziećmi, to powinien się zgodzić.
Kiedy w drodze zabrakło nam benzyny, co zdarzyło się kilka razy, ponieważ wskazówki na desce rozdzielczej nie funkcjonowały tak, jak powinny, matka stawała na drodze w swojej czerwonej sukience z nogą na zderzaku, czekając, aż ktoś pojawi się w ciemności. I w końcu zawsze ktoś się pojawiał. Taką ją pamiętam – zawsze robiła to, co było trzeba.