Читать книгу Trylogia Nadzoru - Charlie Fletcher - Страница 9
ROZDZIAŁ I
Dom przy Wellclose Square
ОглавлениеGdyby tylko ta przeklęta dziewczyna się tak nie miotała.
Gdyby tylko tak nie wrzeszczała – wtedy nie musiałby jej kneblować.
Gdyby była cicho i dała się związać, nie musiałby jej wsadzać do worka.
A gdyby nie musiał jej wsadzać do worka, mogłaby iść, a tak zmuszony był targać ją na plecach przez całą drogę do domu Żyda.
Bill Ketch nie był brutalem. Życie pozbawiło go paru zębów i więcej niż raz złamało mu nos, ale nie zmieniło go w zwierzę – miał w sobie na tyle człowieczeństwa, by czuć się źle z powodu tego, co robił. Nie podobało mu się, że dziewczyna jęczy tak głośno i rzuca się w worku, ściągając uwagę przechodniów.
Lanie niczego nie zmieniło. Może i dużo krzyczała, ale w oczach miała ten błysk, coś twardego, niezłomnego, i to właśnie ta hardość drażniła go i przyczyniła się do decyzji, by sprzedać ją Żydowi.
Tak podpowiadał mu głos w głowie, cichy, nieśmiały, ale skutecznie zagłuszający podszepty sumienia.
Ulice były opustoszałe, a unosząca się znad Tamizy mgła tłumiła światła lamp gazowych przy Seaman’s Hostel, zmieniając je w plamy jasności. Kiedy skręcił na Wellclose Square, zauważył mignięcie ognika zapałki. Wielki brodaty rudzielec zapalał sobie fajkę. Stał pod duńskim kościołem razem z grupką ludzi skupionych wokół wózka pełnego pudeł ze świecami. Na szczęście nie zauważyli, jak Ketch przekrada się pospiesznie drugą stroną ulicy w kierunku domu przy końcu placu. Pod pokaźnym budynkiem rafinerii, który mijał, stał zaprzężony powóz, ale nikogo przy nim nie było.
Cieszył się, że plac jest o tej porze tak wyludniony. Nie miał ochoty nikomu się tłumaczyć, dlaczego dźwiga taki dziwny ładunek ani dokąd zmierza.
Kudłacz w Trzech Kulasach dał mu dokładne wskazówki. Stosując się do nich, pochylił się, przechodząc przed bramą frontową, i ominąwszy główne wejście, skierował się za róg, a następnie śliskimi schodkami w dół, do bocznych drzwi. Ciemne przejście pomiędzy budynkami oświetlała jedna lampa, która walczyła dzielnie z mrokiem jeszcze gęstszym tu, na końcu placu, bliżej Tamizy.
Przed nim znajdowało się dwoje drzwi. Pierwsze, zrobione z żelaznych sztab, jak więzienne, stały na oścież, przylegając do ceglanej ściany budynku. Drugie, z ciemnej dębiny, nabijane wypukłymi ćwiekami, były zamknięte, a wieniec gwoździ stwarzał wrażenie, jakby zostały zabite.
Ketch zauważył obok rączkę z napisem POCIĄGNĄĆ, jednak gdy to zrobił, z wnętrza nie dobiegł żaden odgłos dzwonka. Pociągnął ponownie. I znów cisza. Już miał szarpnąć po raz trzeci, gdy rozległ się metaliczny zgrzyt i w wąskiej szparze wizjera pojawiło się dwoje oczu. Poza nimi widać było tylko półmrok panujący w pomieszczeniu.
Właściciel oczu milczał. Przez chwilę ciszę zakłócało jedynie dobiegające z worka pojękiwanie.
Oczy wodziły od Ketcha do worka i z powrotem. Potem rozległ się odgłos niuchania, jakby strażnik obwąchiwał gościa.
Ketch odchrząknął.
– To dom Żyda?
Właściciel oczu nadal milczał, taksując go w wyjątkowo niepokojący sposób.
– Eee... – Ketch przełknął nerwowo ślinę. – Mam dla niego dziewczynę. Krzykaczkę, taką, jakie ponoć lubi.
Uśmiech towarzyszący tym słowom miał być przypochlebny, jednak w rzeczywistości jedynie ukazał resztki zębów Ketcha.
Oczy najwyraźniej dodały to do swych szacunków, po czym zniknęły przy wtórze zgrzytu zamykanego wizjera. Dziewczyna wzdrygnęła się na ten dźwięk, a Ketch łupnął ją pięścią – nie mocno, nie tak, żeby ją skrzywdzić: po prostu odruchowo.
Gapił się na ciemne drzwi. Mimo że nie miały już oczu, i tak odnosił wrażenie, jakby mu się przyglądały. Oceniały go. Stał stropiony. Nie wiedział, co teraz. Miał odejść? Czyżby taskał tę dziewuchę całą drogę – a nie robiła się lżejsza z czasem – na darmo? Poczuł znajome oznaki narastającego gniewu, jakby morze taniego dżinu i kwaśnego piwa zaczęło wrzeć mu w żołądku, wysyłając ku policzkom falę gorąca. Zacisnął pięść i postąpił krok z zamiarem załomotania w drzwi.
Zamachnął się ze złością, ale w momencie, kiedy opuszczał ramię, drzwi otworzyły się, a on, nie natrafiając na opór, wtoczył się do środka, omal nie upuszczając worka na ziemię.
– Co, do...?! – zaczął i urwał.
Znajdował się w pomieszczeniu wielkości i kształtu celi wartowniczej, bez widocznego drugiego wyjścia. Już miał się cofnąć w chłodną mgłę, gdy boczna ściana się odsunęła, tworząc przejście do sąsiedniej izby.
Spore pomieszczenie zostało wybite boazerią. Również sufit i podłoga były drewniane. Wewnątrz znajdowały się stół, krzesła i lampa naftowa dająca słabe światło. W powietrzu unosił się zapach gliny. Panowała tu atmosfera – może właśnie przez ten zapach – iście grobowa. Ketch zadrżał.
– Wejdź – odezwał się głos za jego plecami.
– Nie. – Bill przełknął z trudem ślinę. – Nie. I wiesz co? To chyba pomyłka...
Żar w żołądku ostygł nagle, zmieniając się w bryłę lodu. Ketch poczuł, że ma gęsią skórkę, i nagle wiedział już z całą pewnością, że nie powinien wchodzić dalej, inaczej już może stąd nie wyjść.
Odwrócił się błyskawicznie, obijając przy okazji dziewczynę o ościeżnicę. Jej jęk utonął w huku zatrzaskujących się drzwi, po którym rozległ się zgrzyt zasuwanych rygli. Droga ucieczki była zamknięta. Ketch naparł na drzwi, potem w nie kopnął. Nie drgnęły. Stał, dysząc ciężko, po czym zdjął worek z ramienia i położył go na ziemi, przytrzymując jednak mocno.
– Nie ruszaj się albo oberwiesz kopniaka – syknął do worka, odwrócił się i zamarł.
Pod ścianą siedział wielki mężczyzna, gigant odziany w szynel z kapturem, taki, jakie nosili stangreci. Płaszcz miał niespotykanie wysoki kołnierz, a na głowie olbrzyma tkwił trójgraniasty kapelusz w stylu popularnym całe pokolenie temu, na początku dziewiętnastego wieku. Kapelusz sterczał poza kołnierz, pogrążając twarz mężczyzny w tak głębokim cieniu, że Ketch zupełnie jej nie widział. Gapił się na siedzącego, ale ten nie drgnął.
– Ej – powiedział Ketch w ramach powitania.
Olbrzym się nie poruszył. Bill postąpił krok w jego kierunku i zdał sobie sprawę, że głowa nieznajomego jest lekko odwrócona, jakby ten na niego nie patrzył.
– Ej – powtórzył.
Postać pozostała nieruchoma. Ketch oblizał wargi i zrobił kolejny krok. Zerknął pod kapelusz. Skóra mężczyzny była brązowa.
– Hej, czerniawy, mówię do ciebie – powiedział Ketch, przyjmując groźną postawę, pod którą starał się ukryć, że nieruchoma pozycja giganta i brak reakcji na jego obecność napędzają mu niezłego stracha.
Mężczyzna równie dobrze mógł być wykuty z kamienia. Właściwie to...
Ketch wyciągnął rękę i ostrożnie podniósł kapelusz nieznajomego.
Okazało się, że olbrzym, którego brał za człowieka, to gliniany posąg. Bill potarł palcem bok jego twarzy. Na ręce została mu brązowa smuga. Glina, niewypalona, jeszcze mokra. Figura była wykonana realistycznie: twarz przystojna, o wysokich kościach policzkowych i imponującym orlim nosie. Ale w miejscu oczu ziały dziury.
– A niech mnie diabli porwą... – szepnął Ketch, cofając się.
– Owszem – rozbrzmiał kobiecy głos za jego plecami, zimny, cichy jak brzytwa przecinająca jedwab. – Zapewne właśnie tak się stanie.