Читать книгу Trylogia Nadzoru - Charlie Fletcher - Страница 10
ROZDZIAŁ II
Kobieta w czerni i mężczyzna w granacie
ОглавлениеStała po przeciwnej stronie izby niczym cień utkany z ciała, odziana w długą suknię o sztywnym gorsecie, zapiętą pod szyję na guziki, takie same jak przy wąskich rękawach. Na skrzyżowanych na piersiach rękach miała czarne skórzane rękawiczki. Tkanina sukni połyskiwała jak natłuszczony jedwab. Kobieta trzymała się prosto i była tak szczupła – a przy okazji dobrze umięśniona – że przypominała groźną parasolkę opartą o boazerię.
Jedyne wyjątki od całej tej czerni stanowiły twarz, dwa złote pierścionki na rękawiczkach i białe włosy, kontrastujące z młodym wyglądem. Nieznajoma nosiła je spięte w ciasny warkocz, który wił się jej na ramieniu niczym wąż albinos.
Nie było jej, kiedy Ketch wszedł do izby, i nie mogła wejść tymi drzwiami co on, ponieważ zerkał na nie kątem oka, ale nie to niepokoiło go najbardziej. Najstraszniejsze były jej oczy, a raczej fakt, że ich nie widział, ponieważ ukrywała je za małymi okrągłymi szkłami ciemnych okularów.
– Kim... – zaczął.
Uniosła palec. Jakimś cudem to wystarczyło, żeby go uciszyć.
– Czego chcesz?
Ketch przełknął ślinę, czując smak strachu, który w gardle tworzył mu gulę.
– Chcę rozmawiać z Żydem.
– Dlaczego?
Dostrzegł pęk kluczy wiszący u jej paska. Mimo że wyglądała zbyt młodo, jak na gospodynię, uznał, że właśnie tym jest – gospodynią Żyda. Uczepił się tej myśli, żeby odzyskać równowagę – zdenerwowało go nagłe pojawienie się kobiety, to wszystko. Pewnie w ścianie były ukryte drzwi, łatwo przeoczyć ich zarys w pionowym deskowaniu boazerii. Nie zamierzał dać się zastraszyć służącej. Tym bardziej że miał do ubicia dobry interes z jej chlebodawcą.
– Mam coś dla niego.
– Co?
– Krzyczącą dziewczynę.
Spojrzała na worek na podłodze.
– W tym worku jest dziewczyna?
W tonie, jakim zadała to pytanie, czaiła się poważna groźba.
– Chcę rozmawiać z Żydem – powtórzył Ketch.
Kobieta odwróciła głowę i stuknęła w boazerię, a potem przemówiła do małej, okrągłej, mosiężnej kratki.
– Panie Sharp? Niech pan będzie tak miły i poświęci nam chwilkę.
Ciemne szkła znów zwróciły się na Ketcha. Cisza zrobiła się ciężka, nie do zniesienia. Musiał ją przerwać.
– Człowiek w Trzech Kulasach powiedział, że Żyd płaci za krzykaczki.
Złoty pierścionek zamigotał w świetle lampy, kiedy kobieta zacisnęła i rozwarła pięść, jakby coś trzymała w ręce.
– A więc jesteś tu, by sprzedać dziewczynę?
– Za godziwą cenę.
Jej skąpy uśmieszek nie odsłonił zębów, ale głos pozostał lodowato uprzejmy.
– Niektórzy powiedzieliby, że każda zapłata byłaby niegodziwa. Pan Wilberforce prawem zakazał niewolnictwa już prawie cztery dekady temu, czyż nie?
Ketch załatwiał sprawy prosto – miał coś na sprzedaż, a niedawno usłyszał o chętnym kupcu. To prawda, czuł się jak Złodziej Ciał, przemykając we mgle z dziewczyną w worku na plecach, ale nie była przecież trupem, a on nie był Złodziejem. A teraz ta kobieta zadaje mu pytania, które komplikują tę łatwą sprawę. Kiedy życie toczyło się prosto, Ketch płynął po spokojnych wodach. Kiedy natomiast się komplikowało, gubił się, a kiedy się gubił, ogarniał go gniew. A kiedy ogarniał go gniew, używał pięści i nóg, póki na powrót wszystkiego nie wyprostował.
– Nie znam żadnego Wilberforce’a. Chcę mówić z Żydem – burknął.
– A po co, według ciebie, Żydowi ta dziewczyna? Czyli prościej: co z nią zrobi? – zapytała drwiąco, wymawiając słowa tak ostrożnie, jak ostrożnie się uśmiechała.
– Nie mój interes. – Wzruszył ramionami i wetknął pięści w kieszenie płaszcza.
Jej słowa chlasnęły ostro jak bat:
– Ale moim jest to, co sądzisz o sprzedaży tej dziewczyny. Odpowiadaj!
Ta nagła zmiana tonu zakłuła go. Miał ochotę przewrócić stół i przyskoczyć do kobiety z groźną miną.
– Nikt nie będzie mówić Billowi Ketchowi, co robić, a już na pewno nie jakieś przeklęte babsko! Chcę się widzieć z cholernym Żydem i, na Boga...
Zdawało się, że ściana obok kobiety się poruszyła. Wyłonił się z niej mężczyzna, który śmignął przez izbę tak szybko, że Ketch dostrzegł tylko granatową smugę, błysk stali i wir klap płaszcza nad stołem. Nagle poczuł przerażające łaskotanie na jabłku Adama.
Oczy, które taksowały go przez wizjer, spoglądały teraz na niego z odległości równej długości ostrza, które tworzyło osiemnastocalowy stalowy most opierający się jednym krańcem na gardle Billa. Sztych dotykał jego skóry z naciskiem wystarczającym, by powstrzymać go przed zrobieniem czegoś niebezpiecznego, jak na przykład poruszeniem się. W zasadzie nawet przełknięcie śliny mogło w tej sytuacji oznaczać samobójstwo.
– Na każdego z bogów, lepiej nie drgnij, panie...? – Mężczyzna omiótł jego twarz przenikliwym spojrzeniem. – Panie Ketch, prawda? Panie Williamie Ketch?
Nieznajomy pochylił się i Ketch niczym sparaliżowany obserwował, jak jego nozdrza się poruszają, jakby mężczyzna go obwąchiwał. Granat, w który odziany był właściciel ostrza, zdawał się pochłaniać światło jeszcze mocniej niż czerń stroju kobiety. Sięgająca kolan dopasowana kurta jeździecka odsłaniała dwurzędową skórzaną kamizelkę w tym samym kolorze, a jednobarwnego ubioru dopełniały koszula i ciasno związany halsztuk. Jedynym odstępstwem kolorystycznym w stroju mężczyzny były brązowe buty z cholewami.
Ciemnobrązowe były także jego włosy, jak również grube, kształtne brwi oraz oczy, które okazały się niesamowicie... zaskakujące.
Patrząc w nie, Ketch przez mgnienie poczuł zawrót głowy i ekscytację. Oczy te nie były po prostu brązowe, ani nawet w odcieniu brązu – były we wszystkich tonacjach wszystkich brązów. Przypominały jesienne liście tańczące radośnie w oślepiająco złotych promieniach babiego lata.
Jedno spojrzenie wystarczyło, by Ketch zapomniał o ostrzu na gardle.
By cały gniew się ulotnił i życie znów stało się proste.
By Bill Ketch z zakłopotaniem poczuł, że jego serce nieodwołalnie wypełnia coś tak bliskiego miłości, że w zasadzie jest mu bez różnicy.
Właściciel oczu musiał to dostrzec, bo jego ostrze wykonało serię szybkich, zawiłych ruchów i zniknęło w fałdach płaszcza. Położył Ketchowi dłonie na ramionach, przysunął się, obwąchał go znowu, uniósł brwi ze zdumienia, po czym cofnął się z przyjacielskim uśmiechem.
– Jest tym, czym się wydaje, i nikim więcej – rzucił przez ramię.
Kobieta podeszła do niego.
– Jesteś pewien?
– Kiedy stał przed drzwiami, wydawało mi się, że coś poczułem, ale zapach nie podążył tutaj za nim. Może się pomyliłem. Przy tak wysokim przypływie woda w rzece niesie wiele różnych smrodów.
– Jesteś pewien?
– Tak samo jak jestem pewien, że nigdy nie przestaniesz zadawać mi tego pytania.
– Lepiej dwa razy zmierzyć, niż skroić i płakać. Ten nawyk pomagał mi, odkąd nauczyłam się myśleć – oświadczyła obojętnie. – Pomógł mi też zachować ten dom.
– Ty jesteś Żydem? – zapytał Ketch. Jego głos brzmiał nieco piskliwie, bo rozpierało go szczęście, jako że opromieniał go szczery uśmiech tamtego przystojnego młodzieńca.
– Niestety – odparł mężczyzna.
Nad jego ramieniem pojawiła się twarz kobiety.
– To jak? – odezwała się tonem, który sprawił, że w sercu Ketcha zagościł chłód.
– Jest tak nieszkodliwy, jak się wydaje, zapewniam cię – powtórzył mężczyzna.
Zdjęła okulary i złożyła jedną ręką. Jej oczy były szaro-zielone i zimne jak mroźny wicher. Jej słowa – nie mniej lodowate.
– Nazywam się Sara Falk. To ja jestem Żydem.
Kiedy Ketch usiłował dopasować ten fakt do swojego sposobu postrzegania świata, kobieta położyła dłoń na ramieniu towarzysza i wskazała mu leżący na podłodze tobołek.
– W worku jest dziewczyna, panie Sharp. Proszę się tym zająć, jeśli łaska.
Mężczyzna w mgnieniu oka – zupełnie jakby poruszał się poza czasem – znalazł się przy worku. Ostrze mignęło w jego dłoni, pomknęło w dół, w górę i już pomagał się podnieść dziewczynie, jednocześnie obwąchując jej głowę.
– Panie Sharp? – odezwała się kobieta pytająco.
– Tak jak mówiłem, to musiało być coś z zewnątrz. Myślałem, że to on, ale nie. Ona również nie.
– To dobrze – stwierdziła kobieta, a na jej wargach pojawił się cień uśmiechu. – Może to twoja wyobraźnia.
– Bawi cię żartowanie sobie ze mnie, panno Falk, ale śmiem zauważyć, że ponieważ spodziewamy się niewyobrażalnego, moja „wyobraźnia” jest tak samo skutecznym narzędziem jak twoja przezorność – odparł mężczyzna, przyglądając się baczniej dziewczynie. – A ze względu na fakt, że nasze szeregi są tak skromne, wybaczysz mi chyba, że wolę w tych sprawach zachować ostrożność.
Dziewczyna była szczupła i trzęsła się z zimna – bosa, odziana jedynie w brudną sukienkę bez rękawów. Splątane, niemyte włosy opadały jej na twarz rudą falą, pod którą nic nie było widać. Mimo to na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że nie jest już dzieckiem. Mogła mieć szesnaście do dwudziestu lat. Cofnęła się gwałtownie, kiedy młody człowiek wyciągnął rękę, by odgarnąć jej włosy i bliżej ocenić jej wiek. Powstrzymał się i przemówił łagodnie.
– Spokojnie, moja droga, spójrz na mnie. Spójrz na mnie, a zobaczysz, że nie ma się czego bać.
Uniosła głowę i popatrzyła na niego pytająco wielkimi okrągłymi oczami. Natychmiast przestała drżeć i pozwoliła odgarnąć sobie włosy. Wtedy zobaczyli, co uczyniono, by powstrzymać ją od krzyków.
Młodzieniec aż syknął gniewnie, po czym odwrócił dziewczynę ku Sarze. Ta w zdumieniu zapatrzyła się na czarny kawałek juty, który zakrywał fragment twarzy dziewczyny od nosa do brody.
– Co to jest? – zapytał pan Sharp zdławionym głosem, nadal uspokajając dziewczynę spojrzeniem.
– To smolny lepiec. Strzęp juty, trochę paku, trochę smoły. Taki lepki kompres, jakich używają w szpitalu Bedlam, żeby uciszyć wariatów... – wyjaśnił Ketch głosem drżącym pod wzrokiem pana Sharpa, który tym razem patrzył na niego już całkiem inaczej, bez tego złotego ciepła, za którym Bill zaczynał już tęsknić. – A co, przecież nic jej...
– Spójrz na jej ręce – odezwała się Sara Falk.
Dłonie dziewczyny były ciasno obwiązane pasami brudnej tkaniny na kształt owijek bokserskich.
– O nie, to zrobiła sobie sama – pospieszył z zapewnieniem Ketch. – Zdjąłem to, bo nie było z niej pożytku z takimi rękami, ale wraz je obwiązała. Starczy się odwrócić, a łapie co popadnie i znów zawija. Jak nie ma nic, to rwie własne ubrania. Nic więcej nie robi. Nic, tylko dotyka rzeczy, a potem wrzeszczy i zawija te ręce w szarpie, żeby niczego nie dotykać...
Sara i pan Sharp wymienili spojrzenia.
– Dotyka przedmiotów? A potem krzyczy? – powtórzył pan Sharp. – Starych kamieni, murów, tak?
Ketch potaknął żywo.
– Ścian, domów i różnych takich na ulicach. Potem wpada w ten szał, straszny...
– Dosyć – rzekł pan Sharp, obserwując Sarę głaszczącą wystraszoną dziewczynę po głowie. Ich spojrzenia skrzyżowały się ponownie.
– Wobec tego jest Wejrzeńcem – powiedział cicho.
Sara tylko kiwnęła, jakby odebrało jej mowę.
– Ma niedobrze w głowie i tyle – stwierdził Ketch. – I...
– To twoja córka? – zapytała Sara Falk, odchrząknąwszy.
– Nie. Żadna tam krewna. Jest... podopieczną, tak jakby. Ale nie mogę jej już trzymać, więc miałem ją zaprowadzić do przytułku, ale w przytułkach nie płacą, więc...
Jego oczy zalśniły żądzą zysku.
– Niech się paniusia nie martwi o ten plaster. Starczy na parę minut przyłożyć gałgan z ciepłą wodą, a da się łatwo zerwać.
Para gapiła się na niego bez słowa.
– Zaczerwienienie zejdzie za dwa dni – zapewniał. – Próbowaliśmy ją zatkać szmatą, ale wypluwała ją albo przegryzała. Ma werwę...
– Jak się nazywa? – zapytała Sara.
– Lucy. Lucy Harker. Jest...
– Panie Sharp, proszę – przerwała mu Sara, klękając przed dziewczyną.
– Co chcesz, żebym z nim zrobił? – zapytał mężczyzna w granacie.
– To, co bym chciała zrobić człowiekowi sprzedającemu młodą kobietę, który nie troszczy się o to, co uczyni z nią jej kupiec, jest niewątpliwie nielegalne – wyszeptała Sara Falk.
– Ale byłoby sprawiedliwe – odparł młodzieniec równie cicho.
– Owszem. Jednakże my, jak już mówiłam po wielekroć, służymy Prawu i Obyczajowi, nie Sprawiedliwości, a według Prawa i Obyczaju kara musi być adekwatna do czynu. Rób, co należy.
Lucy Harker spojrzała na nią sponad plastra.
Pan Sharp odwrócił się do Ketcha, który natychmiast się uspokoił i odpowiedział wyczekującym uśmiechem.
– Cóż – rzekł pan Sharp. – Wygląda na to, że musimy się rozliczyć, panie Ketch.
Myśl o pieniądzach była dla Ketcha tak kusząca, że zagłuszyła potrzebę zadania pytania dręczącego go od dłuższego czasu, a mianowicie skąd ten elegancki młodzieniec wiedział, jak on się nazywa. Pozostał zatem przy chciwym śledzeniu ruchów Sharpa, który sięgnął za pazuchę i wyjął niewielką kaletę.
– Hm – mruknął przy tym. – Chyba najlepsze będzie złoto. Wyciągnij rękę.
Ketch zrobił to jak we śnie, a choć w pierwszej chwili zdawało mu się, że Sharp odlicza miedziane pensówki, to już w następnej widział dokładnie wielkie, lśniące złote monety. Uspokoił się i przestawszy wpatrywać się w złoto, przeniósł całą uwagę na pana Sharpa. Ciemne włosy młodzieńca były krótko przystrzyżone po bokach, ale długie na czubku, skręcone w kosmyk opadający na czoło w miłym dla oka nieładzie. Kiedy Sharp kończył odliczanie, tkwiący w jego uchu granatowy kamień oprawny w złoto zamigotał w świetle lampy.
– Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści. Wystarczy, jak sądzę, przynajmniej aby uczynić zadość... tradycji.
Gdy wypowiedział te słowa, sakiewka zniknęła, a przyjacielskie ramię objęło Ketcha i nim ten się zorientował, co się dzieje, szli już we dwóch przez mgłę, zanurzając się w labirynt ciemnych uliczek odchodzących od Wellclose Square.
Ketchowi serce rosło, czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem, choć nie umiał powiedzieć, czy przyczyną tego stanu jest niespodziewanie wielka liczba złotych monet ciążących mu w kieszeni, czy też nowo nawiązana przyjaźń.