Читать книгу Blondynka nad Gangesem - Beata Pawlikowska - Страница 7
Rozdział 5 Hotel bez nazwy
ОглавлениеJest taka słynna uliczka Sudder w starej części Kalktuty. Niedaleko głównej siedziby straży pożarnej, poczty, targowiska, najstarszego muzeum w Indiach i domu, gdzie przez pewien czas mieszkał poeta Rabindrath Tagore. Niektórzy mówią, że to jest turystyczne getto Kalkuty. Ale w pozytywnym sensie, bo jest tam sporo tanich hoteli, barów, agencji podróży i kantorów wymiany waluty. A oprócz tego normalnie toczy się życie.
Rikszarze boso ciągną riksze, ledwie mieszcząc się między samochodami. Przy krawężnikach stoją sprzedawcy ulicznego jedzenia i owoców. Na targowisku jest zgiełk i ścisk. Powiewają szale z paszminy, czyli najdelikatniejszej wełny z sierści himalajskich kóz. We wnękach domów parują garnki ze świeżo zagotowaną herbatą, stukają gliniane czarki i monety w tekturowym pudełku. Ale przepraszam, wybiegłam w przyszłość.
Tak jest dopiero w ciągu dnia.
Na razie był przenikliwie zimny, szary świt.
Pusto na ulicach.
Taksówkarz spojrzał na mnie i powiedział:
– To chyba tutaj.
No, chyba tutaj. Bo skąd ja to mogę wiedzieć? Widziałam jakieś szyldy z nazwami hoteli. Jeśli kierowca mówi, że dotarliśmy na miejsce, to chyba ma rację, prawda?
– Ale ten hotel jest zamknięty – dodał.
– Zamknięty? – zdumiałam się.
No rzeczywiście, przecież napisałam do nich maila i nie dostałam odpowiedzi. Założyłam, że kiedy dotrę na tę słynną uliczkę Sudder, na pewno znajdę jakiś hotel, skoro miało ich być tutaj tak dużo.
Tak dużo?...
Rozejrzałam się niepewnie.
– Czy to jest Sudder Street? – zapytałam.
– What street?[2] – kierowca zmarszczył czoło.
– Sudder – powtórzyłam wyraźnie. – Sudder Street.
– No chyba Sudder – odrzekł kierowca wzruszając ramionami. – Chciałaś jechać do tego hotelu, tak?
– No tak – odparłam bez przekonania.
To była najbardziej pusta i nieżywa uliczka, jaką można było sobie wyobrazić. Bardziej przypominała kogoś złożonego od dawna niemocą niż popularny szlak dla turystów. Ze ścian wystawały krzywe rynny, nadgniłe od wilgoci tablice i zarośnięte grzybem stopnie.
– Ten hotel jest zamknięty – powtórzył kierowca.
Rzeczywiście. Wszystkie drzwi w zasięgu mojego wzroku były zaryglowane. Nikt nie odpowiadał na stukanie i walenie w okna. Ale na ulicy pojawili się dwaj goście zawinięci w szaliki.
– Szukasz hotelu? – zaproponowali natychmiast. – Dobry hotel! Tanio! Zaprowadzę cię!
– Nie, nie, nie, dziękuję! – powiedziałam natychmiast.
Indie słyną z transakcji wiązanych. Idziesz do hotelu polecanego przez „przypadkowo” spotkanego przechodnia i płacisz dodatkową prowizję, bo twój przewodnik w rzeczywistości jest wynajęty przez hotel do poszukiwania klientów. Tak samo jest ze sklepami i nawet budkami na targowisku. I bardzo często takimi agentami są też taksówkarze, którzy dostają określoną kwotę za dowiezienie klienta do hotelu, z którym współpracują.
Zapomniałam o tym drobnym fakcie.
Dawno już nie byłam w Indiach.
Spojrzałam na kierowcę. Przecież nie będę o świcie w kompletnie pustym mieście na piechotę i po omacku szukała hotelu.
– Ja znam jeden hotel – zaoferował się natychmiast. – Niedaleko stąd.
– Jedźmy – powiedziałam tylko.
I pojechaliśmy.
Tknęło mnie natychmiast, jak tylko wysiadłam z taksówki, a kierowca razem ze mną poszedł na recepcję.
„Recepcję”! O rety!
Na dole nie było żadnego szyldu. Trzeba było wejść w ciemną, ponurą bramę, kilkadziesiąt metrów dalej skręcić w lewo, znaleźć wąskie wejście, wspiąć się na pierwsze piętro i zastukać do szklanych drzwi.
Jeden raz. Drugi raz. Trzeci raz.
Po drugiej stronie nagle zabłysła lampka, a obok niej pojawiła się rozczochrana głowa i oczy sklejone od snu. Patrzyły na mnie jak na ducha.
– Otwórz drzwi! – zawołał taksówkarz.
Recepcjonista spał na podłodze za kontuarem. Wstał, podciągnął spodnie, wygładził koszulę. Otworzył drzwi i patrzył na mnie ze zdumieniem.
– Dzień dobry – powiedziałam po angielsku.
Skinął głową. Chyba nie był w stanie jeszcze niczego z siebie wykrztusić. Taksówkarz coś mu wyjaśniał w języku hindi.
– Czy ma pan pokój? – zapytałam.
– Yes, yes – wymamrotał. – A room. How many people?[3]
– One. Jedna osoba.
– How many nights?[4]
– Na razie jedna noc. Bez klimatyzacji – dodałam od razu, bo nigdy jej nie używam. – Jest gorąca woda?
– Nie ma, nie ma – powtarzał rozczochrany recepcjonista. – Jeden pokój, zaraz sprawdzę, muszę poszukać, to chwilę potrwa, momencik.
Ten hotel wyglądał tak, jakby nie było w nim żadnego gościa od pięćdziesięciu lat. Ukryty daleko od ulicy, pachnący brudem i myszami, oświetlony zimnym światłem starych jarzeniówek, pusty, zimny i cichy.
– No, ale to tylko na jedną noc – pocieszałam siebie. – Chodzi tylko o to, żeby gdzieś zrzucić bagaż, napić się gorącej kawy i pojechać do konsulatu Bangladeszu po wizę. Dam radę.
– Dam radę – powtórzyłam w myślach na widok mojego pokoju.
Urwana umywalka w ścianie. Wąska prycza z brudnym prześcieradłem. Goła żarówka na suficie.
– Ile kosztuje ten pokój? – zapytałam.
– Tysiąc rupii – odrzekł bez mrugnięcia okiem recepcjonista.
– Jest gorąca woda? – zapytałam z powątpiewaniem patrząc na zwisającą ze ściany umywalkę.
– O nie, nie ma gorącej wody – odrzekł nieco tęsknym głosem. – Ale woda trochę leci.
Odkręcił kran. Rzeczywiście, trochę leciała. Lodowato zimna.
– Łazienka jest tam dalej w korytarzu – podsunął taksówkarz.
– Zaraz przyniosę świeżą pościel – zapewnił recepcjonista.
– Dobrze, wezmę ten pokój – postanowiłam.
– Zapłacić z góry – powiedział natychmiast recepcjonista.
Oczywiście. Położyłam banknot na kontuarze.
Nie miałam innego wyboru w zimnym, pustym mieście, które jeszcze się nie obudziło.