Читать книгу Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski - Страница 7
Biuletyn
ОглавлениеKornel Morawiecki jako wykładowca na Politechnice Wrocławskiej, przełom lat 70. i 80.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych ożywiła się opozycja…
Zaczęła przybierać formy zorganizowane. Pamiętać jednak trzeba, że organizacja „Ruch” Andrzeja Czumy, Emila Morgiewicza, Wiesława Kęcika i innych działała już od połowy lat sześćdziesiątych. W znacznej mierze wywodziła się jeszcze ze środowisk Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” i za główny cel stawiała sobie niepodległość Polski. Pod wieloma względami była bardzo bliska naszej późniejszej Solidarności Walczącej. U kresu czasów Gomułki zapadły surowe wyroki. Andrzej Czuma siedział do lipca 1974 roku.
To było chyba nieco inne siedzenie od tego z lat osiemdziesiątych. Takie bardziej osamotnione.
Bez wątpienia. Rok 1976 był pewnym przełomem. Zaczął załamywać się Gierkowski plan gospodarczy. Generalnie był absurdem, choć nieliczne inwestycje miały sens. Zmiany w konstytucji PRL-u zakładały jeszcze większą zależność od Związku Sowieckiego, jeszcze dalej idący serwilizm. W sprawach ustrojowych plan ten oznaczał budowę systemu coraz bardziej dogmatycznego. No, a czerwiec 1976 roku był sygnałem, że potencjał protestu społecznego rośnie. Komuniści opanowali sytuację głównie dzięki natychmiastowemu odwołaniu podwyżek cen. Strajki i demonstracje udało im się stłumić, ale wkrótce zaczęło się coś bardziej niebezpiecznego dla władz. Zaczęły się rozwijać różne formy życia społecznego i politycznego, co oznaczało łamanie monopolu rządów totalitarnych. Pamięta się dziś przede wszystkim o Komitecie Obrony Robotników, a przecież w 1977 roku powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, z którego potem wyłoniły się Konfederacja Polski Niepodległej i Ruch Młodej Polski. Na Górnym Śląsku i na Wybrzeżu zaczęły działać Wolne Związki Zawodowe, na Lubelszczyźnie w 1978 roku Janusz Rożek zainicjował Ruch Obrony Chłopów, we Wrocławiu, głównie za sprawą Adama Pleśnara, odżył Ruch Wolnych Demokratów. Od 1977 roku w kolejnych ośrodkach akademickich zawiązywały się Studenckie Komitety Solidarności. Także w większych miastach pojawiły się Komitety Obrony Społecznej. Tych różnych niezależnych inicjatyw było coraz więcej. Służba Bezpieczeństwa na różne sposoby starała się im przeciwdziałać. Ekipa Gierka unikała dłuższego przetrzymywania w więzieniach osób skazanych z powodów politycznych. Dla kreowanego modelu państwa potrzebny był… hmm… nazwijmy to, „w miarę przyzwoity wizerunek PRL-u”. Zamiast wyroków normą stało się nękanie. Zatrzymania, grzywny, rewizje w mieszkaniach, pobicia, zwalnianie z pracy. Im dalej od stolicy, tym te represje były dotkliwsze. Ale też społeczeństwo coraz lepiej potrafiło się bronić, choćby nagłaśniając każdy fakt naruszenia prawa. Ogromne znaczenie miał rozwój wydawnictw „drugiego obiegu”. Po Niezależnej Oficynie Wydawniczej powstały kolejne, m.in. „Klin” i wiele innych periodyków. We Wrocławiu chyba najsilniejszym środowiskiem opozycyjnym był krąg Klubu Samoobrony Społecznej. Jego organem miał być „Biuletyn Dolnośląski”, ale dość szybko okazał się pismem niezależnym od Klubu. To znaczy – na pewno z KSS-em współpracującym, popierającym jego działania, ale nie jego organem.
„Biuletyn Dolnośląski” był też chyba owocem ożywiającego się w latach siedemdziesiątych niezależnego życia intelektualnego?
Zapewne tak. W pewnym momencie różne rozmowy o historii, polityce, próby przewidywania dalszego rozwoju wydarzeń, oceny trwałości systemu komunistycznego zaczęły się przeradzać z okazjonalnych spotkań towarzyskich w cykliczne wykłady i dyskusje ze ściśle określonym tematem. W prywatnych mieszkaniach odbywały się także uroczystości związane z rocznicami narodowymi. U państwa Trąbskich wygłaszałem kiedyś referat związany z rocznicą 11 listopada. Innym razem odbywała się dyskusja o Konstytucji 3 Maja. Początkowo udział w tych spotkaniach brali zaufani znajomi, potem środowiska te się formalizowały, we Wrocławiu np. w postaci Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wykłady o wojnie polsko-bolszewickiej czy pakcie Ribbentrop-Mołotow przygotowywali specjaliści od historii XX wieku. Oczywiście rodziła się potrzeba, by treść tych wykładów, dyskusji docierała nie tylko do grona uczestników spotkań, ale żeby ta wiedza mogła wychodzić w świat jak najszerzej. W 1978 roku Leszek Skonka zaczął tworzyć Niezależny Zespół Współpracy Naukowej. Jego celem były np. badania historyczne, zbieranie relacji uczestników ważnych wydarzeń przeszłości, publikowanie poza zasięgiem cenzury.
Dużo udało się osiągnąć tej niezależnej inicjatywie?
Działalność Leszka Skonki, jak i całego ROPCiO, miała charakter jawny. Z jednej strony miało to oczywiste korzyści – każdy zainteresowany współpracą mógł zgłosić się pod podany adres. Od początku jasne, niestety, było, że swój akces zgłaszają również ludzie z SB. I tu pojawiał się kłopot – komu ufać, a komu nie. Odtrącać ludzi kierujących się najszlachetniejszymi intencjami, których jednak nikt nie może uwiarygodnić? W konspiracji było to prostsze – z zasady każdy, kto się zgłaszał, musiał cieszyć się pełnym zaufaniem kogoś, kto już od dawna funkcjonował wewnątrz podziemnej struktury. Jawni opozycjoniści miewali kłopot z uruchomieniem własnego druku. Inwigilacja przez SB była zbyt duża. Bezpieka działała zarazem w taki sposób, żeby nikt nigdy nie był pewien, czy następny dzień spędzi u siebie w domu, czy w areszcie i czy nielegalna literatura, o ile w ogóle uda się ją wydrukować, będzie rozkolportowana, czy też wpadnie w łapy esbecji. Jawnej opozycji trochę łatwiej było działać w stolicy. W Warszawie w zasięgu ręki byli choćby zagraniczni dziennikarze czy ambasady wielu krajów. Do tego za Gierka dość często odbywały się wizyty przeróżnych zagranicznych delegacji. Opozycjonistów warszawskich oczywiście nękano, ale przynajmniej w pewnym stopniu władze liczyły się z tym, że ktoś poskarży się dyplomatom, obcojęzycznym mediom czy innym oficjelom. My we Wrocławiu mieliśmy tylko konsulat NRD. A na „głębszej prowincji” było jeszcze gorzej.
Konsulat Generalny NRD miał zapewne komórkę Stasi…
W latach siedemdziesiątych nic na jej temat nie wiedzieliśmy. Natomiast w czasach Solidarności Walczącej wiedzieliśmy, że Stasi bardzo intensywnie gromadziła informacje o nas. Z oczywistych względów konsulat Niemiec Wschodnich mógł bardziej przeszkadzać niż pomagać. Pamiętajmy też, że lata siedemdziesiąte to całkiem inne realia komunikacyjne. Internetu nie było, rozmowy telefoniczne się zamawiało. Telefony ambasad były na podsłuchu. Jak ktoś chciał z Wrocławia zadzwonić do ambasady USA to, jeśli był na liście inwigilowanych przez SB, mógł się szybciej spodziewać spędzenia najbliższych 48 godzin na komisariacie niż rozmowy z którymś z dyplomatów. Trudno było wyjść poza działalność polegającą na spotkaniach, wykładach, referatach.
Kornel Morawiecki jako wykładowca na Politechnice Wrocławskiej, przełom lat 70. i 80.
Ile osób zwykle przychodziło na takie spotkania?
To zależało od wielkości mieszkania gospodarzy. U państwa Trąbskich bywało co najmniej 30 osób. Pamiętam, że na tym moim wykładzie o odzyskaniu niepodległości byli m.in. Jan Waszkiewicz, Leszek Skonka, Mariusz Wilk, Tadeusz Puczko. W tamtych czasach środowiska opozycyjne były jeszcze na tyle nieliczne, że SB znaczną ich część mogła dość regularnie obserwować. Często stanowiło to utrudnienie. Wrocławski ROPCiO był permanentnie represjonowany. Stąd też wynikał mój wniosek, że działalności jawnej opozycji musiała towarzyszyć forma utajona, podziemna. W przeciwnym razie nie mogłyby rozwijać się niezależne wydawnictwa. Dlatego też starałem się, aby jak najdłużej nie być zatrzymanym czy wylegitymowanym po jakimś spotkaniu. Coraz bardziej oczywiste było dla mnie, że opozycji potrzebni będą ludzie nieznani bezpiece. Wrocławski ROPCiO współredagował biuletyn „Wolne Słowo”, ale właśnie z powodu inwigilacji przez SB długo nie mogła powstać żadna poważna niezależna dolnośląska inicjatywa wydawnicza.
W latach osiemdziesiątych umiejętność drukowania była już dość powszechna. A skąd ją nabywaliście wtedy, kiedy drugi obieg się dopiero rodził?
Praktycznie uczyliśmy się od zera. Najczęściej zaczynało się, mając tylko ogólną teoretyczną orientację na temat różnych technik drukarskich. Czasem pomocne były podręczniki dla szkół poligraficznych. Dobrze było, jeśli ktoś miał jakiegoś instruktora dysponującego doświadczeniem drukarskim. W przeciwnym razie było się skazanym na mozolne powtarzanie tych samych czynności, np. w celu uzyskania właściwego naciągu sita na ramce. Marnowało się przy tym mnóstwo czasu, no i papieru. Czasem przy tej okazji dokonywało się wynalazków, na które znacznie wcześniej wpadł już ktoś inny. Budowanie drugiego obiegu w znacznej mierze polegało na takim „wyważaniu otwartych drzwi”. Nie zawsze jednak było się kogo poradzić. Bywało się skazanym na samodzielne rozwiązywanie różnorakich problemów. W przypadku „Biuletynu Dolnośląskiego” w zasadzie od początku można było liczyć na paru doświadczonych drukarzy.
Często mówi się o tobie jako o twórcy „Biuletynu Dolnośląskiego”.
To spora nieścisłość. „Biuletyn” powołał do życia przede wszystkim Jan Waszkiewicz. Znaliśmy się dobrze, więc szybko zostałem jego współpracownikiem. Przed pierwszą pielgrzymką papieża zawiozłem pewną partię „Biuletynu” do Warszawy. Zaraz potem bardzo szerokie środowisko związane z wydawaniem tego pisma zostało dotknięte represjami. W aresztach i na przesłuchaniach znalazło się co najmniej kilkanaście osób. Ledwie wydrukowany 3/4 numer „Biuletynu” w całości wpadł w ręce SB. Chyba ani jeden egzemplarz nie trafił do kolportażu. I wtedy Janek Waszkiewicz zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie znalazłbym miejsca do drukowania.
I pomyślałeś, że twoja „Kornelówka” byłaby dobrym miejscem?
O tym też, ale nie to było najważniejsze. Uznałem, że drukowanie w dotychczasowy sposób jest bezcelowe. Nie może tak być, że SB wpada, kiedy chce, zamyka ludzi i konfiskuje cały nakład. Potrzebna była całkowicie inna metoda organizowania się. Przyjąłem propozycję Jasia Waszkiewicza, ale postawiłem warunki. Zażądałem wprowadzenia bardzo ścisłych zasad konspiracji. Jak się wkrótce okazało, moi nowi współpracownicy byli dokładnie tego samego zdania.
Kto zaliczał się do tych nowych współpracowników?
Waszkiewicz skontaktował mnie z drukarzami. Zanim ich poznałem, okazało się, że zasady ścisłej konspiracji już obowiązują. W pewien sposób sam padłem ich ofiarą. Dostałem adres chłopaków zajmujących się drukiem, ale nie ustaliliśmy żadnego hasła, a oni, jak się okazało, nie byli powiadomieni o mojej wizycie. Pamiętam, że jechałem z drugiego końca miasta na Mielecką, gdzie w drzwiach jednego z pokoi hotelu pracowniczego ci młodzi ludzie upierali się, że nie wiedzą, o co chodzi. Trochę mnie to zdenerwowało, ale doszedłem do wniosku, że to oni mają rację. Ani mnie nie znali, ani nikogo podobnego się nie spodziewali. To nie były czasy, w których przed przyjściem do kogoś zapowiadało się swoją wizytę telefonicznie. Telefon był dość rzadkim luksusem.
W ten specyficzny sposób poznałeś chyba swoich późniejszych wieloletnich przyjaciół…
Tak. Poznałem wtedy Krzyśka Gulbinowicza i jego brata Staszka. Mieszkali w pokoju hotelu robotniczego, choć bardziej przypominali jakichś artystów czy innych oryginałów niż robotników. Ubrani po hipisowsku, słuchali muzyki zespołu Pink Floyd, na ścianach mieli reprodukcje z malarstwem surrealistów, wszędzie leżały książki z ambitną literaturą. I o czymkolwiek nie zaczęłoby się z nimi mówić, okazywało się, że ma się do czynienia z ludźmi nie tylko bardzo oczytanymi, ale też mającymi mnóstwo osobistych oryginalnych przemyśleń. W takim zapyziałym hotelu robotniczym, w którym podstawą stylu życia jest flaszka wódki, mieszkali też prawdziwi intelektualiści, choć utrzymujący się z pracy fizycznej. Szczególnie Krzysiek okazał się postacią niesłychanie barwną. Jego kariera szkolna została przerwana na dość wczesnym etapie, co zapewne wynikało z charakteru. Chyba nie był w stanie systematycznie uczęszczać na lekcje, co wcale nie znaczyło, że nie był zainteresowany wiedzą. Przeciwnie – „pożerał” niewyobrażalne ilości książek. Także bardzo trudnych, naukowych i to z różnych dziedzin. Zwykle wszystko nie tylko świetnie rozumiał, ale i zapamiętywał ze szczegółami. Wkrótce okazało się też, że ma prawdziwy, niezwykły talent literacki. Gulbinowicz pisał nie tylko w „Biuletynie”. Publikował też swoje opowiadania. Często znakomite.
O Krzysztofie Gulbinowiczu mówiło się, że jest drugim Markiem Hłaską.
Uważam, że to bardzo trafne porównanie. Krzysiek nie pisał jednak tylko o czasach sobie współczesnych. Świetne są jego opowiadania o wydarzeniach z okresu wojny, okupacji, o zsyłkach na Syberię. Wiele razy miałem możliwość podziwiania jego zdolności budowania fabuły czy improwizacji literackiej.
Przy okazji różnych wspomnień okazuje się, że „drugi obieg” w latach siedemdziesiątych tworzyli ludzie nie tylko odważni, wyjątkowi, ale też związani z różnymi ruchami kontrkulturowymi czy artystycznymi…
W sporej części tak to wyglądało. Zasłużonym drukarzem nie tylko wrocławskiego „drugiego obiegu” był Antek Roszak. „Wujek”, bo tak najczęściej o nim mówiono, przyjaźnił się z Rafałem Wojaczkiem. W Bieszczadach zakładał jedną z komun hipisowskich, potem był jednym z pierwszych drukarzy Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Do tego świetny poeta. Jakoś tak się działo, że akurat sporo takich „odjazdowych” ludzi obracało się wokół tworzącej się wtedy opozycji i niezależnego ruchu wydawniczego. Można powiedzieć, że były dwie dominujące tam grupy – naukowcy, intelektualiści oraz tacy „hipisowaci” artyści. Przy okazji któregoś z wydruków zorientowałem się, że dziewczyny, do których należało udostępnione nam mieszkanie, jakoś niewyraźnie wyglądają. Okazało się, że wzięły narkotyki. Pierwszy raz w życiu spotkałem się wtedy z czymś podobnym.
Jak z takiego towarzystwa można było stworzyć strukturę konspiracyjną?
Jasno stawiałem wymagania, akcentując priorytet wspólnego bezpieczeństwa. Nie narzucałem zbyt wielu wymogów, żądałem poszanowania jedynie kilku elementarnych zasad. I to w zasadzie funkcjonowało. To, że w kręgach opozycyjnych znalazło się trochę osób ze środowisk kontrkulturowych, było chyba w pewien sposób logiczne. Ci ludzie często funkcjonowali na zasadzie stanowczego sprzeciwu wobec władzy. Reprezentowali postawy bardziej anarchistyczne niż antykomunistyczne, ale w pewien dość konkretny sposób zbieżne z postawami organizujących się przeciwników ustroju. Siłą rzeczy też w rządzonej przez komunistów Polsce mieliśmy kontestatorów odmiennych ideowo od ich odpowiedników na Zachodzie. Po jakimś czasie zresztą zostawali najwytrwalsi, o których było wiadomo, że nigdy nie zawiodą. Pamiętać trzeba, że ogromną rolę w tworzeniu podziemnych wydawnictw grali też pracownicy szkół wyższych, tacy jak Olek Gleichgewicht czy Staszek Huskowski, a także artyści plastycy – Tadeusz Kuranda, Ludwika Ogorzelec.
Wiele się mówiło o Kornelu Morawieckim – twórcy bardzo sprawnego i bezpiecznego podziemnego drukarstwa.
Pewnie chodzi o prostą zasadę, na jakiej polegało drukowanie „Biuletynu Dolnośląskiego”. Zazwyczaj każdy numer powstawał w innym miejscu. Wychodziłem z założenia, że powielanie zawsze wiąże się z hałasem, specyficznymi zapachami, pojawianiem się w jakimś domu nieznanych tam osób… Czyli – wiele elementów wzbudzających zainteresowanie sąsiadów. Uważałem, że podobne zdarzenie sąsiadom można zafundować tylko raz. Cykliczność docierającego przez wywietrzniki zapachu farby czy specyficznego dźwięku urządzeń prowadziła do dekonspiracji. Za każdym razem znajdywałem więc inne mieszkanie do druku. Nim pojawili się w nim drukarze, na miejsce trafiał cały sprzęt, papier, wszystkie niezbędne materiały oraz taka ilość żywności (a także np. papierosów), która pozwalała nie wychodzić z mieszkania aż do końca wydruku. Zakazywałem otwierania okien, pojawiania się na korytarzu itd. Obowiązywała też zasada – ani jednego procenta alkoholu przed końcem roboty. Za to każde spakowanie nowego numeru było świętowane małą ucztą z paroma lampkami wina.
Długo trwał druk jednego numeru „Biuletynu”?
Zwykle parę dni. Kończył się wielkim sprzątaniem oraz wyprowadzeniem ludzi, sprzętu i wydruku – według ścisłego porządku. Tak, żeby nikt w okolicy nie wiedział, co się tutaj w ostatnich dniach działo. Czasem jednak wydruk trwał dłużej. Tak było np. wtedy, kiedy decydowaliśmy się wydać numer obszerniejszy albo w większym nakładzie. Tym bardziej jeśli drukowana była jakaś grubsza broszura lub książka. Wtedy praca trwała tydzień, a nawet dłużej. Trudno było się wówczas trzymać wszystkich zasad konspiracji. Ludzie pracowali „na okrągło”, z przerwami jedynie na posiłki i sen. Dawało o sobie znać duże zmęczenie, wkradało się rozdrażnienie…
Antoni Roszak mówił o kłótniach z byle powodu…
Dochodziło do nich, kiedy druk trwał dłużej niż tydzień, przez kilkanaście godzin na dobę, w małym mieszkaniu, z którego nie należało wychodzić. Nerwowość wzrastała, gdy pojawiały się kłopoty techniczne, kończyły się papierosy, opary farby czy innych środków chemicznych powodowały ból głowy. To nie była lekka praca, a do tego zwykle w niełatwych warunkach, często w ciasnocie. Bywało, że ten i ów drukarz wymykał się na spacer albo do sklepu. Wśród sąsiadów zawsze znajdą się ciekawskie osoby, które zadadzą sobie trud rozwiązywania zagadki nieznanych twarzy pojawiających się w windzie czy na klatce schodowej. To obniżało bezpieczeństwo. Staraliśmy się więc organizować wszystko tak, by wychodzenia z „drukarni” nie było. Nie dochodziło do tego, kiedy druk trwał krócej.
W jednym z numerów „Biuletynu Dolnośląskiego” było ogłoszenie zawierające propozycję drukowania w kuchniach czytelników.
To był żart, ale zarazem propozycja. Staraliśmy się uświadomić czytelnikom, że można drukować we własnym mieszkaniu i tym sposobem łamać monopol informacyjny. Druk dużych pism w większych nakładach wymagał oczywiście odpowiednich warunków, ale w przeciętnej kuchni czy łazience można było choć raz w tygodniu ustawić ramkę i odbijać gazetki.
Takich kuchni-drukarni rzeczywiście pojawiło się dość dużo…
Na większą skalę upowszechniły się w latach osiemdziesiątych. Rzeczywiście było wtedy we Wrocławiu sporo mieszkań, często bardzo niedużych, w których ramka drukarska miała niemal swoje stałe miejsce. Zwykle w jakimś kącie kuchni lub w łazience. Życie toczyło się swoim rytmem, a drukowanie bibuły stawało się jednym z jego naturalnych składników. Równie oczywistym, jak gotowanie obiadu, wychodzenie do pracy i kościoła, przewijanie i kąpanie dzieci. Przed Sierpniem wyglądało to jednak inaczej. Podziemna działalność wydawnicza nie była jeszcze wtedy zjawiskiem w takiej skali, żeby bezpieka nie była zdolna nad nim zapanować.
Mieszkania należały zapewne do różnych znajomych?
A także do znajomych znajomych. Z dużym wyprzedzeniem zastanawialiśmy się, kogo poprosić o udostępnienie lokalu. I prawie zawsze wybór okazywał się bardzo trafny. Jak ktoś udzielał nam gościny, najczęściej wyjeżdżał, np. na urlop. Przeważnie drukarze urzędowali w czyimś mieszkaniu sami. To był zarazem test ofiarności i wzajemnego zaufania. Rodziła się przy tym pewnego rodzaju wspólnota ponoszenia ryzyka. Jeśli za każdym razem drukowaliśmy w innym miejscu, u innych ludzi – ten krąg osób godnych zaufania, zdolnych do poświęceń stale się powiększał. Okazało się to ogromnie przydatne w czasie stanu wojennego. Na ludzi poznanych w pierwszych latach „Biuletynu Dolnośląskiego” zawsze można było liczyć. A było to już spore grono.
Późniejsza Solidarność Walcząca w dużej mierze wyrosła na ludziach pomagających wcześniej „Biuletynowi”?
W sporej mierze tak. I nawet nie tylko Solidarność Walcząca, ale wcześniejsza o pół roku struktura drukarska Regionalnego Komitetu Strajkowego. To, że pierwszą gazetą podziemną stanu wojennego było nasze „Z dnia na dzień”, które wydało też najwięcej numerów, wynikało przede wszystkim z faktu, że mieliśmy tak wielu bardzo ofiarnych i odpowiedzialnych ludzi nieznanych bezpiece. Przypominam, że w pierwszych miesiącach stanu wojennego podziemną gazetę RKS-u wydawaliśmy co dwa dni, w nakładzie często przekraczającym 40 tysięcy egzemplarzy. Bez stworzonej w czasach „Biuletynu” sieci na pewno nie byłoby to możliwe.
„Biuletyn Dolnośląski” w 1979 roku był już pismem znanym dość szeroko, także poza regionem zaznaczonym w tytule.
Sam woziłem część nakładu do Warszawy i innych miast, w których miałem zaufanych krewnych czy znajomych. A tematyka „Biuletynu” nie ograniczała się przecież do Dolnego Śląska. Bardzo ważna była dla nas np. wojna w Afganistanie. Od momentu sowieckiej interwencji w tym kraju temat ten podejmowaliśmy chyba w każdym numerze. Uważałem, że polska opozycja powinna zabrać głos w tej sprawie. W Warszawie spotkałem się z działaczami KOR-u. Mówiłem, że mamy do czynienia z imperialistyczną agresją, gwałceniem niepodległości ościennego kraju. Z Afganistanu docierały wiadomości o zbrodniach wojennych i walce z agresorem. Byłem zdania, że wymogiem przyzwoitości jest wydanie oświadczenia. Rozumiałem, że to może ściągnąć nieprzychylność władz czy nawet dodatkowe represje, że może zirytować władców Kremla. Niemniej jednak jeśli już decydujemy się na czynny udział w życiu publicznym, nie możemy nie zajmować stanowiska w tak ważnych sprawach. Wywiązała się niezbyt długa dyskusja, z której wynikało ogólnie niechętne nastawienie do takiej propozycji. No i podjęta została decyzja, że KOR w sprawie Afganistanu żadnego stanowiska nie zajmie. Chwilę później podeszła do mnie Ewa Milewicz i powiedziała: „Masz rację. Uważam, że KOR powinien potępić sowiecką agresję na Afganistan”. Niestety nie zdecydowała się głośno wyartykułować tego poglądu.
Na początku 1980 roku we Wrocławiu pojawiło się długo niewidziane zjawisko: ulotki na ulicach miasta.
Wiele organizacji opozycyjnych wezwało do bojkotu tzw. wyborów. Takie samo stanowisko zajął też Ruch „Światło-Życie”, czyli „oazy” księdza Blachnickiego. Drukowaliśmy parę rodzajów ulotek. Niektóre zawierały rysunki wykazujące absurd głosowania wyłącznie na tych, których wskazała partia komunistyczna. Inne zawierały tekst tłumaczący, czym powinny być rzeczywiste wybory. I proste hasło: „Nie idziesz – nie kłamiesz”. Wielokrotnie rozrzucali je m.in. Jurek Filak i Włodek Strzemiński. Często w najbardziej ruchliwych miejscach, np. na zewnątrz i wewnątrz domu towarowego PDT. Parę razy esbecja prawie ich miała, ale zawsze dawali radę uciec, zniknąć w tłumie.
No i rola „Biuletynu Dolnośląskiego” w Sierpniu ‘80…
Nie wiem, jaką rolę „Biuletyn” rzeczywiście odegrał. Mogę powiedzieć o celu, jaki sobie wtedy postawiliśmy, i ile udało się nam zrobić. W tę inicjatywę wydawniczą było wówczas zaangażowanych około trzydziestu osób, ale były wakacje i większość ludzi przebywała na urlopach. Jak tylko dowiedzieliśmy się o strajkach na Wybrzeżu, uznaliśmy, że trzeba zrobić wszystko, by do protestów tych dołączyła się nasza część kraju. Listę postulatów przywiózł z Gdańska Zenon Pałka. Szybko zorientowaliśmy się, że SB zatrzymuje wszystkich ludzi, którzy wydają się jej podejrzani. Zaliczałem się już do tej grupy – szukali mnie na Politechnice, w domu wrocławskim i pęgowskim. Ukrywałem się więc. „Biuletyn Dolnośląski” z informacją o fali strajkowej i listą postulatów drukowaliśmy dniami i nocami. Egzemplarzy pisma było tyle, że nie byliśmy w stanie ich rozkolportować. SB obstawiała wrocławskie zakłady pracy, straż przemysłowa dostała polecenie niedopuszczenia do przeniknięcia na teren fabryk jakichkolwiek ludzi z zewnątrz, no i oczywiście wydawnictw bezdebitowych. Zaczęliśmy więc w kilka osób (ja, Jurek Petryniak, Zbyszek Duszak, Jacek Rogowski, bracia Rogusowie) rozkładać ulotki „Biuletynu Dolnośląskiego” w autobusach i tramwajach. Po jakimś wyjątkowo obfitym wydruku w każdym wagonie stojącym na pętli rozkładaliśmy po kilkadziesiąt egzemplarzy „Biuletynu”. Szybko znaleźli się chętni do pomocy – studenci, uczniowie szkół średnich. Często kładli trochę druków na siedzenia i wyskakiwali z tramwaju na światłach. Wieczorami to samo powtarzali w windach, na klatkach schodowych. Jakaż była nasza radość, gdy rankiem 26 sierpnia autobusy, w których kolportowaliśmy ulotki wzywające do solidarności ze stoczniowcami, zaczęły zjeżdżać do zajezdni. Strajk, dotąd zlokalizowany na Wybrzeżu, stał się protestem ogólnopolskim.
W końcu Wrocław stanął. A gdy do protestu włączyła się komunikacja miejska, strajk generalny błyskawicznie rozlał się po całym regionie, obejmując wielkie zakłady i małe fabryczki. Ludzie wiedzieli, że nie przerwali pracy, aby domagać się podwyżek płac, lecz żądali czegoś znacznie ważniejszego. Jaka była w tym rola redagowanej i drukowanej przez ciebie gazetki zawierającej informacje o protestach, listę postulatów, wezwanie do ich poparcia?
Trudno powiedzieć, ale myślę, że nasz „Biuletyn” dobrze się tej sprawie przysłużył.
Czyli od wybuchu strajków na Wybrzeżu ukrywałeś się i wraz ze swoim środowiskiem robiłeś wszystko, co się dało, by Dolny Śląsk przyłączył się do akcji zapoczątkowanej na Wybrzeżu. A gdzie byłeś, gdy stanął Wrocław?
Dość szybko centralnym ośrodkiem Sierpnia ‘80 na Dolnym Śląsku stała się zajezdnia autobusowa MPK przy u. Grabiszyńskiej. Dotarło tam mnóstwo ludzi z opozycji. Byli przydatni, bo trzeba było uruchomić druk, organizować się. Już pierwszy dzień w zajezdni pełen był informacji o setkach zakładów, które rozpoczęły strajk. Fabryki wielkie i małe, z miast większych i mniejszych. Docierali delegaci z dziesiątek miejscowości i informowali, że te protesty są masowe, że zakłady są okupowane przez całe załogi, że jest w nich atmosfera wielkiej determinacji i braterstwa, że panuje idealny porządek. I że wszystkie są wspierane przez rodziny pracowników, przez emerytów i młodzież. Poparcie dla strajku emanowało zresztą ze wszystkich stron. Zajezdnia cały czas otoczona była tłumem przyjaznych nam ludzi. Donoszono jedzenie, bez przerwy pytano, w jaki sposób można strajkowi pomóc. To samo działo się pod innymi zakładami. Dość szybko pojawili się też przedstawiciele komunistycznych władz, którzy chcieli rozmawiać z komitetem strajkowymi i doprowadzić do jakiegoś porozumienia.
Czyli chodziło im o to, żeby oprócz porozumień z gdańskim Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym zawarte zostały jakieś porozumienia we Wrocławiu? Tak jak to się potem wydarzyło w Szczecinie i Jastrzębiu?
Do czegoś takiego, do doprowadzenia do „porozumień wrocławskich”, władze bardzo chciały nas nakłonić. Jednoznacznie zwyciężało jednak nasze stanowisko, że za swoich reprezentantów w skali całego kraju uznajemy gdański MKS. Dolnośląski Komitet Strajkowy odpowiadał więc, że to tam, w Gdańsku, należy rozmawiać i tam zawierać porozumienia.