Читать книгу Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski - Страница 6

Pielgrzymka

Оглавление

Kornel Morawiecki z transparentem „Wiara – Niepodległość” podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, 6 czerwca 1979 rok, Kraków.


Bardzo aktywnie przeżyłeś pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski w 1979 roku.

Było dla mnie oczywiste, że przybycie papieża do Polski będzie niezwykłym wydarzeniem o wręcz nieobliczalnych skutkach. Spodziewałem się, że na spotkania z Ojcem świętym przybędą ogromne tłumy. Wiosną 1979 roku byłem w Warszawie, skontaktowałem się ze środowiskiem KOR-u. Pytałem, czy przygotowują na tę okazję jakieś transparenty, ulotki. Bardzo chciałem wziąć udział w takich działaniach. Zaskoczyło mnie, że pielgrzymka papieża nie wzbudzała w nich większego zainteresowania. W ogóle nie doceniali faktu, który ja uważałem za wyjątkowy, bardzo doniosły! Zdumiewały mnie opinie w rodzaju: „przyjedzie, pojedzie i cóż z tego?”. Wracałem do Wrocławia bardzo rozczarowany. Podzieliłem się swoimi odczuciami z Jurkiem Petryniakiem, moim starym przyjacielem, z którym pozostawałem w stałym kontakcie od lat sześćdziesiątych. On od razu zaproponował wykonanie transparentu. Krótko zastanawialiśmy się, co powinno się na nim znaleźć. O ile dobrze pamiętam, pomysł na jego treść pochodził ode mnie. Postanowiliśmy, że będzie to duże biało-czerwone płótno z napisem „WIARA i NIEPODLEGŁOŚĆ”. W czerwcu wykonaliśmy transparent. Chętnych do pojawienia się z nim na mszach papieskich było kilkoro. Poza mną – Jurek Petryniak, Zbyszek Oziewicz, Wojtek Winciorek, Amerykanin Garret Sobczyk, Janusz Goryl – mieszkaniec Pęgowa, wówczas chłopak mojej córki. Był z nami też kilkunastoletni kuzyn Jurka Petryniaka Zbyszek Duszak. W przeddzień przylotu papieża byliśmy w Warszawie, nocowaliśmy u mojej rodziny. Szczerze powiedziawszy, pierwszego dnia Warszawa nieco mnie rozczarowała. Wszędzie krążyły plotki o zagrożeniach, jakie wiążą się z uczestnictwem w mszy papieskiej. Już na dworcu słyszeliśmy, jak ludzie mówili o tym, że na placu Zwycięstwa na pewno dojdzie do tumultu, że zgromadzeni będą się tratować.


Wiadomo, że Służba Bezpieczeństwa bardzo aktywnie rozsiewała plotki mające na celu pogorszenie atmosfery w czasie papieskiej wizyty i ograniczenie liczby uczestników mszy świętych.

Zabiegi te przyniosły przynajmniej częściowy skutek. Plotki takie krążyły nawet po Wrocławiu, mieście, do którego papież nie planował przybyć. A Warszawa od takich pogłosek aż huczała. Sukcesem SB było to, że na mszy św. na placu Zwycięstwa nie było więcej niż dwieście tysięcy ludzi. To bardzo mało jak na stolicę Polski.


Były inne transparenty poza waszym?

W czasie mszy na placu Zwycięstwa nie widziałem innych transparentów. Nasz też nie był rozwinięty przez cały czas. W najważniejszych momentach mszy świętej zwijaliśmy go. Bardzo szybko pojawili się faceci żądający schowania transparentu, który rzekomo zasłaniał widok znajdującym się z tyłu. Nie było wątpliwości, że to esbecy. Zachowywali się jednak dość powściągliwie, jedynie stanowczo prosili. Ewidentnie nie wiedzieli, jak się zachować, co z nami zrobić. Widać nie mieli doświadczenia w podobnych sytuacjach. Spokojnie więc tłumaczyłem, że transparent nikomu nie przeszkadza, podchodziłem do stojących za nami i oni to potwierdzali. W efekcie, mimo natarczywości esbeków, napis „Wiara i Niepodległość” widniał nad tłumem do końca spotkania z papieżem.


Podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Od lewej: Kornel Morawiecki, Jerzy Petryniak, Garret Sobczyk, Zbigniew Duszak. Warszawa, 1979 rok


Jakie były twoje wrażenia z historycznej mszy na placu Zwycięstwa?

Najpierw zaskoczyło mnie, że nie przyszło więcej ludzi. Cokolwiek by nie powiedzieć – Służbie Bezpieczeństwa udało się wywołać psychozę zagrożenia i tym sposobem ograniczyć liczbę wiernych na mszy papieskiej. Pierwszy raz w życiu spotkałem się też z oklaskami w czasie mszy świętej. We wszystkim tym najważniejsza była jednak postać papieża. Był bardzo ciepły, zachowywał się bez wątpienia całkowicie naturalnie, a emanowała z niego potężna charyzma. W jego homilii pojawiły się słowa o niepodległości, z którymi znakomicie współgrało hasło naszego transparentu. Słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi” były wielką, przejmującą kulminacją.


Przyszło ci wtedy do głowy, że słowa te mogą okazać się prorocze?

Było jasne, że Jan Paweł II żadnej treści politycznej nie wygłosi wprost. Byliśmy więc wyczuleni na wszelkie myśli zawarte „między wierszami”. Tymczasem wygłoszona została wspaniała homilia, która była dla nas jednocześnie głębokim przeżyciem religijnym i wielkim przekazem wiary w to, że całkowita odmiana położenia Polski jest możliwa. Ojciec Święty dawał prawdziwą nadzieję na to, że rozważne i wytrwałe dążenia przyniosą owoce.


Byłeś też z transparentem następnego dnia, na kolejnym spotkaniu z papieżem.

Tego dnia na placu Zamkowym odbyło się spotkanie z młodzieżą. Tłum był znacznie większy od zgromadzonego dzień wcześniej na placu Zwycięstwa. Ludzie chyba przestali się obawiać tych wszechobecnych przepowiedni, według których spotkanie z Ojcem Świętym miało wiązać się z przeróżnymi zagrożeniami. Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, wszystkie boczne uliczki pełne były ludzi. Nas też było więcej. Oprócz naszej wrocławskiej grupy przyszli z rodzinami moi krewni: brat, siostra, kuzyni. Staliśmy z transparentem w czasie przejazdu papieża Traktem Królewskim, potem przeszliśmy bliżej zgromadzonych. Udało nam się dostać do miejsca nieodległego od papieża.


Tym razem SB nie interweniowała?

Tam się wydarzyło coś zaskakującego. Wokół naszego transparentu zaczęła skupiać się duża grupa młodych ludzi, którzy zachowywali się tak, jakby chcieli się utożsamić z umieszczonym na nim hasłem. Otaczali nas bardzo szczelnie, tak że żaden esbek by się do nas nie dopchał. Kiedy spotkanie się skończyło i zgromadzeni rozchodzili się we wszystkich kierunkach, pozostało około tysiąca ludzi otaczających nasz transparent. Ruszyliśmy z nim Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, przeszliśmy przed gmachem KC PZPR, a potem Belwederską.


Czyli zrobiliście demonstrację pod hasłem niepodległości.

Tak – to była demonstracja. Do końca było co najmniej z tysiąc osób. Gdzieś w okolicy Alei Jerozolimskich podeszły do nas jakieś dziewczyny. Powiedziały, że są z Gdańska i pytały, skąd my jesteśmy. Powiedziałem Januszowi Gorylowi, by odpowiedział im, że z Pęgowa. „Pęgów? A gdzie to jest?”. Udało mi się namówić Janusza, by podał im swój adres. Ciekawa rzecz, że rok później, w sierpniu 1980 roku, przyjechały i szukały Janusza Goryla. Mnie wtedy w Pęgowie nie było, ukrywałem się, drukowałem postulaty, organizowałem strajki. Trochę nie najlepiej z tymi dziewczynami wtedy wyszło, bo Janusz jakby się tego zląkł i wyparł się związków z wydarzeniem sprzed roku w Warszawie. Może się przestraszył? To było kilka dni przed podpisaniem porozumień sierpniowych. Panowała atmosfera dużego napięcia, nie wiadomo było, czym to się skończy. Bardzo żałowałem, że te dziewczyny zostały tak odprawione. Wyglądały bardzo sympatycznie. Może szukały kontaktu ze środowiskami myśli niepodległościowej, a może chciały jakoś pomóc w roznieceniu fali strajkowej na Dolnym Śląsku? Dość niezwykłe było to, że w tym niepewnym okresie zdecydowały się na podróż z drugiego końca kraju. Nigdy więcej o nich nie usłyszałem, a szkoda… Może to przeczytają i po latach zgłoszą się po raz drugi.


Byłeś też na innych spotkaniach z Ojcem Świętym w 1979 roku.

Poruszaliśmy się po kraju pociągami, nie mieliśmy samochodu mogącego nas pomieścić. Nie było więc szans na to, by „dogonić” papieża we wszystkich miejscach, które odwiedzał. Wrażenie z tych uroczystości było zawsze ogromne. Pragnęliśmy uczestniczyć w kolejnych. Pojechaliśmy więc do Częstochowy. Najpierw witaliśmy papieża przy lądowisku. Chyba na chwilę rozwinęliśmy wtedy transparent. Potem, wraz z grupami wiernych, ruszyliśmy w stronę klasztoru na Jasnej Górze. I, jak się okazało, popełniliśmy błąd. Za szybko rozwinęliśmy transparent. Ten sam, który mieliśmy w Warszawie i na który SB zareagowała w sposób niezdecydowany.


W Pęgowie z transparentem z pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Kornel Morawiecki pierwszy z lewej na dole zdjęcia, 1979 rok


Czyli w Częstochowie bezpieka zadziałała bardziej zdecydowanie?

Myślę, że gdybyśmy rozwinęli transparent dopiero w wielkim tłumie zgromadzonym przed klasztorem, do niczego by nie doszło. Wyjęliśmy go jednak, już idąc w tamtą stronę. Ludzi nie było wokół zbyt wielu. To nie był tłum, raczej dość luźne grupy pielgrzymów. Parę osób zaczęło z nami bardzo przyjaźnie rozmawiać, pytać o hasło z transparentu. Był wśród nich człowiek ubrany w sutannę. Dopiero w wyniku późniejszych wydarzeń zorientowaliśmy się, że nie był on księdzem. Nagle wyrosło wokół nas kilku drabów, którzy zaczęli wyrywać nam transparent. Wywiązała się szarpanina. Daliśmy się zaskoczyć, ale odruchowo stanęliśmy w obronie naszego płótna z napisem. Oni ciągnęli w swoją stronę, my w swoją i tak dotarliśmy do bramy stojącej obok kamienicy. Chyba czekało w niej kolejnych paru esbeków, udało im się zamknąć drzwi prowadzące na ulicę…


Stawialiście opór?

Bardzo stanowczy. Byłem wtedy młodszy, część z nas to byli krzepcy chłopcy. Zaczęliśmy się z tymi esbekami nie tylko szamotać, ale nawet grzmocić pięściami. Mieli przewagę, ale nikt z nas nie dawał za wygraną. Żałowałem, że nie ma z nami jeszcze ze dwóch ludzi. Gdyby chociaż był młody Winciorek, który uczestniczył w naszym wyjeździe do Warszawy, ale do Częstochowy pojechać nie mógł… Wtedy bez wątpienia nie tylko uratowalibyśmy transparent, ale byśmy im wtłukli, a w każdym razie przegonilibyśmy ich. Przynajmniej dopóki nie dostaliby posiłków. Efektem tej szamotaniny, a w zasadzie bijatyki, było to, że wyrwaliśmy się im i znaleźliśmy się znów na ulicy. Stwierdziliśmy, że chyba trzeba uciekać, bo nasz transparent i tak przepadł. Któryś napastników uciekł, zabierając ze sobą podarte płótno z napisem. Wcisnęliśmy się głęboko w tłum, który gęstniał coraz bardziej. Wszyscy byliśmy potłuczeni, poszarpani i zdegustowani tym, że już nie mieliśmy transparentu. Najgorsze jednak było to, że przepadł jeden z nas – Zbyszek Oziewicz! Zaniepokoiliśmy się o niego nie na żarty. Nikt nie zauważył, w którym momencie zniknął – czy esbecy go aresztowali, czy uciekł w innym kierunku, np. przez podwórka? Starcie z esbekami było bardzo gwałtowne, niektórzy z nas parę razy przewracali się, wstawali, zadawali ciosy… Nikt nie zauważył momentu, w którym oddzielił się od nas Zbyszek. Tymczasem zorientowaliśmy się, że znów jesteśmy obstawieni przez tajniaków. Nie atakowali, bo wokół było już więcej ludzi. Ich też było jednak więcej niż przed chwilą i nie spuszczali z nas wzroku. Kiedy dotarliśmy na miejsce mszy świętej, postanowiliśmy przejść do innego sektora. Nie minęło jednak parę minut i znów byliśmy otoczeni przez esbeków. Wiadomo było, że nic nie zrobią, póki jesteśmy w tym wielkim tłumie. Czekali na koniec uroczystości. Nie spuszczali nas z oka. Znów przemieściliśmy się do innego sektora. Po chwili było jasne, że esbecy znowu są wokół nas. Już inni, ale nie było wątpliwości – pilnowali nas. Nie chcieli nam darować ani transparentu z napisem „Wiara i Niepodległość”, ani tego, że kilku z nich dostało od nas pięściami. Próbowaliśmy jakoś „rozpuścić się w tłumie”. Przechodziliśmy z miejsca na miejsce, staraliśmy się ukryć między kolejnymi grupami pielgrzymów. Bez szans – ciągle byli. Zorientowaliśmy się, że kolejny z księży jest esbekiem odzianym w sutannę. Zachodziłem w głowę, jak oni to robią, że w żaden sposób nie możemy ich zgubić. Doszedłem w końcu do wniosku, że jeśli pozostaniemy w tłumie wiernych, będą nas śledzić do skutku. A jeśli wyjdziemy z niego – schwytają nas natychmiast. W bijatyce nikt z nas nie zgubił dokumentów. Nie znali więc naszej tożsamości. Być może mieli jednak Oziewicza… W końcu stwierdziliśmy, że jedyną nadzieją na uniknięcie zatrzymania jest klasztor. Postanowiliśmy więc dostać się do jego wnętrza. Ruszyliśmy w stronę furty, a wraz z nami przesuwał się orszak esbeków pilnujących nas ze wszystkich stron. Przy wejściu do klasztoru też był gęsty tłum, a w nim – niespuszczający nas z oczu prześladowcy. Furta była, oczywiście, zamknięta. Stał za nią zakonnik, z którym zacząłem rozmawiać. Opowiedziałem mu naszą historię – o transparencie z napisem „Wiara i Niepodległość”, o bijatyce z esbekami, o prawdopodobnym zatrzymaniu naszego kolegi. Prosiłem o schronienie w klasztorze. Po chwili jego brama zamknęła się za nami. Czyli – odcięliśmy się od tropiących nas tajniaków. Dopytywałem się o możliwość podania przez megafony pytania o los naszego kolegi. Zakonnicy twierdzili, że nie ma na to szans. Pytałem, czy mogą nas gdzieś ukryć przed esbekami i zaskoczyło mnie to, co odpowiedział. Stwierdził, że z tej strony klasztornego muru też nie ma pewności, kto jest kim. Przynajmniej tego dnia w istocie tak było. Wystarczyło znaleźć się na terenie klasztoru, by chodzić po nim wszędzie, gdzie się chciało. Nikt niczego nie pilnował, nie kontrolował kręcących się po zakamarkach ludzi. Zupełnie tak, jakby zakładano, że wszyscy, którzy dostali się na tę stronę murów, byli poza jakimkolwiek podejrzeniem. A przecież my byliśmy dowodem na to, że w zasadzie mógł tam wejść każdy. W pewnym momencie znaleźliśmy się tuż obok kardynałów, niemal na wyciągnięcie ręki od papieża. Jan Paweł II w Częstochowie de facto nie miał żadnej ochrony! Rozwiązała się natomiast zagadka niezwykle sprawnego „obstawiania nas” przez bezpiekę. Na murach, jeden obok drugiego, stało mnóstwo funkcjonariuszy tajnej milicji. Mieli doskonały widok na wypełniony ludźmi plac. Wyposażeni w krótkofalówki, mogli śledzić każdy nasz krok, kiedy próbowaliśmy im się „urwać”. Esbeków kręciło się zresztą po klasztorze całe mnóstwo. Łatwo było ich rozpoznać. Kiedy wszyscy klękali, oni ostentacyjnie stawali w rozkroku, z rękoma w kieszeniach, spluwali, palili papierosy.


Potem jednak musieliście się wydostać z klasztoru…

Właśnie. Msza się kończyła, za chwilę tłumy zaczęłyby się przerzedzać, a oni tam na nas czekali… Trzeba było znaleźć sposób wyślizgnięcia się z klasztoru. Należało to zrobić tak, by nie zobaczyli nas też esbecy znajdujący się po wewnętrznej stronie murów. Wraz z końcem mszy zaczęli oni jednak opuszczać swoje „punkty obserwacyjne”. Zaproponowałem Zbyszkowi Duszakowi, by wybiegł przez furtę i gnał przez tłum, ile tylko ma sił w nogach. Obserwowaliśmy tę akcję z klasztornych murów. Rzeczywiście – rzucił się pędem przez tłum, potrącając rozchodzących się powoli ludzi. Wywoływał ich oburzenie, które jednak obracało się przeciw tym, którzy go zaczęli gonić. Esbecy bowiem biegli za nim, lecz spotykali się z protestami ludzi, którzy zostali przed chwilą potrąceni. Kolejni łapali ich, krzycząc: „Co to za bieganie!?”. Skutecznie utrudniali pościg. Widzieliśmy wyraźnie, jak uciekinier dystansuje próbujących go dopaść. Uznaliśmy, że metoda jest dobra. Po kolei wydostawaliśmy się w ten sam sposób. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu, tam, gdzie nocowaliśmy. Okazało się, że wszystkim udało się uciec, a Zbyszek Oziewicz też nie wpadł w ręce esbecji. Kiedy wyrywaliśmy się z tej szamotaniny w bramie, Zbyszek pobiegł w przeciwną stronę i udało mu się zgubić tajniaków. Wracaliśmy więc do Wrocławia posiniaczeni, bez transparentu, ale w komplecie. Wydarzenia te najbardziej odcisnęły się na najmłodszym z nas – Zbyszku Duszaku. Chodził wtedy chyba do drugiej klasy szkoły średniej. Atmosfera wydarzeń związanych z papieską pielgrzymką bardzo go odmieniła. Mocno pragnął odtąd uczestniczyć w demonstracjach, wznosić okrzyki i wymachiwać transparentem z napisem „Niepodległość”. Zafascynowało go, że można odeprzeć atak policji politycznej, stawiać jej skuteczny opór. Chyba nawet spodobało mu się, że można komunistycznemu szpiclowi dać po mordzie, a potem ujść pościgowi jego siepaczy. Od czasu papieskiej pielgrzymki stale był przy mnie obecny. Przyjeżdżał pomagać przy rozbudowie domu w Pęgowie, opiekował się moimi dziećmi, co chwila pytał, czy nie ma jakiejś podziemnej prasy, którą trzeba gdzieś dostarczyć. Poczuł, że konspirowanie i walka z reżimem to jego życiowe powołanie. Zaniepokoiło mnie to i stanowczo kazałem mu przede wszystkim nie zaniedbywać szkoły. W 1981 roku znalazł się jednak na emigracji w Kanadzie. Wtedy mi go brakowało. Podziemie potrzebowało takich ludzi.


Byliście jeszcze na mszy papieskiej w Krakowie.

Natychmiast po powrocie do domu przystąpiliśmy do wykonania nowego transparentu. Z takim samym napisem, ale chyba trochę większego. Bez przeszkód dotarliśmy z nim na krakowskie Błonia. To, co tam zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Ostatni dzień pielgrzymki Jana Pawła II był wielkim akordem, który zgromadził niewspółmiernie więcej ludzi niż w Warszawie czy Częstochowie. Ogromny tłum po brzegi wypełniał całe krakowskie Błonia. To było wielkie morze ludzi. Przypuszczam, że było to największe zgromadzenie w czasie pielgrzymek papieża do Polski. W Krakowie nasz transparent nie był już odosobniony. Były i inne, o podobnej treści. Spotkaliśmy się z niektórymi zaopatrzonymi w transparenty grupami. Byli ludzie z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i Studenckiego Komitetu Solidarności. Widzieliśmy się wtedy z wieloma ludźmi z opozycji. To chyba wtedy poznałem m.in. Bronisława Wildsteina. Spotkaniem z papieżem żyło całe miasto. Długo po jego odlocie nieprzebrane tłumy przeżywały niezwykłe doznanie jedności, zupełnie niecodzienne przeżycie silnej więzi. Ludzie nie rozchodzili się, wypełnili miasto. W Rynku, pod pomnikiem Mickiewicza, podszedł do nas starszy pan, który powiedział, że widział nasz transparent w Warszawie i że umieszczone na nim hasło jest bardzo ważne, wyraża uczucia wielu ludzi.


Msza święta na krakowskich Błoniach podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Transparent trzyma Kornel Morawiecki (z prawej). 6 czerwca 1979 roku


Przypomnijmy, że władze starały się jak mogły, by umniejszyć doniosłość papieskiej wizyty. Spotkania z Janem Pawłem II nie były transmitowane na antenie telewizji ogólnopolskiej, a jedynie przez stacje lokalne. Czyli starano się „przytrzymać” w domach wiernych, których region odwiedzał papież, równocześnie nie dając możliwości śledzenia wydarzeń widzom z innych części kraju. Relacje opatrzone zresztą były wyjątkowo żałosnym komentarzem, a sposób fotografowania uroczystości miał pomniejszać ich rozmiar i zafałszować charakter tego, co się działo. Telewizja wykonywała instrukcje, w myśl których nie wolno było pokazywać prawdziwej wielkości tłumu wiernych. Zbliżenia miały obejmować przede wszystkim nie ludzi świeckich, ale zakonnice i kleryków. Wszystko to miało służyć budowaniu wrażenia, że przyjazd papieża ma charakter ściśle religijny i w głównej mierze dotyczy kleru. Kamerzyści wyposażeni w teleobiektywy wykonywali zadanie „wyławiania” z tłumu twarzy najmniej inteligentnych i niesympatycznych.

Wszystko to na nic się nie zdało. Wydarzenie było ogromne i do głębi przejmujące. 10 czerwca 1979 roku papież żegnał kraj inny od tego, który powitał osiem dni wcześniej. Dla naszej „transparentowej” grupy było to niezwykłe przeżycie. Przypuszczam, że ci, którzy w tych dniach mieli podobne doświadczenia, wyciągnęli analogiczne wnioski. Bardzo pokrzepiający był kontakt z tak wielkimi, duchowo zjednoczonymi tłumami. To bez wątpienia ośmieliło ludzi, wzbudziło wiarę w możliwość dokonania w kraju jakichś zmian, pomimo wszystkich geopolitycznych zależności. Papież w Krakowie bardzo dobitnie mówił, że nie ma prawdziwej Europy bez Polski niepodległej. Wypowiedział więc słowa bliskie tym, które umieściliśmy na naszym transparencie. Parę miesięcy później fotografię transparentu zobaczyłem w gablotce wiszącej we wrocławskim kościele przy ul. Wittiga. Okazało się, że zdjęcie zrobił nam w Warszawie Stanisław Pankanin, który zresztą później pisał artykuły do „Biuletynu Dolnośląskiego”.

Kornel Morawiecki. Autobiografia

Подняться наверх