Читать книгу Blondynka w Urugwaju - Beata Pawlikowska - Страница 4

Оглавление

ROZDZIAŁ 1


Zimbabwe i Burkina Faso

Z miłością jest tak samo.

Jesteś w miejscu pełnym ludzi, ale zerkasz co chwilę tylko ku jednej osobie i cieszysz się kiedy ten ktoś zerka też ukradkiem na ciebie. Wszystko się w tobie uśmiecha i ciągnie do tego jednego człowieka, który z jakiegoś powodu wydaje ci się wyjątkowy. Magicznie przyciągający, fascynujący, inspirujący. Krótko mówiąc: chcesz być z nim, blisko niego i to jak najszybciej.

Tak samo jest w podróżowaniu.

Przynajmniej ja tak mam.


Ze wszystkich miejsc na świecie niespodziewanie jedno zaczyna mnie przyciągać, pasjonować, fascynować. Ciągle o nim myślę, ciągle zerkam w jego stronę, a najbardziej niezwykłe jest to, że ono też wydaje się zerkać do mnie! Co chwilę wpadam na ślady tego miejsca – w wiadomościach z ostatniej chwili, w piosence, która sama wyświetla mi się na YouTubie, na skrzynce z owocami w warzywniaku. Czuję się tak, jakbyśmy szukali się wzajemnie. I wtedy wiem, że na pewno chcę tam pojechać, bo czeka mnie w tym miejscu coś niezwykłego, coś takiego, co zmieni moje życie.

Tym razem też tak właśnie było.

Od dawna chodziło mi to po głowie. Iguaçu, największe wodospady na świecie. Zielona dżungla, tropikalne motyle i egzotyczne ptaki.

– Ale przecież ja byłam tam już trzy razy! – podpowiadał głos w środku i usiłował mnie zniechęcić. – Chciałaś przecież polecieć na Alaskę! Do Burkina Faso! Na Tahiti! Na Bora-Bora! Na Tokelau!

– To prawda – odpowiadałam samej sobie, a oczy rwały mi się znów do zdjęcia, które zrobiłam wiele lat temu przy wodospadach.

Było w nich coś magicznego. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.

To wszystko prawda.

Byłam tam wcześniej trzy razy, widziałam wodospad z różnych stron i w różnych porach roku, byłam kilka razy w Argentynie, kilkadziesiąt razy w Brazylii. I co z tego? Coś mnie hipnotycznie ciągnęło z powrotem. Coś takiego, o czym nie mogłam przestać myśleć. Coś takiego, co było silniejsze niż wszystkie racjonalne argumenty, że warto byłoby wybrać się do miejsc, których nie znam.

Pamiętam jak zatrzymałam się w sklepie z przewodnikami na lotnisku w Amsterdamie. Szafa pełna półek, a na każdej półce rząd okładek z fascynująco brzmiącymi nazwami.

Czytałam je kolejno, smakując ich brzmienie, słuchając ich w myślach, wyobrażając sobie ich smak, a potem ręka sama wyciągnęła mi się, żeby zgarnąć z półki gruby tom zatytułowany HAWAJE. I zaraz potem następną książkę – ZIMBABWE.

O tak! Tego właśnie chciałam! Zimbabwe i Hawaje! Najpierw Hawaje, a potem Zimbabwe! Zapłaciłam i nie mogłam się doczekać, żeby wślizgnąć się między okładki książek i zanurzyć się w ich treści.

Usiadłam na ławce, otworzyłam pierwszy przewodnik i wyruszyłam w podróż w wyobraźni. Kołyszące się palmy na wybrzeżu Pacyfiku, hawajskie słodkie ananasy, dymiące wulkany, lawa skradająca się po odłamkach skał, pierwsza na świecie deska surfingowa, plantacje bananów, wodospady, pachnące girlandy kwiatów, aloha, plaża, słońce…

A potem drugi przewodnik, który zabrał mnie nad wodospady Wiktorii, do ruin miasta Wielkiego Zimbabwe i na afrykańską sawannę, gdzie płowe lwy kryją się wśród wysokich traw głaskanych gorącym wiatrem.

Wstałam i wróciłam do sklepu.

– Czy ma pan przewodnik po Argentynie? – zapytałam i sama zdumiałam się tym pytaniem.

Czyli co, nie pojadę na najbliższą wyprawę do Zimbabwe ani na Hawaje, które od pewnego czasu miałam w najbliższych planach? Znowu przełożę je na później, bo jeszcze raz chcę wrócić do Ameryki Południowej?

Tak mnie ciągnie.

Tak mi podpowiada wewnętrzny głos.

I tak zrobię.

Wodospady Iguaçu leżą w północnej Argentynie na granicy z Brazylią. Tuż obok jest… Zadrżałam. Tak jak wtedy, kiedy w tłumie wypatrujesz kogoś, kto wydał ci się ciekawy, odwracasz się i nagle widzisz przed sobą oszałamiającego gościa, który patrzy tylko na ciebie.

Paragwaj!

Paragwaj!!!

Byłam tam tylko raz, kilkanaście lat temu.

Magia!

Kolczaste drzewa butelkowe na Gran Chaco, miasta Mennonitów na pustyni, czerwona ziemia, święte zielone drewno, z którego Indianie z plemienia Nivaclé robią naczynia. W Paragwaju nauczyłam się pić yerba mate! Och, to było niesamowite!


W pierwszej chwili skrzywiłam się i pomyślałam, że to zielone błoto jest okropnie gorzkie i niedobre. Ale potem codziennie ktoś mnie częstował, a po kilku dniach ręce same mi się rwały do kubka, rurki, termosu i torebki z suszonymi liśćmi.

A więc Paragwaj!

I jeszcze coś.

Aż się roześmiałam.

Byłam we wszystkich krajach Ameryki Południowej, nawet w tych, do których rzadko kto dociera, czyli w trzech niewielkich Gujanach stłoczonych na północy między Wenezuelą a Brazylią – Gujanie Brytyjskiej, Gujanie Francuskiej i Gujanie Holenderskiej zwanej Surinamem.

Byłam we wszystkich krajach z wyjątkiem jednego – Urugwaju. Jakoś nigdy mnie tam po prostu nie ciągnęło.

Urugwaj jest stateczny, zamożny, dobrze rozwinięty i demokratyczny. Prawie 90% mieszkańców jest pochodzenia europejskiego, praktycznie wszyscy chodzą do szkoły, umieją czytać i pisać, a w dodatku Urugwaj był pierwszym krajem na świecie, który każdemu uczniowi w szkole podstawowej dał w prezencie laptop.

Uporządkowany kraj, dobrze zorganizowany, grzeczny, spokojny. Co ja mam tam robić?

Założę się, że autobusy odjeżdżają punktualnie, na śniadanie każdy zjada białe pszenne bułeczki z dżemem, a na obiad i kolację kotlet wołowy, bo to jest miarą i dowodem dobrobytu w Ameryce Południowej.

To nie dla mnie.

Ja wolę bardziej dzikie, nieuczesane, nieogarnięte miejsca. Takie, gdzie szumi wiatr wolności, nie ma rozkładów jazdy, a ludzie nie upierają się, że każdy musi odsiedzieć swoje na szkolnej ławce, a potem posłusznie zaprząc się do kieratu pracy w biurze, której nienawidzisz, ale którą wykonujesz, żeby mieć pieniądze i za te pieniądze kupować to, co oferuje ci miasto.

Miasto czyni z ludzi niewolników. Wmawia im, że muszą mieć więcej, żeby móc więcej wydawać. Rozrzuca dookoła góry tanich, bezwartościowych przedmiotów i krzyczy, że to jedyna szansa i że tylko dzisiaj odda to tanio w promocji. Ludzie myślą, że jeśli nie kupią, to ominie ich coś ważnego. I tak mija im życie – na pracy, której nie chcą i zakupach, których nie potrzebują. I czują się coraz bardziej zniewoleni, nieszczęśliwi, zagubieni. Ale gospodarka się kręci.

To nie dla mnie.

Uciekam z takich miejsc.

Znajdziesz tam na pewno dobre, wygodne hotele z gorącą wodą, wi-fi i śniadaniem w cenie noclegu, znajdziesz nocne kluby i restauracje, salony masażu, kawiarnie, piwo i ciasteczka.

Będziesz mógł surfować po internecie, oglądać pomniki i pić wino do kolacji.

Powiem ci jednak czego tam nie ma.

Wolności, przygody, odkrywania i możliwości zabłądzenia po to, żeby nieoczekiwanie znaleźć coś, o czym nikt nie wie.

To jest właśnie dla mnie sens i radość podróżowania.

I dlatego wcześniej nie pojechałam do Urugwaju.

Był zbyt dobrze ułożony, zorganizowany i bogaty.

Kilka razy byłam blisko. Wystarczyło wsiąść na statek w Buenos Aires, popłynąć kilka godzin do Montevideo i „zaliczyć” nowy kraj.

Ale to mnie nie interesowało.

Zawsze czułam, że to nieważne w ilu byłam krajach, bo ważniejsze jest to co przeżyłam w czasie podróży, jak sobie poradziłam w zaskakujących sytuacjach, jak wybrnęłam z niebezpieczeństw i czym się zachwyciłam.

No ale dobrze.

Skoro tak mnie magnetycznie pociąga wodospad Iguaçu i skoro tak bardzo marzę o tym, żeby pojechać znów do Paragwaju, to przy okazji zatrzymam się po sąsiedzku i wdepnę do Urugwaju. Dobry plan!

A Hawaje, Zimbabwe i Burkina Faso muszą na mnie poczekać

Blondynka w Urugwaju

Подняться наверх