Читать книгу Vera - Anne Swärd - Страница 6
I
Życie latem
ОглавлениеKiedy pierwszy raz zobaczyłam Ivana, miałam szesnaście i pół roku i całe życie za sobą. Nigdy nie będę starsza niż wtedy. To było na schodach nadmorskiego hotelu Vitemölla, kilka tygodni po tym, jak tam przybyłam. Przechodziłam obok niego i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu pozwoliłam, by moja dłoń musnęła jego jasne pogniecione lniane spodnie. Do dzisiaj nie wiem, czy to poczuł, ale zatrzymał się w pół kroku, więc też musiałam się zatrzymać. I podnieść wzrok, ponieważ zwrócił się do mnie: „To ty jesteś tą Francuzką?”. Powiedział do mnie „ty”, jakbyśmy znali się od zawsze albo jakbym była dzieckiem.
Potem już nigdy nie widziałam, żeby miał na sobie te spodnie. Jakbym zbrukała je moimi palcami. A może chciał je zachować na wspomnienie dnia, który zmienił wszystko.
Przybyłam z wojny do raju, kontrast nie mógł być większy. Zostawiłam za sobą śmierć i pewnego, skąpanego w słońcu wiosennego dnia wysiadałam z autobusu; oślepiona stanęłam przed oszklonym hotelowym tarasem, w którym odbijało się i niebo, i morze w bezdźwięcznej eksplozji światła i blasku. Tak nierzeczywistej, że obraz ten wyrył się w mojej pamięci, kiedy stałam tam z niewielkim pakunkiem w jednej ręce i tęsknotą za papierosem w drugiej. Razem z innymi kobietami ruszyłam po wysokich drewnianych schodach. Chciałam rozpocząć nowe życie, starego nie mogłam już dłużej ciągnąć.
Kilka tygodni później widziałam, jak w mroku wzdłuż brzegu płoną ogniska, tworząc łagodny łuk światła. W miasteczkach w głębi zatoki w wiosennym zmierzchu widać było ogień. Pomyślałam, że to musi mieć coś wspólnego z wojną, ale te ogniska były starsze niż wojna. Pradawna tradycja: oświetlone wzgórza, Noc Walpurgii. Wszelkie pozostałości po zimie należało spalić, stare ustępowało miejsca nowemu. Tego samego wieczoru dowiedziałam się, że Hitler zastrzelił się w swoim bunkrze.
Długo byłam przekonana, że Ivan był taki, jak jego letnie dni: spacerujący wzdłuż brzegu morza, grający w kanastę bosonogi lekarz. Wtedy jeszcze nie wiedziałam nic o jego życiu zimą. Założyłam, że t o było całe jego życie, że dom nad wodą był jego d o m e m. Przekonana o tym, powiedziałam mu „tak”, może nie tyle jemu, ile miejscu: wydawało mi się, że będę w stanie tam żyć. Smagane wiatrem nadmorskie łąki porośnięte rokitnikiem i krzewami pigwowca. I światło, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. Niebo tak wysokie i morze tak szerokie, że widziane z góry, z wydm, wydawało się bezkresne. Morze, którego toń kołysała i żywych, i umarłych.
Smagany wiatrem dom leżał samotnie niemal nad samym brzegiem. Duży, prosty i szary jak kawałki drewna, które słona morska bryza wyrzucała na brzeg. Widok na wszystkie strony świata. Na przechodzące w błękit morze i nadbrzeżną łąkę, na której hasające swobodnie konie wzniecały białe tumany wapiennego pyłu. Na surowy teren poligonu, gdzie wojska pancerne ćwiczyły strzelanie, aż po bogate w zwierzynę lasy w głębi lądu.
Świat tak odmienny od tego, z którego przybyłam. Tutaj powietrze było gęściejsze, słone i ciepłe, naleśniki były grubsze, ryby tłuściejsze, dni dłuższe, światło bardziej intensywne. W tym miejscu wszystko, co zostawiłam, wydawało się nierzeczywiste, dlatego łatwiej było mi tu oddychać. W krótkich momentach potrafiłam nawet zapomnieć, skąd przybyłam i jak się tu znalazłam.
Istnieje tajemnica przyrody, której nikt nie potrafi wytłumaczyć. Jak trawa morska poddana presji takich mas wody może kołysać się w niej, jakby była w stanie nieważkości? Czasem, kiedy nie mogłam zasnąć, miałam przed oczami ten obraz: gronorosty kołyszące się tak nieskończenie łagodnie na dnie morza. I wtedy myślałam, że właśnie taka powinnam być. Przejść w stan nieważkości i mimo presji kołysać się łagodnie, nawet jeśli wydawało się to niemożliwe.
*
Wędrowny krawiec przybył i zdjął mi miarę. Chociaż na początku miałam po prostu prowadzić Ivanowi dom, to przecież musiałam mieć jakieś ubranie. Krawiec miał ze sobą trzy różne kupony materiału do wyboru, Ivan zamówił po sukience z każdego, do tego koszulę nocną z jedwabiu z Bembergu w kolorze łososiowego różu i jasnoniebieską bieliznę z cienkiego błyszczącego materiału. Nigdy w życiu nie miałam na sobie czegoś równie delikatnego. Czułam się niemal naga, przesuwałam dłonią po jedwabistej tkaninie, żeby się przekonać, że jednak nie. Nigdy nie miałam ubrania szytego na miarę, które nie byłoby używane, poprawiane, z którego ktoś nie wyrósł, które nie było cerowane, łatane, podłużane. Nigdy nie miałam takich ładnych sukni, a jednak… Nie czułam w nich ciał innych, nie czułam w nich ciał moich sióstr i brakowało mi tego.
Codziennie przychodzili młodzi rybacy z portu i pytali o Ivana. Złowione ryby pływały w wiadrze z wodą albo leżały już sprawione w skrzynce po śledziach. Ivan zawsze kupował to, co mu oferowali. „Chłopcy bez względu na pogodę wstają w środku nocy i wypływają w morze w swoich nędznych łupinach, ryzykując życie dla kilku mizernych śledzi” – mawiał. Więc nawet jeśli tak naprawdę niczego nie potrzebowaliśmy, kupował to, co mieli do sprzedania. A potem, kiedy ryby zaczynały cuchnąć, zakopywałam je za domem.
Wieczorami Ivan szedł brzegiem na południe do osady rybackiej. Niekiedy brał swojego austina w kolorze czerwonego wina i jechał drogą wzdłuż nadmorskich łąk, wzniecając tumany białego kurzu. Wracał późno i bez samochodu. Powolnym krokiem wędrował wzdłuż linii wody z butami w ręku i marynarką przerzuconą przez ramię. Późnym popołudniem, kiedy już odespał kaca i zmęczenie, wracał do osady po samochód. Niekiedy przywoził papierosy, które nadawały się do palenia, w przeciwieństwie do oferowanych przez młodych rybaków: suchych, z przemytu, które po prostu się spalały. Bieżącego wydania krajowego dziennika nie można było kupić, dostępne było jedynie wydanie z poprzedniego dnia, dlatego o zakończeniu wojny Ivan dowiedział się dwa dni po fakcie. Dobre wiadomości kazały na siebie czekać. Gdyby jednak zaczęła się jakaś nowa wojna, to przez kilka dni bylibyśmy tego szczęśliwie nieświadomi. A jeśli ktoś w ogóle nie czytał gazet, jak wielu okolicznych ciężko pracujących ludzi, można było żyć w przekonaniu, że na świecie w ogóle nie ma zła.
Byłam zbyt nieśmiała, żeby się kąpać na oczach Ivana. Szłam nad morze tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że przez jakiś czas go nie będzie. Rozbierałam się na gorącym piasku, wkładałam biały kostium kąpielowy, który od niego dostałam, z troczkami zawiązywanymi na szyi, i wchodziłam do wody. Morze, nawet gdy było wzburzone, działało na mnie kojąco. Nie potrafiłam pływać, ale to mi specjalnie nie przeszkadzało, ponieważ myśl o tym, że mogłabym utonąć, nie przerażała mnie. Niekiedy podpływali młodzi rybacy, mimo że Ivana nie było w domu. Byli tak do siebie podobni, że aż trudni do rozróżnienia: płowi blondyni, opaleni, żylaści, twarze mieli oblepione rybią łuską, która lśniła w słońcu. Nie potrafiłam ich rozróżnić ani powiedzieć, ilu ich naprawdę było, ale tak czy inaczej nigdy nie przychodzili w pojedynkę. I patrzyli na mnie, jakby się zastanawiali, skąd ja się tu wzięłam – a przede wszystkim: czego tu szukam? Przywykli do tego, że Ivan zawsze był sam. Pytali o niego, używając długich wymyślnych zwrotów, nie rozumiejąc, że ich nie rozumiem. Nie pojmowałam, dlaczego Ivan nie był w stanie im odmówić. Bez przerwy wynajdował jakieś nowe rzeczy, które pragnął kupić. Cała niewielka załoga zaopatrywała go we wszystko, czego nie potrzebował: w nadpsute ryby i butelki skwaśniałego mleka, w napój słodowy, piwo, słoiki z marynatami błyszczącymi niczym trucizna, w świeżo upolowaną zwierzynę, dzikie króliki, kuropatwy, leśne gołębie. W skóry gronostajów i wiewiórek, naftę, słodką chałkę, która przywierała do podniebienia, worki z drewnem, w dachówkę domowego wyrobu i woskowe świece czy ręcznie robione sznury. Nierzadko także butelki, które zmieniały właściciela gdzieś na morzu.
Rybacy przywykli mierzyć wszystko dłońmi, garściami. Dwie garści były bardzo przydatną miarą. Ivan, po zapłaceniu majątku za oferowany przez nich towar – nie miał pojęcia, jaką wartość taka suma miała w ich świecie, co można było wyczytać z ich twarzy – proponował zwykle, żeby usiedli z nim na chwilę na werandzie, wypili po kieliszku, chociaż chyba byli na to za młodzi, czy po prostu zapalili papierosa w podziękowaniu za trud. Mimo że przecież nie on ich tu zapraszał.
Nie podobało im się, że tam byłam, i dawali to wyraźnie do zrozumienia, kiedy Ivan zostawiał mnie samą. Szczególnie kiedy widzieli, że wykonuję prace, za które chętnie sami wzięliby parę groszy. Kiedy rąbałam drwa, stali i patrzyli prowokująco. Ale akurat rąbać drwa potrafiłam. Czasem miałam wrażenie, że przychodzili po prostu po to, żeby na mnie popatrzeć. Nie proponowali, że mi pomogą, ale ja też nie prosiłam ich o pomoc. Im cięższa praca, tym lepiej, poza tym praca na dworze była pretekstem, żeby nie wchodzić do środka. Nie chciałam tego, ale w końcu jednak musiałam. Nie znałam się na prowadzeniu gospodarstwa w sposób, do jakiego przywykł Ivan. Jak długo uda mi się ukryć, że nie jestem w stanie sprostać jego oczekiwaniom? Wyprasowanie koszuli było sztuką, której nigdy nie opanowałam, a gotowanie w moim poprzednim życiu ograniczało się do gotowania rzepy. Pomyślałam, że moje siostry uśmiałyby się na samą myśl, że miałabym zajmować się kuchnią, chodzić w fartuchu i z ułożonymi włosami. Ivan nie mógł wybrać kogoś mniej przydatnego, co zresztą wkrótce stało się krępująco widoczne. „Co nas dzisiaj czeka?” – pytał nie przed posiłkiem, ale po tym, kiedy podałam mu danie, coś bliżej nieokreślonego, co miało być jego obiadem. Zapach przypalonych potraw utrzymywał się cały czas w powietrzu i cały czas bałam się, że w końcu będzie miał mnie dosyć. Jedyny powód, dla którego zgodziłam się na takie bezsensowne rozwiązanie, był taki, że nie miałam się gdzie podziać. Umowa była na czas ograniczony, ale zawsze był to krok do przodu. Wracać nie miałam dokąd.
Ivan przyjmował moje kuchenne niepowodzenia z zaskakującym spokojem, jakby już szykował dla mnie inne miejsce. Ale tak czy inaczej moje dni u niego były policzone. Lada chwila dowie się, co przed nim ukryłam.
Uznałam, że równie dobrze mogę mu to powiedzieć sama, zanim się domyśli. Wybrałam moment, kiedy akurat rąbałam drwa. Jeśli sama będziesz rąbać drwa na opał, będą grzały cię dwa razy bardziej, mawiała moja mama, wręczając siekierę którejś z nas, jej córek. Póki człowiek pracował, nie marzł, niezależnie od tego, jak dużo śniegu było wokół domu w górach. Ale teraz było lato, a ja stałam w drewutni Ivana i rąbałam drwa, włosy miałam zmierzwione, plecy mokre od potu. Ivan lubił mi się wtedy przypatrywać, jakby go to bawiło. Nawet jeśli czasem dawał mi do zrozumienia, że powinnam uważać. Przyszło mi do głowy, że rąbanie drwa mogło rozwiązać problem, jednak na razie tak się nie stało. Więc postanowiłam wyjawić mu swoją tajemnicę. Byłam przekonana, że będzie mnie to kosztować utratę pracy, mojego jedynego stałego punktu w życiu. Ale jeśli się przyznam, zanim sam się tego domyśli, to może nie pozbędzie się mnie tak szybko.
Stał w wieczornym słońcu przed drewutnią, ubrany na wyjazd do miasta, chłodny, elegancki w płóciennych butach i olśniewająco białej koszuli, która przypominała, że przecież jest lekarzem. Wciąż jeszcze się wahałam. Ważyłam wszystkie za i przeciw, zanim między dwoma zamachnięciami się siekierą zdobyłam się na odwagę i postanowiłam ostrożnie podjąć temat. Czy mógłby mi pomóc? Uwolnić mnie od tego dziecka? „Ja po prostu nie mogę…” – wymamrotałam, nie mając odwagi na niego spojrzeć. Rozpołowiłam kolejną szczapę i poczułam, jak sukienka klei mi się do ciała. Ale przecież był lekarzem, to jego dziedzina. Na pewno wiele kobiet prosiło go o to samo, i to z błahszych powodów niż ten, który naprędce wymyśliłam.
Podszedł i wyjął mi z ręki siekierę. Jakby uznał mnie za nieobliczalną. „Jeśli je zachowasz…” – zaczął i urwał. Stał i przyglądał się siekierze, której właśnie mnie pozbawił. Powiesił ją na najwyższym haku, do którego wiedział, że nie sięgam, wyszedł na słońce, jakby chciał nabrać nieco dystansu do wszystkiego, zanim po chwili dokończył zdanie: „…to zajmę się wami obojgiem”. Obietnica tak wielka, że poczułam się oszołomiona. Ale najwyraźniej nie dla niego. Stał spokojny w swoich płóciennych butach, przekręcił złoty zegarek na nadgarstku, opaloną dłonią odgarnął do tyłu dobrze przystrzyżone kasztanowe włosy. Obietnica złożona ot tak sobie, zbyt piękna, by mogła być prawdziwa, powinnam była pomyśleć, ale ja oczami wyobraźni widziałam już, jak zostaję tu, w tym domu na wysokim piaskowym klifie. Oczywiście przenoszę się do sypialni Ivana, a w nogach małżeńskiego łoża stoi kołyska dziecka. Tego nie byłam co prawda do końca pewna, ale propozycja dotyczyła nas obojga, więc chyba jednak tak.
Drugiego scenariusza nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Zupełnie inna przyszłość: zostaję sama, obca w obcym kraju, którego języka nie znam. Ivan był jak dotąd jedyną osobą, z którą mogłam się tu porozumieć. Teraz czekałam, aż powie coś więcej o tym, jak sobie to wyobraża. Ale on milczał, niczego nie powtórzył. Wygładził koszulę, która w lepkim wieczornym powietrzu zdążyła się już pomarszczyć na piersi, i najwyraźniej zamierzał ruszać dalej. Zrozumiałam, że jeśli się zawaham, wycofa propozycję. W tym układzie nie było miejsca na żadne wątpliwości. Odpowiedziałam skinieniem głowy.
*
Po tym, jak się „porozumieliśmy”, jak określił to Ivan, rozpoczął się nowy etap w naszych relacjach. Jeszcze tego samego wieczoru zabrał mnie nad brzeg, mimo późnej godziny wciąż jeszcze było widno. Szliśmy w milczeniu wzdłuż wody. „To najlepsza pora na poszukiwania, tuż po sztormie, kiedy fale wyrzucają je na brzeg” – powiedział. Ciała, pomyślałam, zanim pokazał mi, co miał na myśli. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Żeby sprawdzić, czy są prawdziwe, należało wziąć w zęby „płomienny kamień” koloru oczu Ivana i spróbować ugryźć. Powinien się lekko poddać. Były to krople żywicy sprzed dwudziestu milionów lat, pochodzące z lasów, które kiedyś rosły tu, gdzie dzisiaj jest morze. Podobno na dnie nadal zachowały się jego resztki. Ivan sam widywał, jak okoliczni chłopcy nurkowali w wodzie po zmroku. Szliśmy dalej skupieni, próbując bosymi stopami wyczuć cenne kamyki ukryte wśród wodorostów i chmar much.
Nowe porządki zaczęły obowiązywać niemal od zaraz. Z dnia na dzień miałam przestać robić wszystko to, co dotąd należało do moich obowiązków: nosić drwa, bielić prześcieradła, szorować podłogi, prać bieliznę, szykować posiłki. Nie dlatego, żeby w zamian spędzać więcej czasu z nim. To, że mnie chciał, nie oznaczało, że częściej się widywaliśmy. Tylko teraz nie wypadało, żebym wykonywała prace fizyczne. Przedtem byłam wolna, chociaż ciągle zajęta pracą, teraz stałam się jego i byłam bezrobotna. Nie wolno mi było ruszyć palcem, ani samej o sobie decydować. Posłano po Vannę, należącą do jego drugiego życia. Przybyła z daleka, ponieważ nie radziłam sobie w kuchni, podobnie jak nie radziłam sobie z prowadzeniem tego niewielkiego letniego gospodarstwa. Tak więc pojawiła się i zajęła moje miejsce, które tak naprawdę zawsze było jej miejscem. Była cieniem Ivana i jego prawą ręką. Ma łagodną, otwartą twarz, pomyślałam, kiedy zobaczyłam, jak wysiada z pociągu. Ale był w niej też upór. W jej szerokich ustach, dumnym karku, nawet w sposobie, w jaki brała się pod boki, czy kiedy rozmawiając z Ivanem, nagle wyglądała przez okno. Nie było wątpliwości, że zrobi to, czego od niej oczekiwał, ale po swojemu.
Zostałam osadzona w niewidzialnym więzieniu bezczynności. Herbatki, pasjanse, hafty i odpoczynek. To miało służyć dziecku, ale ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zdarzały się dni, kiedy miałam wrażenie, że wymuszona bierność doprowadzi mnie do szaleństwa. Nigdy w całym swoim życiu nie byłam bezczynna, więc teraz nie wiedziałam, jak się zachować. Wieczorami gdzieś z głębi domu dochodziły mnie odgłosy Vanny. Wolałabym być z nią. Słyszałam, jak krząta się po pokojach, zajmując się praktycznymi rzeczami. Zadania wymagające nieco trudu czynią życie prawdziwym, uspokajają nas, a kiedy kładziemy się spać, czujemy je w całym ciele.
Pierwsze, co Vanna zrobiła zaraz po przyjeździe, po tym, jak zainstalowała się w niewielkiej izbie obok kuchni, to zagotowała wodę na kąpiel dla mnie. Najwyraźniej Ivan poprosił ją, żeby spróbowała mnie domyć. Często chodziłam brudna, rozkoszowałam się tym, bo przez długi czas zmuszano mnie do przesadnej czystości. Teraz odbyła się rytualna kąpiel, mająca zaznaczyć przejście z jednego świata do drugiego. Szorstkie, ale troskliwe ręce Vanny przynosiły ból, ale i dobro.
Nie ja pierwsza wychodziłam za mąż, bo nie miałam się gdzie podziać. W tamtym momencie małżeństwo nie wydało mi się przesadną ceną za możliwość pozostania. Zrobiłabym wszystko, bylebym nie musiała wracać. Niepokój pojawił się w chwili, kiedy usłyszałam o zakończeniu wojny. Hitler działał szybko i zdecydowanie, najpierw zastrzelił psa, potem kochankę, a na końcu siebie. Pomyślałam, że to może znaczyć, iż wszyscy będą musieli wrócić, ja również, byłam przekonana, że skoro jestem w ciąży, stracę pracę u Ivana. A okazało się inaczej: to właśnie dziecko sprawiło, że wziął mnie do siebie. I chociaż nigdy nie podejrzewałam, że zrobił to wyłącznie ze szlachetnych pobudek, pozwoliłam, by mnie uratował.
Po jakimś czasie zgodził się, bym wieczorami siadywała z nim na oszklonej werandzie. Kiedy wcześniej oboje mieszkaliśmy w hotelu, on był lekarzem, a ja oporną pacjentką, potem stał się moim pracodawcą, a ja jego beznadziejną gospodynią. Teraz awansowałam na jego przyszłą żonę, i to było coś zupełnie innego. Nie rozmawialiśmy wiele, ale nauczył mnie grać w kanastę. Czarna kanasta, czerwona kanasta. I samba kanasta, rozgrywana trzema taliami kart, sześcioma dzikimi kartami. Długie, spokojne wieczory w domu nad morzem. Duże stado półdzikich koni galopowało o zmierzchu przez nadmorskie łąki, długonogie stwory z prehistorycznych czasów, z innego świata. Ale najbardziej lubiłam, kiedy Ivan wieczorem zdmuchiwał świeczki i gasił latarnie sztormowe. Wtedy świat na zewnątrz znikał. Jakby nigdy nie istniał.
Gorące lato sprawiło, że wojna stała się dziwnie nierzeczywista. Zdarzało mi się słyszeć dźwięk zbliżającego się ciężkiego jeepa z napędem na cztery koła, słyszałam, jak pracuje sześciocylindrowy silnik, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. Kiedy podnosiłam głowę, widziałam pusty krajobraz.
Lycka, szczęście, było pierwszym słowem, którego nauczyłam się w nowym języku. Według Ivana znaczyło to pierwotnie nieoczekiwany ruch, jaki wykonuje zając na polu, żeby umknąć swemu prześladowcy. Potem nie nauczył mnie już żadnego innego słowa po szwedzku. Czyżby nie chciał, żebym rozmawiała z kimś innym niż on?
Szczęście: euforia zająca wymieszana ze strachem – a potem?