Читать книгу Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski - Страница 4

1968

Оглавление

Kornel Morawiecki z siostrą Zofią, Tatry, około 1970 roku


Przez wiele lat propaganda przedstawiała Kornela Morawieckiego jako postać „ziejącą antykomunizmem”, a z opowieści o pierwszym ćwierćwieczu twojego życia niespecjalnie wyłania się obraz zdeklarowanego przeciwnika ustroju.

Nigdy nie byłem jego zwolennikiem, nigdy też nie należałem do żadnej organizacji mającej związek z władzami, czy panującym systemem. Jeśli jednak miałbym jakoś opisać mój rodzący się światopogląd – to dość długo sprawa komunizmu czy dominacji sowieckiej nie odgrywała w nim naczelnej roli. Była dla mnie ważna, ale nie najważniejsza. Wynikało to z wielu przyczyn. Rodzice byli przeciwnikami panującego porządku, ale podkreślali, że również rzeczywistość międzywojenna daleka była od ideału. Do tego, by przyjąć jakieś wyraziste stanowisko polityczne, dojrzewałem, podążając drogą lektur filozoficznych i bliskiego związku z Kościołem. Duszpasterstwa, z którymi byłem związany najpierw w Warszawie, a potem we Wrocławiu, prowadziły wspaniałą pracę formacyjną. Do tego po 1956 roku pojawiło się sporo dobrych czasopism. Od deski do deski czytałem każdy numer „Tygodnika Powszechnego”, który pomimo cenzurowania był wtedy czymś zupełnie innym niż to, czym jest obecnie. Czytałem każdy numer „Więzi”, „Po Prostu”. Bywałem na różnych spotkaniach z redaktorami tych periodyków. Zjazdy związanej z Kościołem młodzieży akademickiej odbywały się m.in. w Bardzie Śląskim. Pamiętam dyskusje z Jerzym Turowiczem, Stefanem Kisielewskim, Józefą Hennelową. Bardzo długo zagadnieniem ważniejszym od polityki była dla mnie etyka. Zaczytywałem się nie tylko Simone Weil, ale i innymi autorami. Uwielbiałem pisma Anny Morawskiej, Dietricha Bonhoeffera, czytałem o filozofii chińskiej, studiowałem dzieła Laozi, podstawy buddyzmu i taoizmu. Począwszy od szkoły średniej, uprawiałem jogę. Bardziej interesowało mnie wtedy formowanie charakteru niż zaangażowanie w sprawy publiczne. Doszedłem jednak do wniosku, że filozofia buddyzmu za bardzo akcentuje indywidualizm. Miałem trochę skłonności do samotnictwa, ale w rozsądnych granicach. Zawsze uważałem, że niezbędny jest społeczny wymiar człowieka. To on przede wszystkim stanowi o jego wartości. Chyba można powiedzieć, że w młodości najpierw pracowałem nad sobą, a dopiero potem, może właśnie po uzmysłowieniu sobie zasadniczej roli społecznego wymiaru jednostki ludzkiej, dojrzałem do działalności społecznej. Jednak nie od razu przełożyła się ona na jakieś przedsięwzięcia polityczne.

Poza tym, że nie mieliśmy niepodległości, że naszą część świata skuwał system totalitarny, jedna rzecz wydawała mi się jeszcze ważniejsza. Było nią zagrożenie nuklearne wiszące nad światem. Wiedzy o nim nie czerpałem z propagandy, w której oczywiście eksponowano wizję zagrożenia atomowego wyłącznie ze strony Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Faktyczny rozmiar tego zagrożenia pojąłem, kiedy zacząłem studiować fizykę. Pamiętam, że pełna świadomość potencjału zniszczenia zrodziła się we mnie podczas ślęczenia nad podręcznikami. Wstrząsnęła mną wtedy do głębi myśl, że naprawdę w krótkim czasie wszyscy możemy przestać istnieć. Stało się dla mnie oczywiste, że unicestwienie świata jest jak najbardziej realne, że nie ma tu cienia przesady. Lata pięćdziesiąte były pełne otwartej wrogości między blokami wyposażonymi w arsenały zdolne zlikwidować ludzkość. Los świata naprawdę wisiał na włosku,i to nie tylko w dniach kryzysu kubańskiego. Z wielką uwagą śledziłem rozwój tych wypadków i z ulgą przyjmowałem zawierane porozumienia.


To był większy problem niż sprawy sowieckiego totalitaryzmu, narzuconego Polsce ustroju, braku niepodległości?

Większy. To było, bez żadnej przesady, być albo nie być tego świata. A przynajmniej naszej cywilizacji. Tak uważałem wtedy i do dziś nie zmieniłem zdania. Wizja potencjalnej katastrofy nie była wydumana. Była całkowicie realna. Sowiecki totalitaryzm zawsze postrzegałem jako jednoznaczne zło. Podjęcie z nim walki było oczywistym nakazem moralnym. Każda walka musi mieć jednak jakiś, choćby w minimalnym stopniu racjonalny plan, żeby nie oznaczała wyłącznie daremnego rozlewu krwi. W latach sześćdziesiątych ślady wojny ciągle były jaskrawo widoczne niemal na każdym kroku. Rzucał się ciągle w oczy dotkliwy brak ludzi, którzy zginęli. Nie istniały ogromne połacie miast. Wrocław był czymś w rodzaju archipelagu. Dzielnice, które w jakiejś części dały się odbudować, poprzedzielane były setkami hektarów pustych przestrzeni. Tak wyglądała ogromna część Polski. Na każdym kroku widziało się ludzi bez rąk, bez nóg i na wiele innych sposobów poszkodowanych w wyniku wojny. A ci, co przeżyli, często przez dziesięciolecia żyli w powojennej traumie. I przez dziesięciolecia wegetowali w trudnych warunkach, w resztkach jakiejś kamienicy, po kilkanaście osób w jednej izbie. Wszyscy okradzeni przez Niemców czy Sowietów z większości dobytku, który ich rodziny zdołały zgromadzić przez wiele pokoleń. Z wszystkiego, co najbardziej wartościowe materialnie, co przedstawiało wartość zabytkową, z rodzinnych pamiątek. A jednak ci okaleczeni i ograbieni i tak byli szczęściarzami. Bo przeżyli, w przeciwieństwie do milionów wymordowanych, których grobu często nie wiadomo było, gdzie szukać. Dla naszego ledwie częściowo odbudowanego kraju kolejna wojna mogła być wyjątkowym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli wymiana ciosów nuklearnych jakimś cudem miałaby ograniczony zakres, mogła oznaczać największą tragedię w naszych dziejach. Bo w tej części Europy konfrontacja nuklearna przyniosłaby największe żniwo. A punktów zapalnych na naszym globie nie brakowało. Lata sześćdziesiąte to także wojna wietnamska. Dużo się o niej dyskutowało. Temat był niejednoznaczny.


Niejednoznaczny?

Oczywiście z jednej strony był to lokalny pojedynek dwóch supermocarstw. Amerykanie powstrzymywali sowiecką ekspansję i pod tym względem wszystko było jasne. Zarazem jednak skala zaangażowania Wietnamczyków z północy robiła ogromne wrażenie. Ta ich wieloletnia, niejednokrotnie heroiczna walka była możliwa nie tylko dzięki zaopatrzeniu otrzymywanemu ze Związku Sowieckiego i całego bloku państw socjalistycznych. Zapewne znaczna część żołnierzy Vietcongu była ofiarami komunistycznej propagandy. Bez wątpienia tak. Jednocześnie tymi ludzi kierowało często dążenie do wyzwolenia się od kolonializmu. Najpierw okupantami byli Francuzi, potem okupantów dostrzegali w Amerykanach. W tamtych czasach dyskutowaliśmy o tym wielokrotnie, opierając się nie na relacjach z oficjalnych mediów, ale na materiałach z zachodniej prasy czy obcojęzycznych stacji radiowych. Przynajmniej z ówczesnej perspektywy to nie był temat do jednoznacznych rozstrzygnięć…


W jakiejś mierze wojna wietnamska była także polską wojną. Najliczniejszą, po Murzynach (czy Afroamerykanach – według political corectness), grupą etniczną w armii amerykańskiej były osoby pochodzenia polskiego. Na 59 tysięcy poległych żołnierzy US Army 23 tysiące miały polskie korzenie. Jeden z naszych pisarzy, o których wspominaliśmy, Marek Hłasko, był wtedy w Stanach i zgłosił się do poboru. Chciał ochotniczo walczyć w Wietnamie…

Ale też w książce Palcie ryż każdego dnia pisał o żołnierzach amerykańskich polewających zapasy ryżu benzyną i rzucających zapalone zapałki na oczach zrozpaczonych wietnamskich kobiet…


Do jakich więc wniosków dochodziliście, dyskutując w połowie lat sześćdziesiątych o ówczesnej sytuacji politycznej?

Dostrzegaliśmy ewolucję systemu komunistycznego. Nie był on już tak represyjny jak za Stalina. Istniała jakaś przestrzeń wolności, choćby taka, że pozwalała na w miarę nieskrępowane praktyki religijne czy takie dyskusje, o jakich mówimy. Oczywiście na gruncie prywatnym czy np. w Klubie Inteligencji Katolickiej. Pomimo różnorakich trudności blok sowiecki był u szczytu swojej potęgi. Wiadomo było, że jego gospodarka na dłuższą metę nie będzie w stanie sprostać zachodniej konkurencji. Nikt nie wierzył w zapewnienia Chruszczowa, według których stopa życiowa w ZSRR do roku 1980 miała przewyższyć poziom życia w USA. To był niewątpliwy absurd. Skoro jednak system w krótkim czasie nie miał się ani rozlecieć, ani odnieść sukcesu – to zastanawialiśmy się nad jego konwergencją. Nad szansą zbliżenia do modelu wolnorynkowego czy też perspektywą pewnego upodobnienia obydwu dominujących na świecie systemów. Pamiętajmy, że Związek Sowiecki za Chruszczowa dość znacznie się różnił od tego z czasów Stalina. To nie był niewzruszony monolit. Jego skuteczne kruszenie wydawało się jednak przerastać nasze ówczesne możliwości.


Czyli – w czasach „małej stabilizacji” – postawa trochę pozytywistyczna…

Trochę tak. W 1963 roku zacząłem pracować jako nauczyciel akademicki…


Dwudziestodwuletni nauczyciel akademicki.

No tak, w 1963 roku miałem dwadzieścia dwa lata. Od początku mojej pracy dążyłem do tego, by przekazywać nie tylko wiedzę z fizyki czy matematyki, ale także propagować poszerzanie horyzontów, krzewić postawy oparte na fundamencie dalekim od marksistowskiego, jak najbliższym tradycji europejskiej, chrześcijańskiej. Starałem się przy tym unikać wszelkiego mentorstwa. Jak sam zauważyłeś, byłem w tamtych latach niewiele starszy od moich studentów a zdarzało się, że od niejednego o wiele młodszy. Swoją pracę zawsze jednak rozumiałem nie wyłącznie jako przekazywanie wiedzy czy umiejętności, lecz jako inspirowanie do rozwoju, do refleksji, do poszukiwania odpowiedzi na ważne pytania.


Aż nadszedł rok 1968. Często eksponuje się dziś tamte wydarzenia jako wybuch polskiego antysemityzmu. Najważniejszym wydarzeniem miała być wymuszona emigracja wielu polskich Żydów.

Absolutnie nie tak to wyglądało. Przynajmniej z wrocławskiej perspektywy. W stolicy może ta antyżydowska awantura miała jakieś znaczenie, ale nie miała żadnego związku z antysemityzmem. Powszechnie wiadomo było, że na szczytach PZPR-u trwały walki frakcyjne. W 1967 roku Gomułka wykorzystał wojnę sześciodniową po to, by pozbyć się wielu swoich przeciwników, oskarżając ich o związki z rzekomym „izraelskim imperializmem”. Rzeczywiście w jakiejś części przeciwnikami Gomułki byli komuniści pochodzenia żydowskiego. Prawie zawsze zresztą górujący nad nim i jego ludźmi wykształceniem, intelektem, kulturą. W końcu towarzysz „Wiesław” ukończył ledwie parę klas szkoły powszechnej. Brednie, które wygłaszał w marcu 1968 roku, dobitnie obnażały, jaką formację umysłową reprezentował człowiek rządzący wtedy naszym krajem. Protest przeciw zakazowi wystawiania Dziadów Mickiewicza był pretekstem do dalszego eliminowania konkurentów. Nie tylko w partii, ale i w środowiskach naukowych. W nich też nie brakowało ludzi, którzy zamiast kompetencji mieli tylko legitymacje partyjne. Kiedy słyszę o polskim antysemityzmie, który rzekomo miał się pojawić w tamtych czasach, jestem zdumiony. W ogóle nie znałem tego zjawiska. Nie spotkałem się z żadną niechęcią w stosunku do Żydów ani w latach czterdziestych, ani pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Wśród osób pochodzenia żydowskiego miałem wielu przyjaciół, profesorowie o takich korzeniach należeli do tych, których najbardziej ceniliśmy, szanowaliśmy i zwyczajnie lubiliśmy. Zresztą kto wtedy zwracał uwagę na takie pochodzenie? I nie dotyczyło to wcale tylko elity akademickiej czy studentów. We Wrocławiu było trochę sklepów prowadzonych przez Żydów. Pamiętam jeden przy placu Bema, inne przy ul. Ruskiej. One codziennie były pełne ludzi. Tak samo było ze spektaklami Teatru Żydowskiego działającego przy ul. Świdnickiej. Przecież ta, jakże liczna, widownia to nie byli sami Żydzi! Nikomu nie przychodziło do głowy, że można mieć jakieś opory przed pójściem do żydowskiego teatru. Były dobre przedstawienia, aktorzy dobrze grali, więc się chodziło. Pamiętam, co się wszędzie, na każdym kroku, mówiło w 1967 roku o wojnie sześciodniowej. Ze wszystkich gazet, z radia, z telewizji, z kronik filmowych wyświetlanych wtedy przed każdą projekcją filmu w kinach płynęła furia antyizraelskiej propagandy. A na przystankach, w tramwajach, autobusach, pociągach wszyscy mówili o tym, jak zwyciężyli „nasi Żydzi”. Właśnie tak się o nich mówiło: „nasi”. Ten zaimek ciągle towarzyszył rozmowom często prostych ludzi. Oni byli „nasi”, bo w większości pochodzili z Polski, a do tego walczyli z krajami kojarzonymi wtedy jako współpracujące ze Związkiem Sowieckim. Nie znam z tamtego czasu przypadków niechęci w stosunku do Żydów. Pamiętam natomiast powszechną dla nich sympatię.


Jednak antyżydowskie represje pod koniec lat sześćdziesiątych miały miejsce także we Wrocławiu. I musiały być dotkliwe, jeśli jeden z twoich przyjaciół udzielił wtedy schronienia żydowskiej rodzinie.

Mówisz o Rolandzie Winciorku, w którego domu w 1967 roku zamieszkała wraz z dziećmi kobieta żydowskiego pochodzenia. Ona faktycznie była nękana. Ale przez kogo? To SB wciąż pojawiało się w jej domu, pytając, gdzie jest jej mąż, który nie wrócił w terminie z zagranicy. Jak się później okazało, rzeczywiście był w Izraelu i walczył w wojnie sześciodniowej. U Rolanda jego żona znalazła spokojny kąt, mimo że wcale nie była jego bliską znajomą. Winciorek był po prostu człowiekiem zawsze gotowym do pomocy. W czasie okupacji pomagał Żydom, a później, w okresie stalinowskim, także innym ściganym i ukrywającym się. Miał dość duży dom i jeśli tylko ktoś zwrócił się do niego z prośbą o udzielenie schronienia, nigdy nie odmawiał. Żydowska rodzina mieszkała u Rolanda Winciorka aż do czasu, gdy umożliwiono jej wyjazd z kraju. Samego wyjazdu raczej nie odbierała jako krzywdy. Opuszczenie Polski planowała od dawna, ale tylko jeden członek rodziny dostawał paszport. Władze rzeczywiście nakłaniały wtedy wielu do emigracji. Zaczęło się od dążenia do wyeliminowania konkurentów na szczytach władzy. Potem komuniści doszli chyba do wniosku, że to dobra okazja do pozbycia się wielu przeciwników. Duża część aparatu partyjnego dostrzegła też wówczas, że pojawiła się szansa awansu poprzez odsunięcie konkurentów, w ramach akcji ogłoszonej przez Gomułkę. Stanowiska, zajmowane dotąd przez osoby związane (często w nikłym stopniu) z narodowością żydowską, z pomocą SB były przejmowane przez zwolenników kursu ówczesnego pierwszego sekretarza PZPR. A jeśli chodzi o antysemickie akcje we Wrocławiu w latach 1967–1968, to oczywiście dochodziło do nich, ale bez wątpienia wszystkie były dziełem towarzyszy partyjnych. To przecież nie społeczeństwo skonfiskowało mienie gminy żydowskiej, lecz władze, których nikt nie wybierał. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że robotą bezpieki była próba podpalenia synagogi przy ul. Włodkowica oraz napisy na murach, nazywające polskich Żydów „piątą kolumną Izraela”. Czy ktoś miał wątpliwości co do autorstwa tych napisów? Nomenklatura PZPR ogromnie zaszkodziła wtedy Polsce, starając się uzasadnić represje przeciw studentom koniecznością zwalczania syjonizmu. Komuniści brutalnie prześladowali młodzież domagającą się wolności słowa i głosili, że rozprawiają się z „syjonizmem”. Było to cyniczne oszczerstwo, które zszargało opinię o Polsce w świecie i zubożyło nasz kraj, z którego wyjechało wtedy wielu wartościowych, często naprawdę wspaniałych, zasłużonych obywateli. Głównymi ofiarami Marca ‘68 byli jednak domagający się podstawowych wolności młodzi ludzie. Nie ulega wątpliwości, że najczęściej eksponowany w mediach obraz tamtych wydarzeń ciągle jest mocno zafałszowany. Środowiska komunistyczne, które zwalczał Gomułka, ucierpiały wtedy, ale dlaczego do dziś czyni się z nich główne ofiary? To jest nonsens. Powtórzę – antyżydowski wątek wydarzeń roku 1968 był nie istotą, lecz jedynie częścią tego, co się wtedy działo. Częścią od początku do końca organizowaną przez elity aparatu komunistycznego i przez komunistyczne służby. W stolicy mogło to miejscami wyglądać nieco inaczej, bo wśród studenckich liderów były tam dzieci partyjnej nomenklatury. We Wrocławiu, jak i w bardzo wielu innych ośrodkach, w których w marcu 1968 roku zawrzało, charakter wydarzeń pod tym względem był inny.


Jaki był w nich twój udział?

Byłem wtedy młodym pracownikiem naukowym. Wydarzenia, które przewalały się przez Wrocław, były wielkim głosem w obronie wolności słowa, ale nie tylko. To był silny protest przeciw polityce Gomułkowskiej. Panowało powszechne przekonanie, że kraj ugrzązł, zatrzymał się w rozwoju. Z roku na rok narastał marazm. Coraz powszechniejsze było przeświadczenie, że bez jakiegoś wstrząsu nic nie pójdzie w dobrym kierunku. Studenckie strajki i demonstracje budziły nadzieję. W sprzeciw wobec władz zaangażowało się na tyle liczne grono, że można było oczekiwać, iż przełoży się to na jakieś pozytywne zmiany. Skala wydarzeń była naprawdę duża. Tysiące strajkujących studentów, bardzo wiele wieców i demonstracji. Milicja była do nich słabo przygotowana. W wielu miejscach we Wrocławiu autobusami przywożono funkcjonariuszy ORMO, wyposażonych nie w gumowe pałki, ale w metrowe kawałki grubego kabla energetycznego. Ci, którzy oberwali najpierw zwykłą milicyjną pałką, a potem takim kablem, mówili, że uderzenie kablem boli bardziej. Czasem naprawdę gruchocze kości. Ciężko pobitych było bardzo wielu. W okolicach placu Grunwaldzkiego tłukli, kogo popadło. Jak się uporali z demonstrantami, obrywało się zwykłym gapiom czy przechodniom. Czasem spotykam się z jakimiś porównaniami wydarzeń roku 1968 w Polsce i na zachodzie Europy. A przecież, poza koincydencją czasową, miały one ze sobą bardzo niewiele wspólnego. W Polsce chodziło o prawdziwą wolność, której nie było. Młodzież upominała się o wartości ważne i rzeczywiste. O elementarne wolności obywatelskie. Bardzo wielu uczestników tych wydarzeń mówiło wprost, że chodzi im o wolną Polskę. O wywalczenie dla niej choć kawałka wolności więcej. Brałem wtedy udział w obradach Rady Wydziału, która dość jednoznacznie wystąpiła w obronie studentów. Wrocławskie środowisko profesorskie zachowało się w dużej części bardzo przyzwoicie. Ówczesny rektor Uniwersytetu, prof. Alfred Jahn, otwarcie poparł studentów. Zapłacił za to stanowiskiem. Ja wtedy bardzo starałem się zorganizować jakiś druk. Możliwości w tym zakresie były minimalne. W końcu stanęło na tym, że oświadczenia w sprawie postulatów studenckich powielimy metodą fotograficzną.


Czyli tekst ukazać się miał na zwykłych, robionych powiększalnikiem, odbitkach fotograficznych?

Tak. Jednak w samym Marcu ‘68 nie zdążyliśmy zrobić ich zbyt wiele. Stłumienie protestów nie oznaczało jednak złożenia broni. W środowisku studenckim szybko rozpowszechniła się informacja, że wznowienie wystąpień nastąpi przy okazji pochodu pierwszomajowego, na który szykowano odpowiednie transparenty i okrzyki. Ja rozważałem wtedy jeden z bardziej kontrowersyjnych pomysłów na kolportowanie ulotek. Pomyślałem, że nad pochodem wypuścimy balony, z których rozsypią się ulotki. Nie bardzo wiedzieliśmy, z czego te balony zrobić. Pojawił się pomysł, żeby kupić większą ilość prezerwatyw, nadmuchać je helem i po obciążeniu ulotkami wypuścić. Fotograficzne odbitki ulotek mieliśmy już gotowe, kiedy przystąpiłem do nabywania tych prezerwatyw. Okazało się, że są tylko w niektórych kioskach i sprzedają je co najwyżej po parę sztuk. Czas naglił, więc w dość dużym pośpiechu pewnego upalnego dnia jeździłem od kiosku do kiosku motocyklem Junak i wszędzie pytałem o prezerwatywy…


Fotoulotka kolportowana na wrocławskich uczelniach po Marcu ’68


Ciekawe, co myślały panie kioskarki, kiedy tak do nich zajeżdżałeś motocyklem i dopytywałeś się o większe ilości prezerwatyw…

Pewnie kojarzyły to z wiosną i niemal letnią pogodą. Przywiozłem jednak w końcu te gumowe wyroby na Politechnikę. W jednej z sal przeprowadziliśmy próby, które niestety nie wypadły pomyślnie. Od początku zresztą projekt ten miał oponentów. Niektórzy uważali, że rozrzucanie ulotek z napompowanych prezerwatyw będzie miało nieodpowiednią wymowę. Mówili: „Kornel, jak to będzie wyglądało? Przecież na tym pochodzie będą dzieci, a ty chcesz, żeby im nad głowami wielkie gumowe fallusy latały? Toż to będzie obscena!”. Inni wskazywali, że niezbyt stosowne może być rozsypywanie poważnych ulotek, podejmujących sprawę wolności słowa, z balonów w kształcie męskich członków. Ja miałem nadzieję, że napompowane kondomy zmienią swój kształt i zupełnie nie będą przypominać fallusów. Eksperyment jednak się nie powiódł. Antykoncepcyjne akcesoria w czasach Gomułkowskich miały niską jakość. Część popękała, inne od początku miały dziury. Część dała się napompować, ale nie była zdolna unieść większej ilości ulotek. Przyczepianie kilku sztuk wydawało się raczej bezcelowe, a jeśli tylko dołączaliśmy odrobinę większy pakunek, wypełniona helem prezerwatywa co najwyżej wlokła się tuż nad podłogą.


Balonowe doświadczenia przydały się jednak kilkanaście lat później, kiedy Solidarność Walcząca dość często używała balonów do rozrzucania ulotek albo dźwigania transparentów.

Tak, ale wtedy już wiedzieliśmy, że prezerwatywy nie znajdują zastosowania w kolportażu. W latach osiemdziesiątych używaliśmy balonowych sond meteorologicznych. Potrafiły unieść spory transparent. W roku 1968 nie mieliśmy dostępu do tak dużych balonów. W efekcie ulotki rozrzucaliśmy lub rozdawaliśmy. Poszło dość sprawnie. Żałowałem wtedy troszkę, że nie zostawiłem sobie ani jednej na pamiątkę, a byłem dość zadowolony z zawartego w nich tekstu. Przed pochodem wszystkie negatywy i makiety zniszczyliśmy. Baliśmy się, że jak ktoś z uczestników akcji zostanie złapany, to zrobią rewizje w mieszkaniach i znajdą bardzo obciążające dowody. Niedawno okazało się jednak, że nie wszystkie nasze fotograficzne ulotki przepadły. Odnalazły się w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej. Służba Bezpieczeństwa trochę ich wtedy przejęła – wyzbierała albo dostała od swoich ludzi maszerujących w pochodzie. Wszczęte zostało w tej sprawie śledztwo zakrojone na wielką skalę. Kiedy kilka lat temu zobaczyłem dokumentację, która pozostała po tym śledztwie, aż mnie zmroziło. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, ile oni przesłuchali osób, ilu informatorów o te ulotki wypytywali. Zaskoczyła mnie też liczba przeprowadzonych analiz dotyczących naszych „fotoulotek”. Pomimo tak wielu działań nikogo z nas jednak nie zatrzymano. To, skąd się wzięły ulotki, do końca pozostało dla nich tajemnicą. W czasie pochodu MO i SB aresztowały natomiast ludzi wznoszących okrzyki i niosących „nieprawomyślne” transparenty.


Fotoulotka kolportowana na wrocławskich uczelniach w proteście przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, 1968 rok


Rok 1968 to także interwencja w Czechosłowacji.

Tak – wielka hańba Ludowego Wojska Polskiego. Były protesty na murach, ogólne poczucie wstydu za udział naszych żołnierzy w tłumieniu wolności w sąsiednim kraju. No i spore przygnębienie. Nasz Marzec został stłumiony, wielu wspaniałych ludzi trafiło za kraty lub wyleciało z uczelni. Nawet umiarkowane przecież zmiany w Czechosłowacji zgnieciono czołgami. Pisaliśmy sprzeciwiające się temu napisy na murach. Rozrzucaliśmy ulotki w okolicach Politechniki i na wrocławskim Rynku. W 1969 roku wykonywałem jeszcze nekrologi upamiętniające Jana Palacha. Rozwieszałem je m.in. na Politechnice.


Końcówka lat sześćdziesiątych wyglądała więc dość beznadziejnie?

Nie do końca. Sam fakt, że tak duża część studentów potrafiła się zaangażować w sprzeciw wobec władz, był bardzo pokrzepiający. Wydarzenia w Czechosłowacji też oznaczały istnienie potencjału oporu przeciw komunizmowi. Można było liczyć na to, że za jakiś czas dojdzie do wystąpień, które przyniosą jakieś zmiany.


Fotoulotka kolportowana na wrocławskich uczelniach w rocznicę wydarzeń marcowych, 1969 rok


Kornel Morawiecki. Autobiografia

Подняться наверх