Читать книгу Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski - Страница 3

Zanim powstała Solidarność Walcząca

Оглавление

Kornel Morawiecki – wojenne dzieciństwo


Jakie są rodzinne korzenie Kornela Morawieckiego?

Jakoś nigdy się nimi za bardzo nie interesowałem. Choć wiedzę na ten temat zgłębia mój brat i co jakiś czas zapoznaję się z jego ustaleniami. Jedno z nich dotyczy naszej genealogii sięgającej aż do roku 1430, czyli prawie do bitwy pod Grunwaldem. Jednak sześćset lat temu po ziemi chodziły setki tysięcy przodków każdego z nas. Z samej więc statystyki wynika, że wielu Polaków musiało mieć przodków nie tylko walczących w wielkich bitwach, ale i zaangażowanych w mnóstwo innych doniosłych wydarzeń. Od jakiegoś czasu organizowane są zjazdy mojej rozgałęzionej familii – bardzo dla mnie sympatyczne, ogromnie interesujące. Nadrabiam na nich moje braki w wiedzy o dziejach rodziny.


Tyle razy, w różnych wystąpieniach politycznych czy wypowiedziach publicystycznych, Kornel Morawiecki wskazywał na wielkość polskiego dziedzictwa narodowego, a o własnym, rodowym nie wie za wiele?

Narodowe dziedzictwo jest dużo ważniejsze. Z refleksji nad nim znacznie więcej wynika. A z moją orientacją w rodzinnej historii też nie jest chyba najgorzej. Choć im dalej w przeszłość, tym więcej znaków zapytania. Wiadomo mi, że w małżeństwie moich przodków (takich rzeczywistych „przodków w prostej linii”), w początku XIX wieku na dziewięcioro dzieci przeżyło tylko troje (pierwsze i dwoje ostatnich), pozostałe umierały w dzieciństwie. Aż strach wyobrazić sobie tak okrutny los. Przychodzą na świat kolejne dzieci i wszystkie po kolei umierają. Ciekawą rzeczą jest to, że mój prapradziad, który miał na imię Józef, był trzecim Józefem, który przeżył. Widać moi praprapradziadowie bardzo uparli się mieć syna Józefa. Z drzewa genealogicznego wynika, że pomimo takich tragedii jest jednak trochę Morawieckich, którzy dożyli naszych czasów. Tak było np. z Andrzejem Morawieckim, nieżyjącym już profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego, w latach osiemdziesiątych jednym z liderów „Solidarności” na tej uczelni i najwybitniejszym biochemikiem w powojennej Polsce. Kiedy się poznaliśmy, oczywiście zwróciliśmy uwagę, że się tak samo nazywamy i w rozmowie ustaliliśmy, iż nasze rodzinne związki nie są odległe.

Jeszcze w XIX wieku moi przodkowie Morawieccy nosili nazwisko w nieco innym brzmieniu – Morawiccy. Według mojego brata prawdopodobnie pieczętowali się herbem Jelita. Mówił mi, że w Polsce były dwie rodziny Morawickich: jedni właśnie herbu Jelita, którzy pochodzili z Morawicy pod Kielcami oraz drudzy, herbu Topór, pochodzący z Morawicy pod Krakowem. Herby są jednak tym wątkiem rodzinnej przeszłości, który interesował mnie najmniej. Dopiero niedawno mój brat zaczął szukać informacji na ten temat. W rodzinnych wspomnieniach żywa była pamięć o postaciach wyróżniających się jakimiś patriotycznymi czynami, udziałem w walce o niepodległość. Przynależność do tej czy innej grupy społecznej miała dużo mniejsze znaczenie. A skoro w czasach Piłsudskiego pojawili się w rodzinie także socjaliści, tym bardziej taka sprawa jak herby, mogła popaść w zapomnienie. Oczywiście ci socjaliści, o których mówię, byli niepodległościowcami. Zmiany społeczne były dla nich ważne, ale głównym celem była wolność Polski.


Prapradziadkowie Kornela Morawieckiego – Michał i Julianna Tytko z dziećmi. Po prawej siedzi prababcia Paulina Morawiecka z domu Tytko, 1913 rok


Pradziadkowie Kornela Morawieckiego – Ignacy Morawiecki (1852–1918) i Paulina Morawiecka z domu Tytko (1866–1918)


Czyli nazwisko brzmi tak, jakby było utworzone od nazwy miejscowości…

Bardzo możliwe. Przodkowie pochodzą z ziemi świętokrzyskiej, co najmniej przed stuleciem należeli już do szlachty bardzo zubożałej. Według mojej babci nazwisko wzięło swój początek z podkieleckiej Morawicy. Jeden z pradziadków ze strony ojca był koniuszym u Wielowiejskich, dziadek – sekretarzem gminy. Rodzice matki, Szumańscy, należeli do ziemiaństwa, niegdyś lepiej sytuowanego, bardziej nobliwego niż Morawiccy i chyba pieczętującego się herbem Jastrzębiec, z którym zresztą związanych było wyjątkowo dużo polskich rodzin. Pewne natomiast jest, że Szumańscy pochodzą z Zagórowa w województwie wielkopolskim. Dziadek mojej mamy, Karol Szumański, walczył w powstaniu styczniowym w 1863 roku, był ordynansem gen. Mariana Langiewicza. W późniejszych latach miał ptaka, kosa, którego nauczył gwizdać Mazurka Dąbrowskiego. Gdy w Tarczynie, gdzie mieszkał, ulicą przechodzili rosyjscy żandarmi, pradziad mówił „kosiu” i kos zaczynał gwizdać tę patriotyczną melodię. Rosjanie się złościli, ale cóż mogli zrobić ptakowi. Brat stryjeczny dziadka, Józef Szumański, był wtedy w Warszawie drukarzem powstańczych gazet i biuletynów. Został zamordowany przez Rosjan, a jego pogrzeb był wielką demonstracją patriotyczną mieszkańców Warszawy. Mój ojciec, jego bracia i wielu innych krewnych rodzili się w Nawarzycach, z których przenieśli się do Rakowa leżącego nieopodal Jędrzejowa.


Dziadkowie Michał (1888–1957) i Helena (1888–1972) Morawieccy


Dziadkowie Michał (1888–1957) i Helena (1888–1972) Morawieccy


Później jednak rodzina związała się z Warszawą.

Nie posiadali majątku dającego możliwość utrzymania, szukali więc pracy w mieście. Ojciec matki, Władysław Szumański, w Warszawie został tramwajarzem. Rodzina wspominała go jako człowieka dumnego z tego, że był szlachcicem i socjalistą. Należał do PPS-u Józefa Piłsudskiego. Ojciec (tak jak i dziadek nazywał się Michał) też trafił do Warszawy, poszukując pracy. Ściągnął go tam kuzyn, wujek Jurek Imbor. Przez jakiś czas pracowali na kolei.


Pradziadkowie Kornela Morawieckiego ze strony matki – Karol Szumański (1845–1924) i Anna Ołga Szumańska z domu Leykam (1851–1925)


Nekrolog Józefa Szumańskiego, stryjecznego brata pradziadka, niepodległościowego konspiratora zamordowanego przez Rosjan w 1863 roku


Rodzice poznali się i pobrali już w Warszawie?

Mama urodziła się nieopodal Warszawy. Była osobą jak na owe czasy nieźle wykształconą. Miała pełną maturę, co wówczas znaczyło niewspółmiernie więcej niż dzisiaj. Ojciec, absolwent gimnazjum im. Romualda Traugutta w Częstochowie, miał tylko małą maturę. To też wtedy nie było mało, ale ta różnica cenzusu między rodzicami pozwalała czasem mojej mamie żartować, że jest „mądrzejsza od ojca”. Mama znała języki, ojciec jednak zasadniczo jej nie ustępował, zawsze czytał sporo książek. Pobrali się w Warszawie, natomiast wesele odbyło się w Rakowie w styczniu 1939 roku. Zamieszkali w Warszawie.


Prababcia ze strony matki Marianna Kałużna z domu Centaus


Dziadkowie ze strony matki – Władysław Klaudiusz Szumański (1877–1955) i Józefa Zofia Szumańska z Kałużnych (1881–1925)


Rodzice Kornela Morawieckiego – Michał Andrzej Morawiecki (1914–1977) i Jadwiga Morawiecka z Szumańskich (1912–1975). Fotografie z lat 1936–1937


Gdzie dokładnie?

Mieli mieszkanie w nowoczesnej, jak na owe czasy, kamienicy na Pradze. To była ulica Mińska 26, mieszkanie 14. Pamiętam adres, bo spędziłem tam dzieciństwo, rodzice nie wyprowadzili się stamtąd aż do połowy lat sześćdziesiątych. Lokal składał się tylko z jednego, choć liczącego około 22 metrów pokoju, dość dużej kuchni i toalety, co w czasach przedwojennych nie stanowiło standardu. Mieszkanie ogrzewane było piecem i kuchnią węglową. Opał na trzecie piętro trzeba było nosić z piwnicy. Po wojnie jedną z sąsiadek była pani Bokszczanin, wdowa po pułkowniku, legendarnym oficerze Armii Krajowej, a później członku kierownictwa organizacji Wolność i Niezawisłość, zamordowanym przez władze komunistyczne. Część miasta, w której mieszkaliśmy, przed włączeniem do Warszawy nazywała się Kamionek. To tutaj, bardzo blisko naszego domu, w 1864 roku przyszedł na świat Roman Dmowski. Świetnie pamiętam z dzieciństwa jego ulicę. Kamionkowska była dużo biedniejsza od Mińskiej. Nasza była skanalizowana, a wzdłuż Kamionkowskiej rynsztokami płynęły ścieki. W okolicy skutkowało to wszystkimi przykrymi konsekwencjami. Stały tam też kilkupiętrowe drewniane domy. Obok była fabryka Wedla, która potem przeniosła się niedaleko, na ul. Zamoyskiego.


Michał Andrzej Morawiecki w Parku Skaryszewskim w Warszawie, 1938 rok


Rodzice dobrze wspominali dwudziestolecie międzywojenne?

Nie za dobrze. Wiodło się im raz lepiej, raz gorzej, a przed samą wojną już całkiem nieźle. Nie były to jednak dobre czasy dla ludzi nieposiadających majątku ani zawodu gwarantującego stabilną pracę. Nie zapewniało jej nawet niezłe wykształcenie i wykazywanie inicjatywy. Mój ojciec starał się zawsze mieć pracę, szukał zajęcia w miarę pewnego i popłatnego. Nie było to łatwe. Mama sama bardzo dobrze nauczyła się angielskiego. Język ten opanowała do tego stopnia, że udzielała z niego lekcji. Gdy miała 13 lat, umarła jej matka. Opiekowała się nią starsza siostra Irena, studentka. Irenie nie było jednak dane studiów ukończyć – umarła na gruźlicę, kiedy miała około dwudziestu lat. Choć i tak rodzina mamy jakoś sobie radziła. Ojciec był tramwajarzem, co gwarantowało nie tylko względną stabilność i stosunkowo niezłe zarobki, ale też różne ulgi, deputaty, bezpłatną szkołę średnią dla dzieci. W sumie jednak we wspomnieniach rodziców czasy przedwojenne były raczej nielekkie. Z trudem do czegokolwiek się dochodziło.


Kilka miesięcy po ślubie rodziców wybuchła wojna.

Tak. Ojciec był żołnierzem zwiadu konnego artylerii. Walczył m.in. pod Mławą. Jak wspominał, prawdopodobnie nikogo nie zabił, ale, pędząc z meldunkami lub rozkazami, zajeździł dwa czy trzy konie. Zwierzęta padały pod jeźdźcem, zmuszone do długiego galopu. Ojciec zresztą znakomicie jeździł konno, uprawiał woltyżerkę. Kochał konie, ale we wrześniu 1939 roku musiał być dla nich bezlitosny. To, że był zmuszony je dobijać, musiało być dla niego ciężkim przeżyciem. Akurat to wspominał chyba najczęściej. Po klęsce ojcu udało się uniknąć niewoli. Zdobył cywilne ubrania, dotarł do żony, która tragiczny wrzesień przeżyła w bombardowanej Warszawie. Zniszczenia dotknęły najbliższe okolice, ale kamienica, w której mieszkali, ocalała. W kampanii wrześniowej walczyło wielu krewnych. Brat mojej mamy, Antoni Szumański, był oficerem, dostał się do niewoli i okupację spędził w oflagu w Woldenburgu.


Michał Andrzej Morawiecki – ojciec Kornela Morawieckiego, 1939 rok


Ojciec został później żołnierzem podziemia.

Należał do Związku Walki Zbrojnej, a potem do Armii Krajowej. Oficjalnie przyznał się do tego dopiero w 1956 roku. Wcześniej temat ten pojawiał się tylko epizodycznie, przypadkiem wynikał przy okazji jakichś rozmów. Jeszcze w czasach stalinowskich w naszym mieszkaniu spotykało się paru przyjaciół z dawnej konspiracji. Któregoś razu podochoceni alkoholem wyszli na balkon i zaczęli wrzeszczeć: „Morawiecki, Jurczakowski – AK!”. Matka drżała ze strachu. Mogło się to źle skończyć, ale na szczęście nic się nie stało.


W późniejszych latach poznałeś jednak konspiracyjną przeszłość ojca?

Począwszy od 1956 roku o przynależności do Armii Krajowej można było mówić otwarcie. Wtedy dowiedziałem się, że przełożonymi ojca w AK byli Antoni Furtak i Roman Dulęba – często wówczas bywający w naszym domu. Dowiedziałem się, że ojciec składał przysięgę Armii Krajowej i miał pseudonim „Nel”. Wiem na pewno, że w wojennym podziemiu zajmował się m.in. przewożeniem broni, zapewne był zaangażowany w gromadzenie amunicji, przygotowywanie arsenałów. Nie wiem nic o udziale ojca w akcjach zbrojnych, choć może takie były. Ważną częścią działalności ZWZ–AK było gromadzenie broni, szkolenie sił zbrojnych. Celem było przecież powstanie. I właśnie pod koniec lipca 1944 roku ojciec rozwoził broń do punktów koncentracji oddziałów powstańczych. Nic mi nie wiadomo o tym, by po wojnie był związany z jakąś konspiracją. Spotkania z akowcami miały chyba jedynie towarzyski charakter. Przyjaźnie zawiązane w czasie okupacji bywały bardzo mocne i trwałe.


Kornel Morawiecki, 1942 rok


Urodziłeś się w 1941 roku.

W maju, dwa i pół roku po ślubie rodziców. Przypuszczam, że obawiali się wcześniej, w tych wojennych realiach, powołać dziecko na świat. Być może po klęsce Francji doszli do wniosku, że nie ma co czekać na koniec okupacji, bo będzie ona stanem długotrwałym. Przyszedłem na świat na Mińskiej. Z rodzinnych wspomnień wiem, że poród był bardzo długi i ciężki, a moje życie przez kawał czasu wisiało na włosku. Bez końca ciągnęły się jakieś biegunki i inne przypadłości. Rodzice nie raz mieli wrażenie, że umieram. Szczęśliwie jednak przeżyłem, a potem, rosnąc, zdrowiałem. Mam dwoje rodzeństwa – w 1945 roku urodziła się moja siostra Zofia, a w 1953 – brat Ryszard.


Pamiętasz cokolwiek z czasów okupacji?

Nie jestem pewien, czy moje najwcześniejsze wspomnienia są zapisem zapamiętanych przeze mnie przeżyć, czy też najdawniejszych opowieści rodziców. W każdym razie, kiedy próbuję sięgnąć pamięcią do czasów, kiedy miałem parę lat, pojawiają się obrazy. Rzeczywiste, bo rodzice potwierdzali je swoimi opowiadaniami. Jeden wiąże się z okupowaną Warszawą. Szedłem, trzymając się ręki mojej mamy, i na widok groźnie wyglądającego hitlerowskiego patrolu chciałem gwałtownie skręcić. Wtedy mama mówiła do mnie: „Musimy iść prosto, Kornelku. Nie możemy uciekać, bo nas zastrzelą”.

Drugi taki obraz wiąże się z pobytem na wsi. Letnie miesiące spędzałem zwykle u dziadków w Rakowie. Był to teren działania oddziałów leśnych, które oczywiście często kontaktowały się z mieszkańcami wiosek. Podczas jednego z moich pobytów w domu krewnych pojawili się Niemcy. Jeden z nich skierował do mnie pytanie: „Czy byli tutaj Jędrusie?”. Ja miałem na to odpowiedzieć twierdząco, co wywołało przerażenie obecnych. „Jędrusiami” nazywano bowiem partyzantów. Na szczęście udało się Niemców przekonać, że liczące trzy lata dziecko nie miało na myśli żołnierzy podziemia, ale rówieśników, z których jeden miał na imię Jędruś. Tyle udaje mi się wydobyć z pierwszych lat mojego życia. Jak widać – bohaterem w czasie wojny nie byłem. Na widok okupantów od razu chciałem uciekać, a w czasie pierwszej z nimi rozmowy o mało nie zadenuncjowałem chłopaków z Armii Krajowej.


Te „chłopaki z AK” to zapewne twoi krewni? Wystarczy zajrzeć do indeksów książek o Armii Krajowej obwodu świętokrzyskiego, by zobaczyć, jak wiele razy pojawia się w tym kontekście twoje nazwisko. Różne imiona i pseudonimy, i wszystko to żołnierze AK.

Całe rodzeństwo mojego ojca należało do oddziałów leśnych okręgu kieleckiego AK. Właśnie te oddziały nazywano „Jędrusiami”. Brat ojca, Romuald, miał pseudonim „Hardy”, należał do bardzo sławnego wtedy zgrupowania AK „Baleta”. Fenomenalnie jeździł konno. Potrafił stać na galopującym koniu. Drugi brat ojca, Józef, miał pseudonim „Longin”. Nie pamiętam pseudonimu cioci Marii, także należącej do Armii Krajowej, o której opowiadano jako o dziewczynie wyjątkowo dzielnej, odważnej, ofiarnej. A akowców w rodzinie było więcej…


Gdzie byłeś w czasie powstania warszawskiego?

Właśnie w Rakowie, jak każdego wojennego lata. W 1944 roku ojciec tym bardziej nie zrobił wyjątku. Zbliżał się front, wszyscy spodziewali się walk w stolicy – powstania albo niemieckiej obrony przed Rosjanami. Ojciec został w Warszawie, ja z mamą, która wówczas była w ciąży z moją młodszą siostrą Zosią, byłem na wsi.


Ojciec brał udział w powstaniu?

Został w Warszawie właśnie z takim zamiarem – był żołnierzem AK. Jego pododdział miał punkt koncentracji w lewobrzeżnej Warszawie. Okazało się jednak, że już około południa 1 sierpnia Niemcy zamknęli wszystkie mosty na Wiśle, pilnowały ich silne oddziały. Rzeka była wezbrana, próbę przepłynięcia nocą i dotarcia do walczących podjąć mogli tylko dobrzy pływacy. Ojciec z kolegą ruszyli na północ, licząc na możliwość przedostania się do Warszawy przez Puszczę Kampinoską. Po dwóch dniach marszu dowiedzieli się od leśniczych, że duże siły hitlerowskie blokują wejście do miasta od strony Kampinosu. Miało ich być tyle, że mysz by się nie prześlizgnęła.

Jednym z mniej znanych, tragicznych wydarzeń związanych z powstaniem warszawskim było rozbicie oddziałów leśnych zmierzających do walczącej stolicy właśnie z Kampinosu.

O doświadczeniach z lat okupacji od ojca nie usłyszałem zbyt wiele. Wracał do nich dopiero po 1956 roku. W związku z tym, że ja niedługo później wyjechałem na studia, wyprowadzając się z domu rodzinnego w zasadzie już na zawsze, więcej o udziale ojca w AK i w powstaniu dowiedział się mój brat. Według jego informacji ojciec był szkolony w formacji lotniczej, przeznaczonej do przejęcia lotniska Okęcie. Nasz ojciec nie dotarł jednak do punktu koncentracji w rejonie Okęcia. Jak wiadomo, oddziały szturmujące znajdującą się tam niemiecką jednostkę poniosły duże straty i w dużej części zostały odcięte od dzielnic opanowanych przez powstańców. Według mojego brata w czasie okupacji w naszym mieszkaniu na Mińskiej wielokrotnie odbywały się zebrania i szkolenia żołnierzy AK. Ja raczej nie mogłem tego pamiętać. Cóż, jak widać, informacje o okupacyjnych przejściach ojca mam fragmentaryczne, a nawet częściowo sprzeczne. Ryszard te sprawy powoli wyjaśnia. Mam nadzieję, że za jakiś czas będziemy wiedzieli więcej.


Ty w czasie powstania przebywałeś u rodziny.

Mieszkałem u rodziców ojca. Z dziadka żartowano, że był tchórzem, bo nie chciał się angażować w żadną działalność. Może rzeczywiście się bał. Na pewno nie przede wszystkim o siebie, ale o liczną rodzinę. Być może uznał też, że walka jego najbliższych w leśnych oddziałach była już dostatecznym igraniem ze śmiercią? Niemcy mordowali całe wioski, jeśli wiedzieli, że dają wsparcie ruchowi oporu, a wyjątkowo bezwzględni byli, kiedy ginęli ich ludzie. Było się więc czego bać. Z odwagi słynęła natomiast moja babcia, Helena Morawiecka, bardzo ofiarnie wspierająca partyzantów. Była matką chrzestną sztandaru partyzanckiego i częstym jej zajęciem było cerowanie zniszczonych ubrań leśnych żołnierzy. Odbywało się to pod bokiem Niemców, którzy stacjonowali w tym samym budynku, w którym w czasie wojny mieszkali moi dziadkowie. Babcia była wielką patriotką, czego wyrazem były imiona, jakie nadała swoim synom. Wszystkie na cześć wielkich Polaków. Tadeusz – w nawiązaniu do Kościuszki, Romuald na cześć Traugutta, Józef oczywiście na cześć Piłsudskiego. Tadeusz niestety zmarł w wieku trzech lat. W czasie okupacji najbardziej zasłużył się młodszy brat mojego ojca, Romuald Morawiecki. Brał udział m.in. w odbiciu więźniów z gestapo w Jędrzejowie. Dobrze zaplanowany i przeprowadzony, bardzo odważny atak miał na celu odbicie kolegi z oddziału Leszka Białego i jego współwięźniów. To było coś na miarę warszawskiej akcji pod Arsenałem, Biały był kimś w rodzaju Janka Bytnara „Rudego”.


Jacyś członkowie twojej rodziny brali udział w powstaniu warszawskim?

Poza rodzicami niewiele miałem wtedy bliskiej rodziny w Warszawie. W powstaniu uczestniczyły m.in. siostry żony mojego wujka Alka. Jedna zginęła. Druga przeżyła i wyszła za Jurczakowskiego, przyjaciela ojca z konspiracji. Nie znam szczegółów, ale wiem, że należała do Batalionu „Parasol” i jako sanitariuszka zajmowała się rannymi, którzy brali udział w zamachu na Kutscherę.


Pojawienie się Armii Czerwonej było tylko zmianą okupanta?

Ja bym chyba jednak nie nazywał tego w ten sposób. Oczywiście Polska nie odzyskiwała niepodległości, traciła wschodnią połowę swojego terytorium, dla dużej części Polaków nie było to wyzwolenie, lecz dalszy ciąg eksterminacji. Sytuację z lat 1944–1945 w pewien sposób ilustruje wspomnienie mojego ojca. Wiadomo było, że lada miesiąc pojawią się Rosjanie. Z jednej strony z radością myślano o wypędzeniu znienawidzonych Niemców, ale tych ze Wschodu też się obawiano. Spodziewano się, że będą gwałcić, rabować, mordować. Pierwsze spotkanie mojego ojca z rosyjskim żołnierzem wyglądało jednak inaczej. Zdyszany, spocony krasnoarmiejec z karabinem złapał go za koszulę i prosto w twarz zadał pełne podniecenia pytanie: „Słysz, brat, skolko kilomietrow na Berlin?!”.


Ciekawe, czy ten prosty człowiek zdawał sobie sprawę, że z okolic Jędrzejowa do Berlina miał jeszcze grubo ponad pół tysiąca kilometrów?

Ale interesował się przede wszystkim tym, gdzie jest Berlin! Cel miał jeden – bić Niemców. I taka była motywacja tysięcy żołnierzy rosyjskiej armii.


Szczególnie tych z oddziałów frontowych, działających na pierwszej linii…

Moi rodzice, dziadkowie z szacunkiem odnosili się do prostych rosyjskich żołnierzy. Doceniali ich dzielność.


Niemieccy okupanci zostawili inne wspomnienie?

Nie do porównania. Gdyby okupacja hitlerowska potrwała dłużej, mogliśmy przestać istnieć jako naród. Tak jak przestali istnieć polscy Żydzi. Przyjacielem ojca był Roman Dulęba, były więzień Auschwitz. Jak ich wieźli, co kawałek zatrzymywali pociąg, otwierali któryś wagon i wyprowadzali jednego z więźniów. Kogoś, kto prosił o wodę albo zupełnie przypadkowego. Wywleczonego rozstrzeliwali na miejscu i jechali dalej. Po jakimś czasie pociąg znów się zatrzymywał i historia się powtarzała. W końcu dojechali do Auschwitz, w którym na przywitanie kazano się wszystkim rozebrać do naga i tłuczono pałami tak, że można było tego nie przeżyć. Dulęba jakoś przetrwał ten obozowy koszmar. Po wojnie ożenił się z Estonką, ale nie przychodził w jej towarzystwie do naszego domu. Któregoś razu, kiedy pan Roman z ojcem wypili trochę alkoholu, ojciec tak trochę prowokacyjnie sobie zażartował: „Słuchaj, Roman. Powiedz, jak to się stało, że ty sobie akurat Niemkę za żonę wziąłeś?”. Dulęba nic na to nie odpowiedział, tylko wstał, podszedł do mojego ojca i z całej siły trzasnął go w twarz. Ojciec, jak tylko doszedł do siebie, wstał i powiedział: „Roman, miałeś całkowitą rację. Żart był niestosowny. Bardzo cię przepraszam”. Po czym usiadł i spotkanie potoczyło się dalej swoim rytmem, tak jakby nic nie zaszło.


Dla wielu jednak rok 1945 wcale nie był wyzwoleniem.

Na pewno. Dla wielu tysięcy otworzył się wtedy nowy rozdział terroru. Niestety – przede wszystkim dla ocalałej części polskiej elity. Dla tych, którzy w czasie okupacji wykazali się bohaterstwem. Sytuacja narodu była jednak w zasadniczy sposób lepsza. Nie było powszechnego, permanentnego zagrożenia, które stanowiło codzienność w czasie okupacji hitlerowskiej. Skończyła się wszechobecność śmierci. Stalinizm był ponury, okrutny i też oznaczał ludobójstwo. Kryło się ono jednak głównie w urzędach, sądach, kazamatach. Nie było łapanek i ulicznych egzekucji. A przynajmniej nie były to wydarzenia tak rzucające się w oczy. Bo przecież była i Obława Augustowska, i inne krwawe pacyfikacje. Przynajmniej do 1946 roku NKWD z polskojęzycznymi kolaborantami potrafiło palić wioski, a na rynku niejednego miasteczka wieszać i rozstrzeliwać tak samo, jak Niemcy. Wiadomości o terrorze w rejonach działania partyzantki antykomunistycznej oczywiście docierały do ludzi. Mówiło się o tym – choć raczej należałoby powiedzieć szeptało – ze strachem. I to było nie do zaakceptowania, ale też wiedza na ten temat była niepełna, fragmentaryczna, niepotwierdzona. Statystycznie mniejszy był rozmiar zbrodni. Polska stała się częścią imperium sowieckiego, była skazana na zwasalizowanie, skomunizowanie, ale nie na unicestwienie. A taki los przewidywał dla nas hitlerowski Generalplan Ost.


Rodzice wojnę przeżyli, dom na Mińskiej ocalał…

Tak. To duże szczęście, jak na tamte realia. Praga też doznała zniszczeń. Pamiętam zburzone, wypalone budynki w okolicach naszego domu na Mińskiej. Prawdziwie apokaliptyczny pejzaż rozciągał się jednak po drugiej stronie Wisły. Dobrze mam w pamięci pierwszy spacer po Starym Mieście. Mosty były zburzone, możliwość przejścia pojawiła się dopiero po jakimś czasie, kiedy przy filarach zerwanego mostu Kierbedzia (dzisiejszego mostu Śląsko-Dąbrowskiego) zbudowano przeprawę pontonową. Starówka była jedną kupą gruzów. W wielu rejonach trudno było rozpoznać, czy była tam wcześniej ulica, plac czy podwórka kamienic. Zatracona została nawet ta topograficzna czytelność. Wraz z ojcem dotarłem do miejsca, w którym stała katedra św. Jana Chrzciciela. Jej też nie było, ale udało się nam przebrnąć przez gruzy i wejść do udostępnionych dla zwiedzających podziemi. W kryptach można było zobaczyć resztki ocalałych pamiątek. Ojciec rozpoznawał historyczne grobowce. W tej chwili już nie pamiętam, do kogo akurat te należały…


Mieliście mieszkanie w powojennej, zamienionej w morze gruzów, Warszawie…

Nie wiem, ilu ludzi dzisiaj zdaje sobie sprawę z tego, w jakich warunkach wtedy się mieszkało. W wielu miejscach stolicy pojawiały się budy, szopy czy prymitywne baraki. Przypominało to południowoamerykańskie fawele…


A klimatu nie mamy południowoamerykańskiego…

Ludzie mieszali w tym całymi latami, musieli przetrwać niejedną zimę. Blisko mojego domu stała szopa z niedopalonych belek, desek, szmat, kawałków blachy. Dzisiaj czasem coś takiego się widzi gdzieś przy wysypiskach śmieci, sklecone przez bezdomnych. A wtedy to była sytuacja niemal powszechna. Człowiek z szopy na rogu Mińskiej i Bliskiej mieszkał w tym kilka lat. W miejscach, w których ruszyła odbudowa, w punktach bardziej ruchliwych czy reprezentacyjnych takie budy poznikały. Przez długie lata było ich jednak pełno w podwórkach, bocznych ulicach. Stały oparte o kikuty wypalonych ścian… Z kolei w naszym jednopokojowym mieszkaniu normą stało się przebywanie dwudziestu i więcej osób. Śpiący pokotem wypełniali całą podłogę. No bo gdzie się mieli podziać? Przez nasze mieszkanie przewinęło się mnóstwo ludzi. Większa część miasta przecież nie istniała. Strasznie trudno było w tych warunkach utrzymać higienę. Prawdziwą plagą były pluskwy. Tłukliśmy je na dziesiątki sposobów, a one wydawały się niezniszczalne. Wszystkie warszawskie budynki opanowywały coraz to nowe rojowiska tego robactwa. Paliliśmy je, zadymialiśmy, jakąś chemię, chyba DDT, sypaliśmy – nic nie pomagało. Podobno zwały gruzów, przemieszanych z ciągle wilgotnym drewnem, stanowią idealne warunki dla rozmnażania tych robaków. W efekcie zmielona wojną Polska, na domiar złego, była potwornie zapluskwiona. W Londynie czy w dotkniętych wojną miastach niemieckich ponoć nie było pod tym względem lepiej.


W mieszkaniu przy ul. Mińskiej w Warszawie około 1950 roku. Kornel w górnym rzędzie drugi z prawej, obok matka chrzestna Stefania Tussowy. Na górze z lewej siostra Kornela – Zofia, mama Jadwiga i ojciec Michał Andrzej. Za stołem brat ojca Romuald Morawiecki ps. Hardy


W latach czterdziestych zacząłeś też chodzić do szkoły.

Tak. Zaliczono mi pierwszą klasę na podstawie oświadczenia kierownika szkoły z Rakowa, pana Malinowskiego. Uznano, że w czasie pobytów na wsi zrealizowałem program wstępnej klasy szkoły podstawowej. Co zresztą nie było dalekie od prawdy. Dzięki temu zacząłem naukę od klasy drugiej i byłem o rok „przyspieszony” w edukacji. Moja szkoła znajdowała się w baraku. Kiedy byłem w trzeciej czy czwartej klasie, zaczęto nas przenosić do rzeczywistego szkolnego budynku przy ul. Skaryszewskiej, niedaleko Dworca Wschodniego. Wszyscy wiedzieliśmy, jaką rolę pełniła nasza szkoła w czasie okupacji. To do niej zwożono zatrzymanych w czasie łapanek. Na jej terenie dokonywano selekcji, dzieląc złapanych na tych, którzy pojadą na roboty do Niemiec, trafią na Pawiak, do Auschwitz albo zostaną rozstrzelani w ulicznej egzekucji. Świadomość tego pasma nieszczęść, jakie całymi latami rozgrywały się na szkolnym boisku, towarzyszyła nam w czasie np. gry w piłkę. Tak jak i wtedy, kiedy graliśmy w palanta przed fabryką WFM (Warszawska Fabryka Motocykli), która znajdowała się niemal naprzeciw naszego domu na Mińskiej, a w czasie okupacji nazywała się „Pocisk”.


Ciągle obecny cień niedawnych tragedii…

Był widoczny na każdym kroku. I obecny w codziennych rozmowach. Bardzo przeżywano np. los Żydów…


Żydów? Tak wiele się dziś mówi o obojętności na ich zagładę, o polskim antysemityzmie…

Jakiej obojętności? Jakim antysemityzmie? Przez cały, kilkunastoletni czas mojego zamieszkiwania w Warszawie nigdy nie zetknąłem się z jakimkolwiek przejawem antysemityzmu. Nie przypominam sobie czegokolwiek, co można by tak nazwać. Pamiętam natomiast mnóstwo rozmów moich rodziców, znajomych, krewnych, którym w głowach się nie mogło pomieścić to, co się stało z narodem żydowskim. Bo to się przecież nie może zmieścić w głowie, że liczącą parę milionów, zamieszkującą Polskę od kilku stuleci żydowską społeczność wymordowano niemal doszczętnie. Wystrzelano, zagazowano, spalono! Jedną trzecią przedwojennej Warszawy stanowili Żydzi. I co zostało? Kupki gruzów, okruchy, popioły… Trudno mi sobie nawet wyobrazić jakąś niechęć do Żydów, tym bardziej wtedy w Warszawie. Ich unicestwiono, z dziećmi, kobietami. Plan ich ostatecznego wyniszczenia został zrealizowany niemal w całości. Nas wyrżnięto tylko w części. Nie zdążono w podobnym stopniu. To była niewyobrażalna tragedia i mówiono o niej ze szczerym bólem.


I Żydzi rzeczywiście byli obecni jako temat codziennych rozmów?

Tak! Mówiło się o nich jako o narodzie, który był wśród nas, a teraz go nie ma! Nie wyjechał, nie przeniósł się gdzieś indziej, ale został niemal w całości wymordowany. Przestał istnieć!


Dziś często przywołuje się okres międzywojenny jako czas różnych konfliktów. Ileż jest dzisiaj publikacji przypominających hasło „Wasze ulice, nasze kamienice”.

Skrajnie odmienne było to, czego dowiedziałem się w domu czy od krewnych ze wsi. Właśnie z tych bardzo licznych związanych z Żydami wspomnień rodziców i ich znajomych zbudował mi się złożony obraz tej społeczności, która razem z Polakami żyła na tej samej ziemi od średniowiecza i została niemal doszczętnie wymordowana przez hitlerowców. Była ona bardzo niejednolita, m.in. pod względem majątkowym. Najwięcej było żydowskiej biedoty, utrzymującej się z drobnego handlu i usług. Tylko niewielka część miała domy, duże sklepy, fabryki… W naszym mieszkaniu na Mińskiej Żydów przypominało też kilka przedmiotów pochodzących z getta. Nie wiem, jak do nas trafiły. Być może ojciec, który bywał z drugiej strony Wisły, znalazł je w ruinach?


Co to były za przedmioty?

Duży mosiężny żyrandol i kilka książek – tomy wierszy Słowackiego. Czytałem je mnóstwo razy, obszernych fragmentów nauczyłem się na pamięć. Te rzeczy służyły nam na co dzień, ale nie były tylko zwykłymi przedmiotami. Wiązała się z nimi stale obecna świadomość ich pochodzenia.


Książki Juliusza Słowackiego, których właściciele zginęli w getcie… Żyrandol ze spalonego żydowskiego domu – pamiątka koszmaru rozświetlająca mrok w ponurych czasach… Sporo symbolicznych treści…

Ale też wynik powojennych realiów. Kto dziś pamięta, jak bardzo ciężkie były nie tylko lata okupacji, ale i czasy powojenne. Rzeczy, które dzisiaj dawno wylądowałyby na śmietniku, uchodziły wtedy za luksus. Ludzie mieli zwykle jak na lekarstwo ubrań, często znoszonych i połatanych. Podobnie z różnymi sprzętami, np. garnkami, które łatano, nitowano. Pamiętam, jak mama kupiła pierwszy garnek aluminiowy. Dziś zapewne uznany byłby za niezdrowy, byle jaki. A wtedy to było święto. Przez lata czterdzieste, pięćdziesiąte, miliony Polaków bardzo ciężko pracowały, marnie jadły, żyły w wielkiej biedzie. Z wojny wyszliśmy wszyscy strasznie ograbieni, pokiereszowani…


Pokiereszowani?

Wojna to nie tylko ofiary, cierpienia, heroizm, ale też szerzące się patologie. Iluż ludziom przetrąciła kręgosłup, nie pozwoliła już nigdy wrócić do równowagi, odnaleźć się w życiu. Jak ktoś otarł się o wojenne potworności, napatrzył się na okrucieństwo, przeżył śmierć bliskich – czasem tracił wiarę w sens czegokolwiek. W pewnym, na szczęście dużo mniejszym, stopniu dotyczyło to także mojej rodziny. Młodszy brat ojca, wujek Józek, przed wojną studiował w Szkole Głównej Handlowej. Był w AK, prawdziwie bohatersko walczył z Niemcami. Po wojnie, w młodym wieku, umarł na serce. Widząc tych ludzi przewijających się przez nasze mieszkanie na Mińskiej, szczególnie mężczyzn, nie miałem wątpliwości, że świat wartości wielu z nich jest rozchwiany. Nie cenili swojego życia, lekko je traktowali. Byli dumni, ale i bezwzględni wobec samych siebie. Niedawna wszechobecność śmierci i zniszczenia odebrała im wiarę w przyszłość, w sens budowania czegokolwiek trwałego. Mamy wiele utrwalonych świadectw entuzjazmu towarzyszącego odbudowie, ale to tylko część obrazu tamtych czasów. Jakże wielu pogrążyło się wtedy w pijaństwie! Na mieście grasowały watahy chuliganów atakujących przechodniów bez jakiegokolwiek powodu. Albo też gotowe ciężko pobić dla jakiegokolwiek łupu, paru groszy czy tylko dla wyładowania agresji. Pamiętam, że na Mińskiej zdarzało się, iż jakaś banda zaczynała nagle rzucać w ludzi kamieniami, bez żadnej przyczyny. Miałem może jedenaście lat, kiedy, wychodząc z domu, natknąłem się na taką awanturę. Jeden z pierwszych kamieni ugodził mnie w głowę, zalałem się krwią, straciłem przytomność. Do domu przynieśli mnie sąsiedzi. Nie była to wtedy sytuacja odosobniona. Jakiś czas później inna banda chciała mnie pobić na ulicy. Z opresji wybawił mnie sąsiad, pan Kobyliński, były żołnierz AK. Odprowadził mnie do domu i poradził rodzicom, żebym jak najmniej wychodził, bo na ulicy często jest niebezpiecznie. W tamtych latach rzeczywiście było.


Kornel z rodzicami i siostrą Zosią, około 1950 roku


Lata twojego dzieciństwa były czasem większego niż dzisiaj społecznego, moralnego rozchwiania?

Nie wiem, jak by to wyglądało w statystykach. Nie przypuszczam też jednak, żeby istniały jakieś wiarygodne dane na ten temat. To wojenne okaleczenie, pogubienie było odczuwalne na każdym kroku. Marek Hłasko w swoich opowiadaniach oddawał to dość wiernie. Wszechobecna agresja, obojętność na sprawy najbardziej fundamentalne udzielała się tym, którzy przez okupację przeszli bohatersko. Może to był prosty efekt wojny, a może też powszechnej świadomości, że wojenne ofiary wcale nie przełożyły się na normalny porządek w kraju po klęsce Hitlera? Knajpy pełne były pijaków i awanturników, którzy często wcześniej byli porządnymi ludźmi. Kiedy miałem 11–12 lat, przez jakiś czas chodziłem na obiady do restauracji. Mama znalazła taką porządniejszą, gdzie nie było wielkiego pijaństwa, i dawała mi po pięć złotych na każdy posiłek. Pamiętam, że gospodarowałem tymi pieniędzmi tak, aby co jakiś czas mieć obiad z mięsem. W tej jadłodajni przytrafiło mi się pierwsze spotkanie z… no cóż, chyba z pedofilem. Nie był specjalnie subtelny. Zaproponował po prostu, żebym „poszedł z nim w krzaki”. Oczywiście nie poszedłem, a rodzice, kiedy się o tym dowiedzieli, ostatecznie skończyli z moim stołowaniem się poza domem. Taka niejednoznaczna historia zdarzyła mi się jeszcze parę lat później i zaczęła się w jednym z „miejsc mojego dzieciństwa”. Był nim park Skaryszewski, do którego często chodziłem np. czytać książki, kiedy pogoda temu sprzyjała. Pływałem w tamtejszym jeziorku, miałem też ulubione drzewo, na które często się wspinałem i siedziałem godzinami, ukryty w gałęziach. Obserwowałem toczące się wokół wydarzenia, podpatrywałem zachowanie ludzi i zwierząt, zastanawiałem się nad życiem, marzyłem. Miałem jakieś 16 lat, kiedy w parku tym poznałem człowieka koło trzydziestki. Był filologiem orientalistą, asystentem na Uniwersytecie. Często spotykaliśmy się w tamtej okolicy. Sporo się od niego dowiedziałem, w zasadzie rozświetlał nieznane mi wcześniej obszary, pożyczał książki: Alberta Camusa, Ernesta Hemingwaya i – pierwszy raz po wojnie wydanego – Witolda Gombrowicza. Pływaliśmy łódką po jeziorku, dużo rozmawialiśmy: o literaturze, filozofii, kulturach Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Dowiedziałem się, jak trudnym językiem jest np. arabski, na czym polegają różnice gramatyczne, fonetyczne. Z mojej strony było to coś w rodzaju młodzieńczej przyjaźni, ale czym było z jego strony – człowieka być może dwukrotnie ode mnie starszego? Teoretycznie nic niepokojącego się nie zdarzyło. Mieszkał w centrum i zapraszał mnie do siebie, ale nigdy z tej oferty nie skorzystałem. Dopiero po latach przyszło mi do głowy, że mogło to mieć jakiś homoseksualny podtekst. W sumie nic złego jednak się nie stało, sporo temu człowiekowi zawdzięczam, a nawet nie wiem, jak się nazywał.


Kornel z rodzicami i rodzeństwem – Zofią i Ryszardem. Boże Narodzenie 1953 roku


W efekcie przykrych przygód z ludźmi z knajpy czy z ulicy więcej bywałeś w domu, ogromnie zatłoczonym od nadmiaru lokatorów. Była tam w ogóle możliwość uczenia się?

Nie miałem wyjścia – trzeba sobie było radzić, odrabiając lekcje czasem na korytarzu albo w toalecie. Dziś może się wydać dziwne, że przez co najmniej parę lat moi rodzice mieli służącą. W tych biednych czasach, w przepełnionym mieszkaniu znajdywało się miejsce także i dla niej. Służąca nie była wtedy żadnym atrybutem zamożności. To była jakby kontynuacja dawnego zwyczaju. Wiejskie dziewczyny, które nie miały szans na dobrą przyszłość w rodzinnych stronach, szukały prostego zajęcia w mieście. Służyły nawet u ubogich rodzin, zadowalając się jakimś kątem i bardzo skromną zapłatą. Po pewnym czasie znajdywały ciekawszą pracę, np. w fabryce, wychodziły za mąż. Pamiętam nawet dwie służące, które były z nami, każda po parę lat, pomimo niedostatku i ciasnoty.

Nie miałem problemu ze skupieniem się w mieszkaniu pełnym ludzi. Lubiłem się uczyć, a przede wszystkim – czytać. Czytało się wtedy też inaczej niż dziś. Książek brakowało, w czasie wojny spłonęły wraz z bibliotekami i miastem. Literatura, którą drukowano począwszy od lat czterdziestych, była dość koszmarna – produkcyjniaki, tłumaczenia sowieckiej propagandy itd. Trudno było choćby o powieści historyczne czy przygodowe. Czytało się więc przede wszystkim to, co ocalało z czasów przedwojennych, choć często były to książki z brakującymi stronami, zdekompletowane, nadpalone, „zaczytane na śmierć”. W bibliotekach zasadą było udostępnianie pewnych tytułów tylko na jeden dzień. Jak się nie oddało w terminie, traciło się prawo do następnej książki. Nauczyło mnie to bardzo szybkiego czytania, wykorzystywania każdej wolnej chwili, przy każdej okazji, w każdych warunkach. Tym sposobem pochłaniałem mnóstwo literatury. Chyba wszystko po kolei: Sienkiewicza, Karola Maya, Conan Doyle’a, Żeromskiego, Prusa, a także Kraszewskiego, Jeźdźca bez głowy Thomasa Reida, powieści Marka Twaina, Tarzana Edgara Rice’a Burroughsa itd. Potem czytałem po kolei wszystko Conrada. Do jego twórczości wracałem zresztą wielokrotnie. Kiedy miałem już swoją rodzinę, czytaliśmy w domu na głos Szaleństwo Almayera czy Lorda Jima.


Kornel na obozie, 1954 rok


Nauczyciele zachęcali do czytania?

Ogromnie! W moich szkołach przeważali przedwojenni pedagodzy. Mieli ogromny, twórczy wpływ na swoich uczniów. W roku 1954 zacząłem chodzić do Liceum im. Adama Mickiewicza na Saskiej Kępie, jednego z lepszych w Warszawie, ze wspaniałymi tradycjami. Kontakty z niektórymi nauczycielami przetrwały przez dziesięciolecia. Duży wpływ miała na mnie nauczycielka fizyki – Jadzia Wasilewska-Jantar.


Słyszałem, że byłeś na placu Defilad w czasie sławetnego przemówienia Gomułki w 1956 roku.

Byłem na obrzeżach tego wielkiego zgromadzenia. Nadmiernego wrażenia na mnie nie zrobiło. Ludzi było mnóstwo, w sporej części agresywnych. Ścisk, od jakichś podchmielonych jegomościów dostałem po twarzy.


Na Pradze można było „za darmo” dostać kamieniem, pod Pałacem Kultury, też nie wiadomo za co, pięścią w twarz. Miałeś pecha do agresywnych kolesiów czy kultura życia codziennego nie była w tamtych czasach zbyt wysoka?

Takie były realia. Mnóstwo pijaków, łobuzów. Ja sam też nie byłem aniołkiem. Bałem się, ale jeszcze bardziej obawiałem się ujawnienia tego strachu, co inni mogli odbierać jako moje stawianie się.


Michał Andrzej Morawiecki, ojciec Kornela, ok. 1955 roku


Czy twoja obecność na placu Defilad w czasie przemówienia Gomułki była przejawem zainteresowania polityką?

Nie. To był raczej przypadek. Przyszedłem, bo coś spektakularnego i być może ważnego się działo. Rodzice strzegli mnie przed niebezpiecznymi zainteresowaniami. Ojciec nie obnosił się ze swoją akowską przeszłością. Bał się, że coś powiem w szkole albo w obecności jakiegoś ubeka i ściągnę kłopoty. Dopiero po 1956 roku dowiedziałem się, co ojciec robił w czasie okupacji a także, co myśli o komunistach.


Poglądy matki były podobne?

Rodzice różnili się poglądami. Ojciec był człowiekiem bardziej religijnym, jednoznacznym, zdeklarowanym patriotą, dumnym z Polski, jej tradycji, z bohaterskiej przeszłości. Mama do spraw wiary miała stosunek chłodniejszy, była bliższa światopoglądu wolnomyślicielskiego. Mniejsze znaczenie miał dla niej patriotyzm. Wielokrotnie powtarzała, że powinny powstać Stany Zjednoczone Europy. Uważała, że wspólne państwo, obejmujące cały kontynent, może położyć kres powtarzającym się wojnom. Jej zdaniem, to silnie akcentowana tożsamość narodowa była podłożem konfliktów. Należało więc szukać przede wszystkim tego, co wspólne dla członków cywilizacji europejskiej czy chrześcijańskiej. Kiedy ojciec mówił o patriotyzmie, mama wskazywała na ruiny Warszawy jako efekt zbyt silnych uczuć narodowych. Żartowała, że jej poglądy są nowoczesne, a ojca – zaściankowe. Miałem więc w domu dwie opcje światopoglądowe – postępową i konserwatywną.


A w tobie rodziła się jaka?

Przede wszystkim silna religijność, pragnienie służenia ludziom, wierność zasadom. Głównie to się we mnie wtedy formowało. To było dużo ważniejsze niż poglądy polityczne. Choć oczywiście zawsze było jasne, że komunizm jest nie do zaakceptowania, a Polsce należy się pełna niepodległość. Matka często powtarzała, że powinienem się kształcić, skończyć dobre studia, zostać „kimś”. Ojciec wtedy zawsze powtarzał, że najważniejsze, abym został porządnym człowiekiem. Uważał, że uczciwość jest w życiu niewspółmiernie ważniejsza niż wykształcenie, pieniądze czy pozycja społeczna.


Życzenia imieninowe złożone Kornelowi przez dziadków Morawieckich. Wśród nich życzenie, by został „Bohaterem w Ojczyźnie”, 1954 rok


Jednak nie tylko dom rodzinny miał wpływ na twoje dojrzewanie?

Miałem szczęście do wielu znakomitych nauczycieli, a także księży. W kościele Matki Boskiej Zwycięskiej przy ul. Grochowskiej wikarym był ksiądz Jan Tarnowski, człowiek wszechstronnie wykształcony. Ukończył m.in. socjologię, był kilkanaście lat starszy ode mnie. Prowadził ośrodek spotkań dla młodzieży studenckiej, coś w rodzaju dzisiejszych duszpasterstw akademickich. Na zakończenie którychś rekolekcji powiedział, żeby przychodzić do niego z pytaniami. Przyszedłem więc i zadałem pytanie: „Po co ja żyję?”. Kapłan uśmiechnął się i odparł, że odpowiedź nie jest prosta i nie może być krótka. Dowiedział się, że nie jestem studentem, lecz tylko licealistą. Powiedział jednak, żebym tego nie zdradzał, bo spotkania przewidziano dla młodzieży akademickiej. Kiedy było trzeba, podawałem się więc za słuchacza pierwszego roku. Bywało, że w wyniku długotrwałych dyskusji w duszpasterstwie późno wracałem do domu i mama miała o to do mnie pretensje. Krótko po uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego przybył on na spotkanie ze studentami skupionymi przy kościele Matki Boskiej Zwycięskiej. Odprawił mszę świętą, było to jedno z jego pierwszych wystąpień publicznych po wyjściu na wolność. Dostałem wtedy od kardynała książkę – nagrodę z dedykacją za zaangażowanie religijne. Były to Ewangelie z Dziejami i Listami Apostolskimi tłumaczone przez księdza Eugeniusza Dąbrowskiego. Tego starszego już wtedy kapłana także poznałem w czasach licealnych i bez wątpienia miał na mnie duży wpływ. Był wielkim autorytetem religijnym. Jego znakomite tłumaczenie Nowego Testamentu, którego dokonał po I wojnie światowej, było chyba pierwszym przekładem od czasów Jakuba Wujka. Ksiądz Dąbrowski był jednoznacznym antykomunistą, ale nigdy nie wyrażał tego wprost. W czasie spotkań duszpasterskich przestrzegał przed „księżmi patriotami”, których ruch był wtedy wspierany przez władze w celu zdobycia kontroli nad Kościołem.

Tym niezwykłym księżom zawdzięczaliśmy wyjątkowe, niezapomniane msze święte w kościele na Grochowskiej, w czasie których wygłaszane były znakomite, długo pozostające w pamięci homilie. Msze odprawiano także w rocznice narodowe, skazane wtedy na zapomnienie: 3 maja, 11 listopada.

Z warszawskim duszpasterstwem akademickim nie straciłem kontaktu ani w czasie studiów we Wrocławiu, ani też wiele lat później. Księdza Tarnowskiego odwiedzałem jeszcze pod koniec jego życia, w latach dziewięćdziesiątych. Jak powiedziałem, miałem też szczęście do nauczycieli i kontakt z niektórymi przetrwał długie dziesięciolecia. A ci, którzy odeszli, pozostaną dla mnie niezapomniani. Na przykład znakomita rusycystka, pani Lachowicz. Urodziła się w Odessie, była rozkochana w kulturze rosyjskiej. Nie sowieckiej – rosyjskiej! Recytowała poezję, polecała książki. Dzięki niej wiedzieliśmy, że ten wielki sąsiad na wschodzie to nie tylko ZSRS, ale też fascynujące powieści. Bardzo szybko przyswajałem sobie język rosyjski i czytałem w oryginale Lermontowa, Turgieniewa, Czechowa. Chyba wszystkie dzieła Dostojewskiego przeczytałem w oryginale. Akurat te książki były dostępne i wyjątkowo tanie. Jednymi z pierwszych, jakie kupiłem, były słowniki rosyjsko-polskie. Po maturze pani Lachowicz powiedziała mi: „Kornelku, ty nie powinieneś siedzieć w tym kraju! Ty powinieneś podróżować, poznawać świat!”. Tej rady akurat nie wziąłem sobie do serca. Wyjeżdżanie z PRL-u w latach pięćdziesiątych było prawie niemożliwe i, szczerze powiedziawszy, nie pociągało mnie. Życie w Polsce nie było łatwe, perspektywy nie wyglądały zachęcająco, ale chciałem być tutaj i wcale się nie nudziłem. Pochłaniało mnie to, czym się interesowałem. Pani Lachowicz umarła krótko po tym, jak ukończyłem liceum.

Niezwykłą postacią była Jadwiga Wasilewska. Urodziła się w Mandżurii pod koniec I wojny światowej. Jej ojciec trafił tam jako wybitny epidemiolog, specjalista do walki z dżumą. Kiedy dowiedział się, że Polska odzyskała niepodległość, postanowił natychmiast do niej wracać, by bez reszty zaangażować się w odbudowę państwa. Droga przez Rosję była odcięta, zamęt rewolucyjny w apogeum. Inne drogi do kraju też nie wyglądały najlepiej, zablokowany był np. Kanał Sueski. Wasilewski wraz z rodziną odbył więc trwającą kilka miesięcy podróż wokół Afryki. W Polsce zaczął tytaniczną pracę lekarską. Miał około pięćdziesięciu lat, kiedy umarł. Jak stwierdzono, powodem śmierci było przepracowanie. Żona została sama z czworgiem dzieci i była dumna z tego, że mąż nie zostawił jej żadnych pieniędzy. Z wykształcenia była pielęgniarką, dała sobie radę – wychowała wspaniałych ludzi. Jadzia była najmłodsza i zawsze bardzo niepokorna. Chodziła do Gimnazjum im. Emilii Plater. Jakoś w latach trzydziestych brała udział w wielkiej akademii, chyba trzeciomajowej, w Teatrze Wielkim. Mocno akcentowano na niej kult marszałka Piłsudskiego, do którego Jadzia nastawiona była raczej krytycznie. Kiedy więc zagrano Pierwszą Brygadę – nie wstała z miejsca. Uważała, że nie musi tego robić, bo to nie jest hymn narodowy. Spotkały ją za to surowe konsekwencje. Została usunięta ze szkoły z „wilczym biletem”. Dużo trudu kosztowało matkę umożliwienie niepokornej córce kontynuowania nauki. Z czworga dzieci wojnę przeżyła tylko ona. Starsza siostra zginęła w 1939 roku, nazwisko brata znalazło się na Liście Katyńskiej, po wojnie okazało się, że druga siostra zginęła w powstaniu warszawskim. Po jego klęsce Jadwiga Wasilewska wraz z matką przeszły przez obóz w Pruszkowie, potem mieszkały niedaleko nas – przy ul. Brzeskiej. W latach osiemdziesiątych Jadwiga działała w Solidarności Nauczycielskiej, wytrwale pracowała w konspiracji. Pięć lat po jej śmierci w Liceum im. Mickiewicza odsłonięto poświęconą jej tablicę pamiątkową. Niedawno odbyła się sesja na temat jej działalności.

W tej szkole było wielu świetnych nauczycieli, choćby pan Szczepankiewicz, dbający o nasz rozwój fizyczny. No i oczywiście moja polonistka – pani Krasuska. W tamtych czasach miałem bardzo sprawną pamięć. Bez trudu zapamiętywałem obszerne teksty literackie. Kilkanaście lat temu okazało się jednak, że pani Krasuska bije mnie w tym na głowę. W czasie rozmowy, którą odbyliśmy blisko czterdzieści lat po ukończeniu przeze mnie liceum, powiedziała np.: „Kornelku, jak tyś pięknie wtedy tego Słowackiego recytował!”. Pamiętała dotyczące mnie epizody, które już dawno wyleciały mi z głowy! Chyba wychodząc z założenia, że między piętnastym a siedemnastym rokiem życia chłonność umysłu osiąga zwykle swój szczyt, bardzo zachęcała nas do czytania. I rzeczywiście – dziś chyba rzadko młodzi ludzie pochłaniają podobne ilości książek. Moja polonistka po wprowadzeniu stanu wojennego zajmowała się kolportowaniem podziemnej prasy, m.in. Solidarności Walczącej. W 1990 roku zbierała podpisy popierające moją kandydaturę na prezydenta. Świetną miałem też nauczycielkę historii, panią Polichtowską. Jej lekcji również nigdy nie zapomnę.


Rok 1956 był dla ciebie jakimś przełomem?

Wtedy odczuwało się to jako wielką zmianę. Nie niepodległość, nie jakieś przeobrażenie fundamentalne, ale w porównaniu z latami stalinowskimi – doniosły przełom. I tak to też odbierała moja rodzina. Ojciec nie tylko zapisał się do związku kombatantów, ale dostał pracę w jednym z ministerstw na Kruczej, na jakimś drugorzędnym, urzędniczym stanowisku. Wprawdzie po roku czy dwóch go z tego stanowiska wyrzucili, ale wcześniej takie zatrudnienie byłoby w ogóle niemożliwe. Potem ojciec pracował jako majster od sieci cieplnej. Układał rurociąg z Zalewu Zegrzyńskiego. W sumie po 1956 roku sytuacja zawodowa ojca się ustabilizowała i w ogóle zrobiło się nieco normalniej. Do szkół wróciła religia, choć okazało się potem, że nie na długo. Samo jednak to, że religia przez jakiś czas mogła być w szkole obecna, budowało wrażenie, że żyjemy w swoim państwie, budowanym na polskiej i chrześcijańskiej tradycji, a nie w jakiejś prosowieckiej satrapii. Do tego księża, z którymi się w szkole spotkałem, byli prawdziwymi osobowościami. Na lekcjach historii mówiło się nawet o Katyniu – temacie po jakimś czasie znów zakazanym. Mimo że ta odwilż była krótkotrwała, realia stalinowskie już nie wróciły.


Maturę zdawałeś w 1958 roku?

Tak, kończyłem właśnie 17 lat. Rano na część pisemną poszedłem w koszuli flanelowej, co wywołało oburzenie. Komisja powiedziała, że wpuszcza mnie warunkowo, a na części ustnej oczekuje właściwego stroju. Wymóg ten był postawiony kategorycznie i trochę mnie zaskoczył, tym bardziej że nie miałem niczego, co by przypominało garnitur. Uratował mnie kolega, Andrzej Mycielski. Jego poświęcenie było spore. Jechaliśmy kawał drogi, przez całe miasto, z Saskiej Kępy aż poza Warszawę, do Magdalenki. Tam wdziałem garnitur, znów parę godzin drogi i początek egzaminów ustnych. Chyba ta kwestia odzieżowa była największą przygodą związaną z egzaminem dojrzałości. A pierwszy w moim życiu garnitur dostałem od rodziców na osiemnaste urodziny. Widocznie uznali, że skoro jestem pełnoletni, to takie ubranie powinienem mieć.


Kornel (w środku) przed egzaminem maturalnym, 1958 rok


Jak to się stało, że zamieszkałeś we Wrocławiu?

Po maturze zdawałem na Wydział Lekarski warszawskiej Akademii Medycznej, no i nie dostałem się.


Chciałeś zostać lekarzem? Interesowałeś się literaturą, historią, naukami ścisłymi. Skąd nagle medycyna?

Raczej nie z zainteresowań, ale z pragnienia służenia ludziom. Wybierając przyszły zawód, myślałem przede wszystkim o tym, jaki będzie najbardziej potrzebny, z jakimi kwalifikacjami najlepiej się przydam. Widziałem dużo cierpienia, wielu ludzi pogruchotanych przez wojnę i choroby. Medycyna wydawała mi się tym, co może dać najwięcej dobra. Ten mój wybór nie wynikał z zainteresowań, ale z czegoś w rodzaju humanitaryzmu. Na pewno nie bez wpływu była tu religia i moje lektury z tego czasu. Zaczytywałem się wtedy np. Tołstojem. No, ale zabrakło mi iluś tam punktów i nie dostałem się. W rodzinnym mieście nie mogłem w tym samym roku zdawać na żaden inny kierunek studiów. Przynajmniej na te, które mnie interesowały, terminy już minęły. W grę wchodziły więc inne miasta uniwersyteckie. Zdecydowałem się ubiegać o przyjęcie na fizykę, bo przedmiot ten zawsze był dla mnie bardzo ciekawy, zawsze byłem z niego dobry. Nauczycielka namawiała mnie, bym studiował właśnie fizykę. W czasach licealnych brałem udział w różnych międzyszkolnych konkursach, m.in. w olimpiadach przedmiotowych z fizyki i matematyki. Po porażce na medycynie dowiedziałem się, że mogę jeszcze zdawać na fizykę do Krakowa, Łodzi lub Wrocławia. I właśnie w tych dniach moja mama spotkała znajomą zakonnicę szarytkę, siostrę Janinę. Znaliśmy się stąd, że ja, a także mój młodszy brat i siostra, chodziliśmy do przedszkola prowadzonego przez szarytki. Siostra spytała o mnie i dowiedziała się, że zastanawiam się, na który z uniwersytetów zdawać. Okazało się, że jej rodzona siostra wraz z rodziną miała mieszkanie we Wrocławiu. Mało tego – jej syn także zdawał na fizykę. Była możliwość zamieszkania. W ten sposób trafiłem do Wrocławia i zamieszkałem u rodziny Barbary Waśkowskiej przy ul. Norwida. Jej syn na studia się dostał. Tak samo jak ja.


Wrocław był dla ciebie obcym miastem. Jakie były twoje pierwsze wrażenia?

Wyglądał wtedy bardzo podobnie jak moja rodzinna Warszawa. Ogromne połacie miasta leżały w ruinach. Od razu więc mogłem się poczuć jak u siebie w domu. Na początku pierwszego roku zorganizowaliśmy wycieczkę rowerową do Leśnicy. Wyruszyliśmy spod uczelni i całą drogę jechaliśmy przez zmasakrowane wojną miasto. Nie było wątpliwości, że zachodnie dzielnice kiedyś miały wysoką i bardzo zwartą zabudowę. W 1958 roku ciągle były wypalonym pustkowiem. Co najwyżej pojedyncze kamienice nadawały się do odbudowy. Zupełnie jak w Warszawie, do której zresztą zamierzałem wrócić po studiach. Długo nie rezygnowałem ze stałego zameldowania w domu rodziców. Były wtedy duże ograniczenia w meldowaniu się w stolicy, a ja nie chciałem tracić szansy powrotu. Wszystko jednak potoczyło się inaczej.

Podróż z Wrocławia do Warszawy nie była wtedy tak łatwa jak dzisiaj. Do rodziców i rodzeństwa przyjeżdżałem tylko na święta. Już na tej pierwszej wycieczce do Leśnicy poznałem Jadwigę. Ożeniłem się z nią rok później, mając 18 lat.


Miałeś wtedy jakąś styczność z działalnością opozycyjną?

Pierwsza rzeczywista działalność opozycyjna wiązała się dopiero z rokiem 1968. Wcześniej wszystko ograniczało się do dyskusji, kultywowania tradycji, utrzymywania ścisłego związku z duszpasterstwami. Sporo zawiązanych wtedy przyjaźni znalazło jednak później kontynuację także w niezależnym ruchu wydawniczym czy podziemiu solidarnościowym. Studia były okresem bardzo dla mnie ciekawym. Sam ich program był ogromnie interesujący, a chodziłem też na inne wykłady. Jednym z kolegów na moim roku był Andrzej Mycielski, który też przyjechał z Warszawy, ukończył to samo liceum, co ja. Wspominałem go już – to w jego garniturze zdawałem maturę. Po roku jednak wrócił do stolicy. Jego ojciec był profesorem prawa. Chodziliśmy na wykłady na ten wydział. Z dużym zainteresowaniem chłonąłem wiedzę z filozofii antycznej, etyki, historii państwa i prawa. Powszechnym zwyczajem w tamtych czasach było uczenie się w grupie. Po części wynikało to z ograniczonego dostępu do książek, ale owocowało bliskimi, koleżeńskimi więziami, przekładało się na wspólne wycieczki, dyskusje itd. Do najbliższych mi ludzi z tego czasu należeli: Witek Karwowski (dzisiaj profesor), Nadia Sznajder (Żydówka z Wałbrzycha, po studiach wyemigrowała), Basia Szajnar, Andrzej Waśkowski, potem też Jurek Hańćkowiak. Jeździliśmy w góry, trochę zajmowałem się wspinaczką. Pływałem też na żaglówkach, ale nie byłem bardzo zaangażowany w życie studenckiej społeczności. Bardziej skupiałem się na nauce, swoich zainteresowaniach, zajęciach duszpasterstwa.


Przygód górskich czy żeglarskich trochę jednak miałeś?

Nawet więcej niż trochę. Poczułem się już tak doskonałym, doświadczonym i kompetentnym wodniakiem, że jak miałem do dyspozycji żaglówkę, to postanowiłem zabrać na nią swoich rodziców. I właśnie wtedy, jak nigdy wcześniej, sytuacja na łódce wymknęła mi się spod kontroli. Nagły poryw wiatru, jeden niewielki błąd i w ułamku sekundy wszyscy wylądowaliśmy w wodzie. Sytuacja była naprawdę groźna. Oboje rodzice zniknęli pod powierzchnią. Raz za razem nurkowałem pod kadłub żaglówki i pod sam żagiel. Przeraziło mnie, że mama znalazła się pod płótnem żagla i nie może się spod niego wydostać. Takie sytuacje są częstą przyczyną utonięć. Szczęśliwie spod wody wydobył się mój ojciec. Mamę uratowaliśmy jednak dosłownie w ostatniej chwili. Naprawdę otarliśmy się wtedy o nieszczęście. Świadomość, że o mało nie potopiłem własnych rodziców, towarzyszyła mi potem przez całe lata. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Nie tylko jednak najedliśmy się strachu, ale na dno poszło mnóstwo rzeczy moich rodziców. Wszystkie dokumenty, aparat fotograficzny, buty, część ubrań. Woda w tym miejscu była bardzo głęboka i niczego nie zdołaliśmy wydobyć. Kilka lat później miałem też dość groźną przygodę w górach. Sporo chodziłem po Tatrach. Także w środku zimy, przy trudnych warunkach. Kiedyś z moim przyjacielem Jurkiem Petryniakiem wybraliśmy się wysoko w Tatry w czasie dość dużego zagrożenia lawinowego. Brnęliśmy przez wysoki śnieg, prawie nie mówiąc do siebie ani słowa, bo niektóre nawisy śnieżne rzeczywiście wyglądały tak, jakby były zdolne ruszyć z byle powodu. Kiedy to wspominam, to naprawdę nie mogę pojąć, jak mogliśmy się zdobyć na tak szaleńcze ryzyko. Bo wtedy nagle zobaczyliśmy, że idzie na nas lawina. Naprawdę duża i w takiej od nas odległości, że nie mieliśmy szans przed nią uciec. Porwała nas w mgnieniu oka. W tej śnieżnej masie, miotani i wywracani, co chwilę w niej koziołkując, pędziliśmy wraz z nią ku dolinie. Obydwaj walczyliśmy z masami śniegu, starając się jakoś nie tyle utrzymać na powierzchni, bo to raczej niewykonalne, co nie zatonąć w śnieżnych głębinach, nie dać się w tym śniegu „zmielić”. Co w takich sytuacjach najczęściej jest celem nieosiągalnym. Zdecydowanie mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo kiedy zwały śniegu wreszcie stanęły, okazało się, że jesteśmy przysypani na tyle płytko, iż daliśmy radę się z nich wykopać. Obydwaj najedliśmy się wtedy strachu i bez końca dziękowaliśmy Bogu za ocalenie. Takie sytuacje niezmiernie rzadko kończą się równie szczęśliwie, jak nam się to wtedy zdarzyło. Na jakiś czas gór miałem wtedy dosyć Wolałem posiedzieć nad książkami czy chodzić na spotkania rodzących się wtedy duszpasterstw akademickich.


Jak wyglądało duszpasterstwo akademickie w tamtych latach?

Wspaniałym duszpasterzem był np. ksiądz Stanisław Kluz. Młody człowiek, wtedy starszy ode mnie może o piętnaście lat, zdążył zaangażować się w Wolność i Niezawisłość i przypłacić to więzieniem. Opiekę duszpasterską nad wrocławskimi studentami powierzył mu arcybiskup Kominek. Ksiądz Kluz pożyczył mi kiedyś wydaną w Paryżu książkę Simone Weil. Nazwisko to było mi wcześniej znane przede wszystkim w związku z symetrią Weila, której autorem był zresztą brat Simone. Lektura książki była dla mnie ogromnym przeżyciem. Powiedziałem więc księdzu, że stała się ona dla mnie tak ważna, iż mu jej nie oddam. Zgodził się, ale kazał mi za nią zapłacić i podał sumę równą mojemu miesięcznemu stypendium. Byłem zaskoczony, ale on powiedział, że po prostu tyle za nią, w czasie pobytu we Francji, zapłacił. Tak wyglądały relacje naszych złotówek do walut zachodnich. Książka kosztowała mnie więc słono. Stypendium stanowiło podstawę mojego utrzymania. Myśli Simone Weil czytałem jednak wiele razy. Po jakimś czasie obszerne fragmenty tłumaczenia Czesława Miłosza znałem na pamięć. Potem spotkałem się też z tłumaczeniem Olędzkiej-Frybesowej i dostrzegłem sporo różnic w obydwu wersjach. Zapragnąłem poznać wersję oryginalną, co stanowiło dla mnie największą motywację do nauki francuskiego. Uczyłem się tego języka dwa lata, podobnie jak angielskiego. Nie wytrwałem jednak na tyle, by osiągnąć stan pozwalający na biegłe posługiwanie się oboma językami.


Studia na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to także indoktrynacja i np. szkolenie wojskowe.

Indoktrynacja była w tym czasie dużo mniejsza niż kilka lat wcześniej. W szkoleniu wojskowym natomiast udało mi się w ogóle nie wziąć udziału.


Jak to było możliwe?

W czasie nauki w szkole średniej pojechałem na letni obóz przysposobienia obronnego. Sam byłem zaskoczony, jak bardzo spodobała mi się panująca na nim atmosfera. Nie było w tym chyba nic dziwnego. Dla piętnastolatków różnego rodzaju militaria, broń, mundury, pozorowane walki na poligonie często są pociągające. Po powrocie, kiedy z pewnego dystansu zacząłem się zastanawiać nad własnymi emocjami, sam zacząłem się ich obawiać. Bałem się, że wojsko może wyzwolić jakieś złe strony mojej natury. Pociągało mnie ono, ale silniejsze było moje przekonanie, że jest czymś głęboko sprzecznym z moimi przekonaniami religijnymi, zasadami. Nie bez znaczenia było i to, że Ludowe Wojsko Polskie nie było armią stojącą na straży niepodległości ojczyzny, ale czymś ideowo obcym. Postanowiłem więc do wojska nie iść.


Ale przecież nie śniły się wtedy jeszcze nikomu czasy ruchu „Wolność i Pokój”! Nawet zachodni ruch „objectorów” czy odmawiających służby hipisów jeszcze nie istniał. Można było chyba, co najwyżej, „migać się od wojska”, załatwiając sobie orzeczenia komisji lekarskich…

Coś takiego nie mieściło się w moich zasadach. Postanowiłem nie iść do wojska bez względu na konsekwencje. Obawiałem się ich, ale przekonanie o słuszności takiego wyboru było silniejsze. Pomyślałem, że „co ma być, to będzie” i że nie będę się bawił w żadne kombinacje. W razie pytań nic nie będę kręcił, tylko powiem, z czego naprawdę wynika moja decyzja.


Oficerowie uczelnianego studium wojskowego czy komendy uzupełnień chyba nie byli podatni na taką argumentację? Zwłaszcza w tamtych czasach…

Rzeczywiście – byli zaskoczeni. Oczywiście odwoływali się do mojego rozsądku, grozili usunięciem z uczelni, namawiali na różne sposoby. Trwał rok akademicki, dostawałem kolejne ostrzeżenia i ani razu nie byłem w uczelnianym Studium Wojskowym. Chyba trochę sprzyjało mi to, że byłem młodszy od większości studentów, naukę na uniwersytecie zaczynałem, mając 17 lat. Skoro nie osiągnąłem jeszcze wieku poborowego, to trudno było mnie straszyć, że po usunięciu z uczelni zostanę skierowany do zasadniczej służby wojskowej. W czasie kolejnych rozmów ostrzegawczych zacząłem mieć wrażenie, że moja nietypowa sprawa stanowi rzeczywisty kłopot dla oficerów.


I w efekcie uniknąłeś służby wojskowej? Ani nie chodziłeś na zajęcia w Studium Wojskowym, ani nie wzięli cię na obowiązkowy rok do Szkoły Oficerów Rezerwy?

Brzmi nieprawdopodobnie, ale tak właśnie było. W Studium Wojskowym nie byłem ani razu, a powołania po ukończeniu uczelni także nie otrzymałem.


Warunkiem ukończenia tego roku studiów, na którym prowadzono szkolenie wojskowe, było uzyskanie zaliczenia i zdanie egzaminu z wojska!

Zaliczono mi rok pomimo braku wpisu ćwiczeniowca i egzaminatora ze Studium Wojskowego. Nie wiem, czemu zawdzięczam tak szczęśliwy dla mnie bieg wydarzeń, ale tak właśnie było.


To być może jedyny wówczas taki wypadek w kraju. Studiowałeś w latach 1958–1962. W czasach stalinowskich bez ceregieli usunęliby kogoś takiego z uczelni, a za uchylania się od wojska zamknęliby w więzieniu. W czasach późniejszych – skojarzyliby z rodzącym się młodzieżowym fermentem i z tego powodu by nie popuścili. A na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zwyczajnie nie wiedzieli, co z takim przypadkiem zrobić. Może ktoś z decydujących o twoim losie za długo się zastanawiał nad tym dziwnym przypadkiem, a potem sam bał się konsekwencji tego, że powołania poborowego czy podchorążego nie dopilnował, doszedł więc do wniosku, że sprawę najlepiej „zamieść pod dywan”? Albo też wojsko doszło do wniosku, że lepiej pokryć milczeniem akcję jednego buntownika niż robić raban, który żadnych korzyści „ludowej ojczyźnie” nie przyniesie? Historia trochę tajemnicza, ale zarazem dowód na to, że warto wiernie stać przy swoich przekonaniach. Nigdy nie wiadomo, jakie owoce to przyniesie. Poza faktem, że nie musiałeś robić tego, czego nie chciałeś, zyskałeś sporo czasu, ponieważ po studiach musiałbyś oddać służbie rok życia, a w czasie studiów jeden dzień w każdym tygodniu przez cały rok akademicki!

Ten zaoszczędzony czas bardzo mi się przydał. Mogłem zająć się tym, co mnie rzeczywiście interesowało, i lepiej przygotować się do późniejszej pracy zawodowej.

Kornel Morawiecki. Autobiografia

Подняться наверх