Читать книгу Trylogia Nadzoru - Charlie Fletcher - Страница 13

Оглавление

Nocne powietrze pachniało wilgotnym kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi. No a przynajmniej żywych ludzi...

Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy, zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy: Petersburg, Moskwa i Warszawa.

Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca. Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji Rudnicki wolał się nie zastanawiać, komu – jakby co – przypadnie rola myśliwego, a komu zwierzyny.

Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk, powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na plecy.

– Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma.

– Al... alchemik. Licencjonowany – dodał Rudnicki pospiesznie. – Moje dokumenty...

– Leżat'! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu.

Rudnicki skulił się odruchowo, tupot buciorów świadczył, że żandarm nie jest sam.

– Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych gwałtownych ruchów!

Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu – albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie wydawało się równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś wyższy stopniem od sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni.

Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną powolnością uniósł rękę.

– Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna.

– Zastrielit'? – spytał obojętnie żandarm, podrzucając kolbę do policzka.

– Jeszcze nie – odparł dowódca z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w głosie. – Kto wie do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! – rzucił szorstko.

Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby, ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na palcach. Krew. Jeszcze tego brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z dodatkiem sproszkowanego hematytu.

– Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w przestrzeń.

– Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć?

– Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do niańczenia...

– Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo będzie nam tu marudził do rana.

– Słuszajus', wasze wysokobłagorodie.

Rudnicki wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od kapitana w górę. Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne, rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko zupełny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił mu się niezwyczajny patrol.

Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę.

– Jeśli ktoś jeszcze jest ranny...? – zawiesił wymownie głos.

– Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer.

– Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki.

Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem.

– Przeżyjemy – zapewnił Matuszkin, klepiąc Rudnickiego po ramieniu.

– Niedługo – wycedził Polak.

Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież kołnierzyk alchemika zaczął nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę.

– Możecie wyjaśnić? – poprosił oficer ze zwodniczą łagodnością w głosie.

– Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie. Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia problem. A Księżyc Łowcy...

Przerwało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach. Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że żołnierze przeklinają nie jego, ale własną głupotę.

– Więc dlatego troszczył się pan o opatrunek?

Tym razem w głosie porucznika nie było protekcjonalnej nutki, a w zdaniu rosyjskich konstrukcji gramatycznych.

– Owszem. Ten eliksir nie tylko powstrzymuje krwawienie, likwiduje również zapach krwi.

– Opatrzy pan rannych?

– Oczywiście, ale nie tutaj. Lepiej wejść do jakiegoś mieszkania. Musimy porozmawiać.

– To na pewno – przyznał oficer wieloznacznym tonem.

Ruszyli naprzód, przynagleni gestem porucznika. Rudnicki szedł środkiem ulicy, żandarmi zajęli pozycje plecami do ścian budynków. Biorąc pod uwagę, że i oficer, i każdy z trzech żołnierzy dźwigali po dodatkowym karabinie, patrol był mocno zdekompletowany. Nic dziwnego w enklawie...

Stopniowo zabudowa stawała się coraz bardziej nierzeczywista, podając w wątpliwość świadectwo zmysłów. Przysadziste warszawskie kamienice rosły w górę jak gotyckie katedry, na dachach pojawiało się coraz więcej gargulców i chimer z rozdziawionymi w drapieżnym grymasie paszczami, okna przypominały otwory strzelnicze.

– Może tutaj? – zaproponował oficer.

Brama kamienicy zionęła niemal namacalnym mrokiem, niczym wejście do krypty, tuż obok leżała oblana blaskiem pobliskiej latarni gazeta.

– Nie ruszajcie! – rzucił ostro Rudnicki.

– Gospodin ałchimik. – Porucznik z rewerencją przepuścił go przodem.

– „Kurier Poranny”, kronika kryminalna – przeczytał na głos Rudnicki. – „Wczoraj o godzinie drugiej w nocy wezwane za rogatki Jerozolimskie pogotowie zastało w kałuży krwi robotnika, trzydziestoletniego Michalskiego, z raną kłutą zadaną w okolicę serca. Rannego przewieziono do Szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie wkrótce zmarł”. Idziemy dalej!

– A to dlaczego?

– Bo to ostrzeżenie! – warknął Polak.

– Ostrzeżenie?

Rudnicki westchnął bezradnie: w głosie porucznika nie było agresji, a lufa trzymanego niedbale karabinu celowała w bruk, jednak nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna oczekuje odpowiedzi. Wyczerpującej odpowiedzi.

Trylogia Nadzoru

Подняться наверх