Читать книгу Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski - Страница 5

Kornelówka

Оглавление

Kornel Morawiecki, około 1970 roku


Na początku lat siedemdziesiątych, jakiś kilometr na wschód od drogi z Wrocławia do Obornik Śląskich, na skraju lasu między Pęgowem, Golędzinowem a Wilczynem Leśnym, zacząłeś budować drewniany dom. W krótkim czasie miejsce to zaczęło ogniskować życie sporej części wrocławskich środowisk opozycyjnych, potem stało się zakątkiem owianym legendą…

Marzenie o małym domku pod miastem towarzyszyło mi od początku mojego życia zawodowego. Na początku lat siedemdziesiątych miałem żonę i troje dzieci, żyliśmy razem z coraz poważniej chorym teściem w małym mieszkaniu w centrum Wrocławia. Pisałem swoją pracę doktorską. Nie było nadziei na przydział mieszkania w przewidywalnym terminie. Budowa domu, a tym bardziej jego zakup, przekraczały moje możliwości finansowe. Przyszedł mi więc do głowy „wariant pośredni” – mały domek letniskowy, w którym można by spędzać weekendy. Pomyślałem, że budowę mogę rozłożyć na parę etapów. Najpierw wznieść jakąś część zasadniczą, a potem, w miarę możliwości, dobudowywać kolejne pomieszczenia.


Jak to się stało, że trafiłeś akurat do Pęgowa?

Jak tylko zacząłem studiować we Wrocławiu, krewni powiadomili mnie, że gdzieś w okolicy miasta mieszka bliska im osoba, którą zresztą pamiętałem jako jedną z moich ciotek. Pochodziła z tej samej części ziemi kieleckiej, z której wywodzili się Morawieccy i w której bywałem na wakacjach. Okazało się, że zamieszkała dwadzieścia kilometrów na północ od Wrocławia, w Wilczynie Leśnym, wyszła za wspomnianego już wcześniej Rolanda Winciorka.


Roland – rocznik 1920, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, żołnierz AK Obwodu Skierniewickiego, potem działacz organizacji Wolność i Niezawisłość…

O Rolandzie można by opowiadać długo. Kiedy przychodził na świat, jego ojciec bił się z bolszewikami, „bo przecież trzeba przed nimi nasze dzieci uratować”, osobiście ścigał w Wyszkowie uciekających samochodem renegatów: Dzierżyńskiego, Marchlewskiego i Kona. W 1939 roku Roland walczył i z Niemcami, i z Sowietami, potem AK, „Żegota” i akcje pomocy Żydom, po wojnie organizacja Wolność i Niezawisłość.

Jeszcze bogatszą przeszłość miał starszy brat Rolanda, który w roku 1939 zasłużył się w bitwie z Sowietami pod Grodnem. Po wojnie bestialsko zabiło go UB. Morderców Roland widywał jeszcze pod koniec swojego życia, w latach dziewięćdziesiątych. Mieli się świetnie, przechodzili z lukratywnych stanowisk na prominenckie emeryturki. Pomimo podejmowanego śledztwa nigdy nie spotkała ich żadna kara.

Roland zawsze był gotów wspierać wszelkie inicjatywy wolnościowe, jego synowie zaangażowali się później w działalność Solidarności Walczącej. To są okolice Wzgórz Trzebnickich i w latach osiemdziesiątych, głównie dzięki Winciorkom, ze szczytów tamtejszych górek dla mieszkańców tych okolic wyemitowano kilka audycji Radia Solidarność Walcząca. Nasza organizacja zawsze bardzo się interesowała każdym dezerterem z Armii Czerwonej. Na łamach naszych pism apelowaliśmy o udzielanie im pomocy i co jakiś czas któryś z tych dezerterów do nas trafiał. Kiedy szukaliśmy miejsca, żeby ich ukrywać, zawsze można było liczyć na dom Rolanda. On nigdy nie odmawiał. Nawet jeśli dopiero co sam miał na karku SB.

To właśnie za jego sprawą na początku lat siedemdziesiątych trafiłem do Pęgowa. Nie mogłem kupić ziemi, ale na skraju lasu, z którego drugiej strony stał dom Rolanda, wziąłem w dzierżawę trochę ponad pół hektara gruntu. Potem, gdy zdałem egzaminy rolnicze i uzyskałem wymagane wtedy uprawnienia, tej uprawianej przeze mnie ziemi było więcej.


I powoli zaczęło powstawać miejsce, które później odegrało sporą rolę w formowaniu się polskiej opozycji i w powstawaniu drugiego obiegu wydawniczego. Budując dom, zacząłeś dokładać kolejną historyczną warstwę do tego zakątka Polski. W XVIII wieku do tego lasu przylegał jeden z majątków Augusta III Sasa, który zatrzymywał się w nim, podróżując między Rzeczpospolitą a Saksonią. Dziś po tamtej rezydencji nie ma już śladu. Pamiątką z ostatniej wojny jest natomiast rów przeciwczołgowy, wykopany przed ogłoszeniem Wrocławia twierdzą…

Rów przeciwczołgowy Festung Breslau otaczał całe miasto. Przebiegał wzdłuż północnej krawędzi Pęgowa i stanowił też północną granicę działki, na której zacząłem wznosić swój domek letniskowy. Najpierw skleciłem altankę, komórkę. Potem zacząłem się rozglądać za jakimiś materiałami. Pieniędzy miałem tyle, co kot napłakał. Nie znałem się też prawie wcale na budowlance. Niedaleko wrocławskiego mieszkania mojej rodziny, na pl. Bema, wyburzane były właśnie kamienice, pokiereszowane wojną rudery. Leżało tam sporo starych belek stropowych, które marnowały się w stertach gruzu. Okoliczni posiadacze pieców podkradali je i rąbali na opał. Udało mi się trochę tych belek kupić, płacąc symboliczne grosze. Do miejsca mojej „budowy” było stamtąd ze dwadzieścia kilometrów. Część przewiozłem okazjonalnym transportem. Okazało się też, że taką belkę można przewieźć rowerem. Bez większego problemu, o ile we właściwy sposób się ją zamontuje. Po tym doświadczeniu nie dziwiło mnie już tak bardzo, kiedy znajomi wracający z Chin opowiadali, że widzieli rowerzystów przewożących pianina na bagażnikach swych dwukołowców. W sumie moja „inwestycja” posuwała się dosyć niespiesznie, powolnym rytmem pogodnych sobót, letnich urlopów. Miejsce zagospodarowywałem z rodziną i przyjaciółmi. Jak już była studnia z wodą, znajomi przyjeżdżali na biwaki z namiotami. Czasem więcej było rozmów przy ognisku czy chodzenia na grzyby niż pracy. Przewijało się mnóstwo wspaniałych ludzi, ale nikt, kto stanowiłby siłę fachową. Sporo było w tym improwizacji, pojawiały się sprzeczne pomysły. Jedni namawiali mnie, żebym budował tak, jak osadnicy na Dzikim Zachodzie – z wolną przestrzenią nad gruntem. Potem doszliśmy do wniosku, że jednak lepiej będzie oprzeć konstrukcję o podmurówkę. Tak więc nie zawsze w logicznej kolejności, ale belka po belce postawiliśmy ściany, potem strop…

W tamtym czasie wolno było wznosić bez zezwolenia budynki do określonej, niewielkiej powierzchni. Pozostając w zgodzie z przepisami, zbudowaliśmy oprócz parteru poddasze, na którym można było urządzić sypialnię dla wielu osób. Prace przy budowie letniego domu bardzo zintegrowały sporą grupę znajomych, głównie z Politechniki Wrocławskiej, którzy przyjeżdżali na wakacje, sobotnio-niedzielny wypoczynek i zarazem pomagali tę budowlę stworzyć. Nawiązało się przy tej okazji mnóstwo kontaktów, często bliskich zażyłości. Wspomnieniem z tego czasu są też spotkania przy ognisku, wielogodzinne dyskusje do późnych godzin nocnych. Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, czym to wszystko zaowocuje. Po latach okazało się, że wielu tych, z którymi spotykałem się przy pracy nad pęgowskim domem, współtworzyło redakcję i zaplecze organizacyjno-techniczne „Biuletynu Dolnośląskiego”. Sporo działało wokół Regionalnego Komitetu Strajkowego czy w Solidarności Walczącej. Nie wiem, czy bez przyjaźni zawiązanych w tamtym czasie byłoby w naszych podziemnych strukturach tylu ludzi, którzy się dobrze znali i mogli na sobie polegać.


Dom letniskowy Morawieckich, tzw. „Kornelówka”, w Pęgowie, lata 70. XX wieku. Na zdjęciu z prawej wnętrze domu


Dom, który wtedy powstał, zwany był „Kornelówką”. Do ciebie przylgnął przydomek „Gajowy”, przez wzgląd na to, że posiadłość ukryta pod drzewami, na skraju lasu, rzeczywiście przypominała coś w rodzaju małej leśniczówki. Znajdowała się ona w pewnym oddaleniu od okolicznych miejscowości, ale jednak zintegrowałeś się też z wiejską społecznością.

Doszło do tego w sposób samorzutny i zaowocowało cennymi dla mnie doświadczeniami oraz prawdziwymi przyjaźniami. Znałem wioski kieleckie, do których przyjeżdżałem w dzieciństwie na wakacje. Potem jednak lata upływały mi w murach dużych miast – Warszawy, Wrocławia. Wsie dolnośląskie to była dla mnie terra incognita. W miarę, jak związywałem się z Pęgowem, odsłaniał się przede mną dość zaskakujący świat, rzeczywistość ludzi często bardzo prostych, ale zarazem przyjaznych, życzliwych, gotowych do pomocy. Choć jednym z pierwszych poznanych przeze mnie pęgowian był człowiek wykształcony, dyrektor szkoły. Potrzebowałem wtedy kilku kilogramów lepiku, ale okazało się, że jest sprzedawany tylko całymi beczkami, zawierającym ze trzydzieści razy tyle, ile mi było potrzeba. Zastanawiałem się, jak rozwiązać ten problem, gdy zobaczyłem, że budynek szkoły w Pęgowie jest właśnie pokrywany ogromnymi ilościami tego materiału. Stanąłem przy nim i niemal natychmiast pojawił się dostojnie wyglądający mężczyzna, który bardzo grzecznie spytał, czym może mi służyć. Okazało się, że jest to dyrektor szkoły Piotr Antoszczyszyn. Powiedziałem mu o moim problemie z nabyciem lepiku, na co on roześmiał się serdecznie: „Ile pan potrzebuje? Wiaderko? Ależ proszę bardzo! To przecież tyle, co nic! My tu parę ton tego w salę gimnastyczną wlepiamy!”. Tak się rozwiązał mój mały kłopot z lepikiem, a potem okazało się, że życzliwość Piotra Antoszczyszyna i innych ludzi z Pęgowa potrafiła też usunąć całe mnóstwo urzędowych i różnych innych przeszkód.

Z dyrektorem szkoły szczerze się zaprzyjaźniłem. Był to wspaniały, niezwykły człowiek. Sporo opowiadał mi o swoim życiu, a z jego opowieści często wypływała jakaś godna uwagi, głębsza myśl. Pochodził z niezamożnej rodziny, z biednej części Kresów. W dzieciństwie, żeby dotrzeć do szkoły, musiał iść przez gęsty las ponad osiem kilometrów w jedną stronę. I drogę tę pokonywał bez względu na pogodę, wychodząc często przed świtem albo wracając po zmierzchu. Rodzice nie posyłali go tylko wtedy, gdy mrozy były wyjątkowo ostre i istniało zagrożenie – to wcale nie na żarty – że po drodze zjedzą go wilki. Z tamtego czasu wyniósł on duży szacunek do wykształcenia jako wielkiej wartości, którą zdobywa się z trudem. Chyba dlatego nigdy nie zwracał się do mnie inaczej jak tylko „panie doktorze”.

Z jego kresowych opowieści warto może przytoczyć np. historię o tym, jak w 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka i w jego miejscowości wszyscy zastanawiali się, czy to dobrze, czy źle. Z wioski Antoszczyszyna Sowieci wywieźli już wtedy wszystkich inteligentów i zamożniejszych gospodarzy. Być może jego rodzina byłaby następna do wywózki, gdyby nie napaść hitlerowska. Odpowiedź na to, której okupacji należy się bardziej obawiać, pojawiła się już czerwcowego dnia roku 1941. Najpierw dał się słyszeć zbliżający się warkot silnika, a po chwili na podwórko wjechał motocykl z młodymi niemieckimi żołnierzami. Matka akurat wychodziła przed dom, niosąc tacę, na której stały kubki ze zsiadłym mlekiem. Młodzi Niemcy, którym upał wyraźnie bardzo dał się we znaki, ani przez sekundę nie zawieszając wzroku na gospodarzach, wzięli kubki, wypili mleko i odstawili z powrotem, nie nawiązując jakiegokolwiek kontaktu z kobietą, której zawdzięczali ugaszenie pragnienia. Odjechali, nie czyniąc najmniejszego gestu podzięki i robiąc wrażenie, jakby zupełnie nikogo wokół nie zauważyli. Po chwili matka Piotra wyartykułowała odczucia wszystkich świadków tej sceny. Dotychczasowy sowiecki okupant grabił, prześladował, zsyłał na Syberię. Czyli – zauważał. A już pierwszy patrol hitlerowców dał do zrozumienia, że ludzi z podbijanego kraju wręcz nie dostrzega. Traktuje ich tak, jakby byli czymś gatunkowo gorszym, niegodnym uwagi, podludźmi czy wręcz insektami. Wszyscy zrozumieli, że nowy okupant będzie jeszcze gorszy od poprzedniego.


Przez rok byłeś nauczycielem w szkole Piotra Antoszczyszyna.

Było to w czasie, kiedy „Kornelówka” nadawała się już do całorocznego zamieszkiwania. Dyrektor pęgowskiej szkoły wiele razy namawiał mnie, żebym kupił działkę i budował dom. Zupełnie nie przemawiały do niego argumenty, że na taką inwestycję nie miałem pieniędzy. Przekonywał mnie, że nie są one najistotniejsze, że mając życzliwość sąsiadów, powoli, krok po kroku, dociągnie się budowę do końca. I chyba miał rację, bo w Pęgowie mnóstwo spraw teoretycznie niemożliwych albo bardzo trudnych dawało się załatwić, zorganizować, zawsze jakoś „popchnąć”. Doprowadzenie prądu do mojego leśnego domu z formalnego punktu widzenia było bardzo skomplikowane, ale życzliwi pracownicy energetyki doradzili, do kogo i jakie podanie napisać, po czym wszystkie problemy się rozwiązały. I tak było niemal ze wszystkim, np. ze zgodą na rozbudowę „Kornelówki”. Nigdy nie było mowy o jakiejkolwiek najmniejszej łapówce czy innym „dowodzie wdzięczności”. Wszystko funkcjonowało jakby według niepisanej umowy, że co prawda władze państwowe starają się, jak mogą, aby nam skomplikować życie, ale my i tak sobie poradzimy, będziemy sobie pomagać, zbudujemy naszą lokalną społeczność tak, iż na przekór ustrojowi – da się żyć. Orędownikiem takiej postawy był właśnie Piotr Antoszczyszyn, człowiek mający za sobą ciężkie doświadczenia życiowe, który jednak zawsze był pełen optymizmu, entuzjazmu, wiary w ludzi. Był jednym z tych, którzy potrafią z ludzi wykrzesać to, co w nich najlepsze, zintegrować, skupić na jakimś pożytecznym działaniu. Przekonywałem się, jak wiele może powstać pomimo wszelkich niedostatków. Widziałem dowody na to, że niewielka grupa ludzi szczerze pragnących coś osiągnąć, nawet jeśli jest skromnie wyposażona, potrafi czegoś dokonać. Tak właśnie powstawały np. nowe domy, przy których budowie mieszkańcy wioski nawzajem sobie pomagali. Jak komuś brakowało środków, zawsze znajdowały się jakieś substytuty – a to cegła rozbiórkowa, a to inne materiały z odzysku. Rachunek ekonomiczny był sprawą drugorzędną. Czasem budowało się wbrew niemu. Pamiętam mnóstwo sytuacji, w których problem jakby sam się rozwiązywał, bo pojawiał się dyrektor pęgowskiej szkoły, coś doradził, skrzyknął ludzi, zachęcił do pracy i – prędzej czy później – zawsze był efekt. Kiedyś zmagałem się z wkopywaniem słupów. Nagle za moimi plecami wyrósł Antoszczyszyn. Jego głos wyrażał bezbrzeżne zdziwienie: „Pan doktor łopatą macha? Po co?”. Po chwili kilku chłopaków, którzy chyba właśnie kawałek dalej grali w piłkę, z zapałem wykonało całe dzieło. Nikt nie chciał żadnej zapłaty. Dano mi do zrozumienia, że jakiekolwiek dowody wdzięczności są zbędne, bo wzajemna pomoc w lokalnej wspólnocie to rzecz całkowicie naturalna. Może i źle zrobiłem, nie ulegając namowom Antoszczyszyna? Być może gdybym go posłuchał, miałbym nie letni, ale prawdziwy dom w Pęgowie? Któregoś lata zaproponował mi uczenie fizyki w paru klasach. Ciekaw byłem tej pracy i akurat miałem możliwość pogodzenia jej z zajęciami, jakie prowadziłem na Politechnice.


Między jedną z najlepszych polskich uczelni a wiejską szkołą podstawową jest przepastna różnica. Duży kontrast…

To doświadczenie bardzo mi się przydało. Zbliżyłem się do realiów wcześniej mi nieznanych i do pewnego stopnia zdołałem je zrozumieć, w czym znów pomocny był Piotr Antoszczyszyn. W ósmej klasie trafiło mi się np. paru takich uczniów, którzy w zasadzie nie do końca opanowali umiejętność pisania. Odkryłem, że o ile udaje im się coś przepisać z tablicy do zeszytu, to zanotowanie czegokolwiek „ze słuchu” przekracza już ich możliwości. Mimo różnych moich starań stan ten wydawał się nie do przezwyciężenia. Trudno było zatem uzyskać jakikolwiek rzeczywisty efekt w przyswajaniu przez nich treści programowych z mojego przedmiotu. Pod koniec roku szkolnego powiadomiłem więc dyrektora, że mam zamiar paru uczniom ósmej klasy wystawić oceny niedostateczne. Piotr Antoszczyszyn wysłuchał mnie uważnie. Swoją odpowiedź zaczął od nawiązania do mojego stwierdzenia, że „nie możemy dać im świadectw ukończenia szkoły podstawowej, ponieważ stanowczo za mało ich nauczyliśmy”. Dyrektor spytał: „Czy ci uczniowie plują na pana widok?”. Odpowiedziałem, że oczywiście nie plują. Następnie Antoszczyszyn spytał, czy mówią mi „dzień dobry”. Przyznałem, że nie tylko mówią, ale nawet zdejmują wtedy czapki, o ile mieli je wcześniej na głowach. „To w takim razie bardzo dużo ich nauczyliśmy, panie doktorze” – zawyrokował dyrektor. Spytał mnie jeszcze, czy znam środowisko tych chłopców, czy widziałem ich rodziny. Oczywiście nie znałem tych realiów. Według dyrektora to, że zdołaliśmy owych chłopców czegokolwiek nauczyć i dać im choć trochę wychowania, zaszczepić odrobinę kultury i społecznych nawyków, stanowiło duże osiągnięcie. Zgodził się, że istnieją minima programowe, różne standardy oświatowe, kryteria ocen. Zauważył jednak, że żaden z tych chłopaków i tak nie będzie kontynuował nauki po szkole podstawowej: „Każdy z nich kończy podstawówkę tylko po to, żeby móc zdobyć prawo jazdy na traktor. Panie doktorze, czy pan wie, jak te chłopaki świetnie sobie radzą z traktorami?”. Następnie Antoszczyszyn opowiadał mi, ile oni potrafią zrobić w silniku, jak świetnie umieją orać pola. Argumentował, że powtarzanie ósmej klasy bardziej zaszkodzi i im, i innym, niż pomoże. Świadectwo ukończenia szkoły da im możliwość zajęcia się wreszcie tym, co lubią i co jest społecznie potrzebne. Pójdą do pracy, potem do wojska, założą rodziny. Kończył swój wywód zdaniem: „Czy mamy ich pozbawić tej perspektywy tylko z powodu ich ograniczonej wyuczalności?”. Antoszczyszyn przekonał mnie. Naciągnąłem parę ocen, a potem okazało się, że droga życiowa tych chłopaków była dokładnie taka, jak to przewidział mój bardziej doświadczony kolega.


Funkcjonując w określonych realiach, np. mieszkając w dużym mieście i pracując na uczelni, można pozostawać w nieświadomości co do istnienia innej rzeczywistości w tym samym kraju…

Moje związki z Pęgowem i okolicznymi wioskami były czymś w rodzaju otwarcia oczu na tę mało mi znaną rzeczywistość Polski. Egzaminator na uczelni czy nauczyciel w szkole zmuszony jest przede wszystkim egzekwować wiedzę, sprawdzać wymagane programem umiejętności. A w życiu wiedza stanowi tylko jeden z aspektów, czasem mały wycinek tego, co ważne. Na wsi spotykałem czasem ludzi, którzy mieli bardzo ograniczoną wiedzę o świecie, nawet ich umiejętności pisania i czytania pozostawiały trochę do życzenia. Zarazem jednak byli świetnymi fachowcami w tym, czym się zajmowali, nie można też im było odmówić posiadania prawdziwej życiowej mądrości. A jeśli do tego jeszcze byli ludźmi uczciwymi, solidnymi i gotowymi spieszyć z bezinteresowną pomocą, to bez wątpienia byli dużo więcej warci od niejednego posiadacza tytułów naukowych. Związując się z wsią, zacząłem odkrywać, poznawać i rozumieć tę Polskę, której wcześniej nie znałem. Dostrzegłem, że jest ona inna, ale wcale nie gorsza. Często moralnie lepsza.


Zajmowałeś się także rolnictwem.

Wydzierżawiłem ponad hektar ziemi. Czasem uprawiałem ją sam, często korzystałem z pomocy znajomych i sąsiadów. Obsiewałem żytem lub pszenicą. Sadziłem drzewa owocowe, hodowałem pszczoły. Owocem zdobytych doświadczeń było m.in. kilka moich prac na temat ekologii.


Bez wątpienia był to też azyl dla rodziny.

Niewątpliwie tak. Ciągle mieszkaliśmy u teściów przy ul. Kilińskiego, w nie za dużym mieszkaniu w środku miasta. Ojciec mojej żony coraz bardziej niedomagał i pobyty na wsi były dla niego niemal zbawieniem. Mieliśmy troje, a potem czworo dzieci. Duża część życia rodzinnego zaczęła toczyć się w naszym drewnianym domku. I było to życie bliższe naturze. Ciągły kontakt z lasem, uprawa ziemi, pielęgnacja ogrodu, majsterkowanie, rąbanie drewna, palenie ogniska…


Pewnie dlatego obserwujący cię esbecy nadali ci kryptonim „Harcerz”.

Rzeczywiście, życie w Pęgowie mogło przypominać harcerstwo. Szczególnie latem, kiedy ogniska paliliśmy niemal każdego wieczoru, siadywało wokół nich wielu ludzi, a niektórzy znajomi przyjeżdżali z namiotami.


„Kornelówka” stanęła kilkaset metrów od najbliższych zabudowań, niemal na odludziu. Do tego nie była nawet otoczona ogrodzeniem, a przecież nie zawsze tam przebywałeś.

Ona często była pełna ludzi. Zjeżdżało się mnóstwo znajomych. Niektórzy brali ode mnie klucze i przebywali tam ze swoimi bliskimi. Poznałem tam wielu ludzi. Oczywiście bywali też mieszkańcy okolicznych wiosek. Jeśli zdarzały się tygodnie, w których domu nikt nie odwiedzał, zawsze mogłem liczyć na życzliwe oko mieszkańców Pęgowa. Przestało ono wystarczać dopiero wtedy, gdy tym miejscem zaczęła interesować się SB.


W latach siedemdziesiątych zaczęły się organizować środowiska opozycyjne. Wielu zaangażowanych w nie ludzi przewinęło się przez „Kornelówkę”.

We Wrocławiu zaczęły działać Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela oraz Komitet Samoobrony Społecznej. W 1979 roku zostałem właściwie głównym wydawcą „Biuletynu Dolnośląskiego”. Sporo prac z nim związanych ogniskowało się właśnie w leśnym domu. Nie ujawniałem jednak swojej działalności, do kierowania „Biuletynem” przyznałem się dopiero po Sierpniu ‘80.


SB dowiedziała się jednak, że masz związek z drugim obiegiem wydawniczym i opozycją.

„Biuletyn Dolnośląski” był wydawany w warunkach ścisłej konspiracji. Na początku 1980 roku zostałem jednak zatrzymany przez SB. Z przesłuchań pamiętam wniosek, że orientacja esbecji w mojej działalności była marna. Zainteresowanie służb moją osobą było jednak odtąd coraz większe. Tajniacy zaczęli krążyć m.in. wokół „Kornelówki”. Ich działania wyglądały czasem dość zabawnie. Krótko po tym, jak ujawniłem swoje związki z drugim obiegiem wydawniczym, przylegający do mojej działki fragment lasu zaroił się od grzybiarzy. Niespecjalnie im przeszkadzało, że wczesną wiosną czy u progu zimy trudno o jakiekolwiek grzyby. Uparcie i na zmiany krążyli tam, nieskończoną ilość razy przetrząsając każdą garść ściółki leśnej i było im najwyraźniej obojętne, że zwykle nie udawało się tam znaleźć nawet jednego maślaka. Potem „grzybiarzy” jakby olśniło i zimową porą przeobrazili się w „myśliwych”. Wcześniej nikt tam żadnych łowców, przynajmniej w tej części lasu, nie widywał. A nagle zaroiło się od „patroli” uzbrojonych w dubeltówki i czatujących na zwierzynę, najchętniej tuż pod oknami pęgowskiego domku. Pewnego razu po przybyciu do „Kornelówki” zobaczyłem, że z dwóch stron budynku, na granicach działki, stoją drewniane wieże – ambony strzeleckie, których otwory zwrócone są w stronę moich okien. Odtąd bardzo często mieliśmy w „Kornelówce” towarzystwo facetów obserwujących nas z tego podwyższenia, czasem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.


W sierpniu 1980 roku SB szukała cię m.in. w Pęgowie.

Jak tylko fala strajkowa zaczęła przybierać na sile, bezpieka zaczęła ścigać wszystkich, którzy w jej ocenie mogli przyczynić się do eskalacji protestów. Szukali mnie i we Wrocławiu, i w Pęgowie. Zamieszkałem wtedy u znajomych. W wyjątkowo dużym nakładzie wydrukowaliśmy „Biuletyn Dolnośląski” zawierający informacje o strajkach i listę postulatów.


W latach osiemdziesiątych z „Kornelówki” korzystały bardzo różne środowiska. Słyszałem relacje ludzi zupełnie niezwiązanych z opozycją. Opowiadano mi o wizytach rozmaitych wspólnot religijnych. Znajomy nauczyciel muzyki, który dotarł tam z grupą członków ruchu „Światło-Życie”, zachwycał się pianinem, przy którego akompaniamencie młodzież śpiewała całymi dniami. Inni wspominali oryginalny, pomysłowo zbudowany kominek.

Od 13 grudnia 1981 roku pęgowski dom był jednym z tych miejsc, do których po prostu nie mogłem się zbliżyć. Natomiast często tętnił życiem i rzeczywiście, o ile mi wiadomo, trafiali tam ludzie z bardzo różnych środowisk. W pierwszych miesiącach stanu wojennego sceneria była jednak ponura. W lesie przebywały oddziały wojskowe, m.in. wyposażone w czołgi. Żołnierze ci stanowili chyba rezerwę przygotowaną na wypadek konieczności rzucenia dodatkowych sił do tłumienia strajków we Wrocławiu. Wokół „Kornelówki” ciągle krążyli funkcjonariusza SB. Przybywający tam narażali się na legitymowanie lub nawet zatrzymywanie. Co jakiś czas zdarzały się włamania, wybijanie szyb, wrzucanie do środka cuchnących substancji. Rodzina i znajomi starali się więc, by stale był tam ktoś obecny. Esbecja jednak nigdy nie spuszczała tego miejsca z oka, o czym świadczy wydarzenie z połowy lat osiemdziesiątych. Przyjechał wtedy do Pęgowa któryś z moich kolegów ze swoimi znajomymi. Obserwującym dom funkcjonariuszom bezpieki jeden z gości wydał się bardzo podobny do mnie. Jak mi potem opowiadano, nagle podjechały samochody, z których wyskoczyło kilku facetów i rzuciło się na tego przypominającego mnie człowieka. Wciągnęli go do jednego z wozów, po czym z piskiem opon odjechali. Pędząc na sygnale, dotarli do komisariatu, gdzie dopiero po jakimś czasie zorientowali się, że zatrzymanym nie jest Morawiecki.


Rodzina i przyjaciele Morawieckich w Pęgowie, 1979 rok. W środku żona Kornela, Jadwiga


Odbywało się to w pośpiechu, bo pewnie bali się oporu. Esbecy byli w sporym oddaleniu od swojego komisariatu i nie mogli liczyć na błyskawiczne posiłki. Ładnych parę lat po wprowadzeniu stanu wojennego ciągle kilku funkcjonariuszy dyżurowało w okolicy pęgowskiego domu…

Dziś wiemy, że mogło to być związane z decyzją Kiszczaka, by w celu rozpracowywania Solidarności Walczącej ściągnąć do Wrocławia jednostki SB z Warszawy i prowadzić permanentną, długotrwałą obserwację wybranych obiektów związanych z organizacją. Mieliśmy wówczas informacje na ten temat. Jak powiedziałem, do „Kornelówki” nie mogłem się wtedy zbliżać. Bywałem jednak stosunkowo niedaleko od niej. Przez jakiś czas ukrywałem się kilka kilometrów dalej, w Osolinie, w domu Andrzeja Stadnickiego. Tam zresztą co jakiś czas zbierała się Rada i Komitet Wykonawczy Solidarności Walczącej. Jakiś czas pod zmienionym nazwiskiem przebywałem też w jednym z sanatoriów w Obornikach Śląskich. Skierowanie i częściowo sfałszowaną dokumentację sporządzili lekarze związani z SW. Tym sposobem mogłem trochę odpocząć i podreperować zdrowie. Później ze dwa tygodnie ukrywałem się w ośrodku wypoczynkowym leżącym pod lasem, przy drodze do Wielkiej Lipy. Te miejsca całkiem nieźle nadawały się na kryjówkę. Stosunkowo blisko Wrocławia, więc nie było kłopotu, żeby do mnie dotrzeć, a zarazem na tyle daleko, że można było solidnie sprawdzić, czy nie jest się śledzonym. A sanatoria czy ośrodki wypoczynkowe to też miejsca, w których ludzie wymieniają się wraz z kolejnymi turnusami. Pojawienie się kogoś z zewnątrz jest tam naturalne, nie budzi podejrzeń. Choć oczywiście minimalizowałem kontakty z wczasowiczami. Wędrówki po tamtejszych wielkich lasach także były zachowaniem naturalnym.


Dom Andrzeja Stadnickiego w Osolinie też był ciekawym miejscem, ważnym dla opozycji i podziemia.

Andrzej w latach siedemdziesiątych był pracownikiem naukowym Akademii Medycznej w Poznaniu. Spotkał się ze stanowczą odmową wydania paszportu, mimo że chciał wyjechać tylko na krótki wakacyjny urlop do rodziny. Nie zamierzał uciekać z kraju. Poprosił o uzasadnienie decyzji i dowiedział się, że paszportu nie dostanie, gdyż „jako wysoko wykwalifikowany specjalista mógłby spotkać się z korzystną ofertą zatrudnienia na Zachodzie, w wyniku czego mógłby nie powrócić do kraju”. Na taką argumentację Andrzej odparł, że jeśli praca na uczelni skutkuje radykalnym ograniczeniem jego wolności, to on z tej pracy rezygnuje. Na kilka lat wyjechał w Bieszczady, gdzie zajmował się wypalaniem węgla drzewnego. W Osolinie pojawił się na początku lat osiemdziesiątych, gdyż dostał w spadku dom. Szybko nawiązał kontakt ze środowiskami opozycyjnymi, a SB jego osobą wtedy się chyba nie interesowała. Był człowiekiem nowym w tamtym miejscu, a jego dom znajdował się dość daleko od fabryk, uczelni, ośrodków niepokoju. W połowie lat osiemdziesiątych w Osolinie spotkałem się m.in. ze Zbigniewem Romaszewskim i Andrzejem Gwiazdą. Dotarcie tam każdego z nich było dość skomplikowaną operacją. Bo oni oczywiście musieli wcześniej „zgubić ogony”. W Osolinie odbywały się też zebrania Solidarności Rolników z Józefem Teligą. Do swojej działalności dom Andrzeja Stadnickiego wykorzystywał Wojciech Myślecki. Z czasem jednak przestało w nim być bezpiecznie. Chyba pojawiało się tam zbyt dużo ludzi związanych z podziemiem. Dzięki gościnności Andrzeja i jego rodziny znajdywali u nich azyl ludzie nękani przez bezpiekę. Długo mieszkał tam Krzysztof Turkowski i wielu innych.


Za kimś, komu Stadniccy udzielili gościny, mógł po pewnym czasie dotrzeć tam „ogon” esbecji.

Mieli tego świadomość i goście, i gospodarze. Obserwacja domu w Osolinie nie była jednak tak ostentacyjna jak w Pęgowie.


Przygoda twojego „sobowtóra” nie była jedynym incydentem związanym z „Kornelówką”.

Zdarzały się też inne. Pewnego razu w domu przebywał tylko jeden człowiek – starszy pan z psem. Przed wjazdem na podwórko zatrzymał się jakiś samochód. Kiedy starszy pan wyszedł, kierowca samochodu opuścił szybę i, nie wychodząc z wozu, zabił psa strzałem z pistoletu.


Ewidentna próba zastraszenia ludzi w jakiś sposób z tobą związanych…

Być może. Różne rzeczy działy się w latach osiemdziesiątych wokół „Kornelówki” – i ciągła inwigilacja odwiedzających dom ludzi, i zanieczyszczanie jego wnętrza, i ta historia z psem, ale nie było wtedy próby podpalenia.


Może byłoby to zbyt czytelne łajdactwo. Informacja o spaleniu domu ukrywającego się działacza Solidarności rozniosłaby się po kraju lotem błyskawicy i na pewno nie przyniosłaby korzyści propagandowych reżimowi Jaruzelskiego. Twój dom przetrwał lata osiemdziesiąte, a doszczętnie spłonął na początku dziewięćdziesiątych.

Wtedy też zwykle ktoś w tym domu był. Pożar wybuchł kilka godzin po wyjściu jednej z osób, które z „Kornelówki” w owym czasie korzystały. Według relacji, którą uważam za wiarygodną, ogień w kominku był całkowicie wygaszony, prąd wyłączony… Wiadomość o pożarze do straży dotarła późno. Zostały tylko zgliszcza. Próżno było szukać przyczyny…


„Kornelówka” jednak się potem odrodziła?

Odbudową, w latach dziewięćdziesiątych, zajął się przede wszystkim mój syn Mateusz. Dokonywała się ona w sposób dość podobny do tego, w jaki wcześniej dom powstawał. Znów dzięki przyjaciołom, znajomym. Tym razem ze sporym udziałem ludzi Solidarności Walczącej młodszego pokolenia. Zamiast drewnianych ścian postawili murowane. Wszystko jednak z obydwu stron znów wyłożone zostało drewnem i odzyskało taki kształt, jaki miało przed pożarem. Życie powróciło do tego miejsca, choć skupia już przede wszystkim następne pokolenie…

Kornel Morawiecki. Autobiografia

Подняться наверх