Читать книгу Blondynka w Urugwaju - Beata Pawlikowska - Страница 6
ОглавлениеROZDZIAŁ 3
Szukaj płowego lwa
Kiedy przylecisz do Buenos Aires, szukaj lwów. Naprawdę. Lwów z płowymi grzywami, które lekko zmrużonymi oczami wpatrują się w dal. Obok lwa będzie czekał kierowca w białej koszuli i włosach przyczesanych brylantyną. Poczujesz cudownie rześki wiatr od oceanu, pomyślisz, że świat jest piękny i zapewniam cię, że z każdą chwilą będzie się stawał coraz piękniejszy, a ty ze zdumieniem odkryjesz najlepszy transport do miasta, jaki można sobie wyobrazić.
Tienda León dosłownie znaczy „Sklep lew” i jego symbolem jest rzeczywiście pomarańczowy rysunek głowy afrykańskiego lwa. Ale wiesz jak to bywa w życiu. Coś, co z pozoru na coś wygląda wcale niekoniecznie tym czymś jest, a ja uwielbiam odkrywać takie historie.
Wyobraź sobie Buenos Aires w 1927 roku. Nie ma jeszcze samochodów, po ulicach jeżdżą wozy i dorożki zaprzężone w konie. Don José Tienda Gutiérrez trzyma w dłoniach ciepłą tykwę i wypija pierwsze łyki swojej porannej porcji yerba mate. I myśli sobie, że właściwie niektórzy ludzie mają kłopot z przedostaniem się do innej części miasta i przewiezieniem ładunku. Można by im w tym pomóc gdyby po tej trasie jeździł regularny wózek do wynajęcia.
– Synu, co myślisz o tym, żebyśmy otworzyli taki biznes? – zapytał.
– Dobrze, tato – odpowiedział jego syn, który nazywał się Manuel Tienda León.
Czyli Manuel Sklep Lew. I tak powstała nazwa tej firmy, która istnieje do dzisiaj, tyle że zamiast drewnianych wózków ma flotę autobusów i samochodów, i jest chyba najlepszym sposobem przedostania się z lotniska do miasta, ponieważ jest połączeniem autobusu i taksówki. I przyznam, że nigdzie indziej nie widziałam tak fantastycznie wygodnego rozwiązania jak w stolicy Argentyny.
Kupujesz bilet. Po wyjściu z lotniska zobaczysz budki z różnymi napisami – będą tam luksusowe limuzyny do wynajęcia, będą zwykłe taksówki (zwane tu remises) i zobaczysz też pomarańczowego lwa, a obok napis Tienda León. Miła pani zapyta dokąd chcesz jechać. Podaj jej dokładny adres, na przykład hotelu, w którym zamierzasz się zatrzymać.
Ja tak zrobiłam. Nie wiedziałam jeszcze wtedy jak działa ten system, ale skoro pani uparcie dopytuje gdzie dokładnie chcę dojechać i nie wystarcza jej informacja, że do centrum, w pobliże stacji metra Lima, to proszę bardzo. Podaję dokładny adres z numerem domu.
Wsiadam do autobusu. Czekam jeszcze kilkanaście minut, bo autobusy odjeżdżają co pół godziny i myślę sobie, że nie wiem gdzie wysiąść. Nie wiem gdzie jest stacja końcowa ani ile razy autobus zatrzyma się po drodze, nie pamiętam nawet jak daleko jest z lotniska do centrum.
Wyglądam przez okno. Biec z powrotem do budki i dopytać? Czy pogadać z kierowcą? A może w ogóle zdać się na to co będzie i spokojnie poczekać na to, co życie przyniesie?
To są decyzje, które człowiek podejmuje setki razy i które nadają smak i kolor całemu życiu. Nawet więcej powiem – malują przyszłość i nadają jej taki, a nie inny kształt.
Czy biec za nim, bo serce łka, mimo że rozum podpowiada coś innego?
Czy zgodzić się na coś, czego nie chcę i co jest wbrew mojemu sumieniu, ale zgodzić się tylko po to, żeby pozostać cichym, niewidocznym i nikomu nieprzeszkadzającym?
Czy może raczej zabrać głos i powiedzieć, że to jest moim zdaniem nieetyczne i niegodne, i ja nie chcę tego zrobić?
Czy pouczać kogoś, kto nie prosi o radę?
I czy poganiać staruszkę, która powolutku wykłada jabłka na ladę i wydaje się nie widzieć, że za nią czeka długa kolejka młodych, zniecierpliwionych i wiecznie śpieszących się dokądś klientów?
A może nic nie mówić, nie przewracać oczami i nie popędzać, tylko rozejrzeć się i znaleźć coś, co świat chce mi pokazać i dlatego celowo zwalnia tempo mojego życia?
O to chodzi. O pozornie maleńkie wybory, jakie czynisz wiele razy każdego dnia, ale które są w rzeczywistości bardzo ważnymi punktami zwrotnymi, nadającymi kierunek temu, co zdarzy się później.
Poczekam. Zobaczę gdzie mnie życie zabiera i po co. Jest dopiero przedpołudnie, pierwszy dzień wyprawy, która potrwa jeszcze cały miesiąc. Mam czas. Mogę zaryzykować.
Ruszamy.
Uwielbiam wracać do Ameryki Południowej. Uśmiecham się na widok każdego warsztatu samochodowego (a jest ich sporo) i na każdym jest napis Borracharia. Zawsze mnie to śmieszyło, bo borracho znaczy „pijany”, ale jest bardzo podobne słowo, które oznacza gumy, czyli opony.
Buenos Aires! Miasto nad Srebrną Rzeką[1], pełne żarliwych rytmów tanga i równie gorących pierogów zwanych empanada. Właśnie. Odpowiedziało mi burczenie w brzuchu. Dobry pomysł. Śniadanie! Gorąca argentyńska kawa! Och, jak będzie pięknie!