Читать книгу Trylogia Nadzoru - Charlie Fletcher - Страница 11
ROZDZIAŁ III
Dobry uczynek
ОглавлениеJeśli mgła miałaby oczy – co w zasadzie w tej części Londynu nie było rzadkie – zauważyłaby nie tylko pana Sharpa prowadzącego Billa Ketcha wąskimi uliczkami w dół od placu, ale także to, że grupka mężczyzn, skończywszy rozładunek paczek ze świecami, wsiadła na wóz i odjechała, pozostawiając pod duńskim kościołem krzepkiego rudobrodego fajkarza i żylastego, wychudłego młokosa w ciasnej barchanowej kapocie.
Brodacz zamknął ciężkie wrota kościoła i przeszedł za młodym na drugą stronę ulicy, zmierzając w kierunku powozu stojącego pod rafinerią cukru. Gdyby mgła miała oczy, i to bystre, dostrzegłaby ukrytą pod rudą brodą koloratkę z dwiema charakterystycznymi naszywkami – informowały one o tym, że właściciel kołnierzyka jest pastorem w kościele, którego wielkie wrota właśnie zawarł. Kiedy dotarli do karety, pastor nadepnął na coś kruchego i zdumiony spojrzał na leżące na ulicy skorupy ostryg. Żylasty młodzian, wcale nie zaskoczony, zapukał w lśniące czarne drzwiczki powozu.
– Ojcze – zawołał. – Wielebny Christensen chce ci osobiście podziękować.
Zaległa cisza, która zdawała się sugerować, że powóz sam jest żywą istotą i zastanawia się, jak zareagować. Wreszcie zatrząsł się, jakby w środku poruszyło się coś wielkiego, resory zaskrzypiały, a drzwi nieco się uchyliły.
Wielebny uśmiechnął się szczerze i nieśmiało pochylił ku drzwiczkom.
– Proszę wybaczyć śmiałość, panie Templebane, ale nie mógłbym przepuścić okazji, żeby podziękować osobiście.
– To nic takiego, nie ma o czym mówić – rozległ się głos w budzie. – Cała przyjemność po mojej stronie, wielebny. Proszę wybaczyć, że odbyło się to o tak bezbożnej godzinie.
– Wszystkie godziny są boże. – Pastor się uśmiechnął. W jego angielszczyźnie prawie nie znać było obcego akcentu. – Godzina otrzymania tak upragnionej darowizny jest tym bardziej błogosławiona.
– Ależ naprawdę! – Właściciel głosu nadal pozostawał niewidoczny, tylko w oknie pojawiła się pulchna ręka z elegancko odgiętym małym palcem, trzymająca za brzegi ostrygę. Muszlę wypełniało szare galaretowate mięso małża, które podskoczyło, ochlapując sokiem gestykulującą dłoń. – Wprawia mnie wielebny w zakłopotanie, zaiste. Szczerze mówiąc, zajmując się pewną sprawą, zostałem właścicielem niechodliwego towaru należącego do nieszczęsnego, by nie rzec: nierozważnego fabrykanta świec. Taką ilością mógłbym obdarować wszystkie kościoły w całej dzielnicy.
Pulchna ręka wycofała się w cień budy i po chwili rozległo się siorbanie.
– Jednakże człowiek mniejszego ducha wolałby sprzedać towar – przekonywał pastor, usiłując gorączkowo sprawić, by jego podziękowania trafiły do celu.
Pulchna dłoń pojawiła się znowu, gdy mężczyzna w karecie wyrzucał pustą muszlę. Przy okazji z cienia na moment wyłoniła się twarz Issachara Templebane’a.
Była to twarz łącząca w sobie paradoksy, jednocześnie wymizerowana i nabrzmiała. Skóra o chorobliwej barwie podbrzusza ropuchy zwisała na kościach czaszki jak u człowieka, który schudł zbyt późno, by mogła się jeszcze obkurczyć i dopasować do nowego rozmiaru.
Issachar Templebane otarł kciukiem kącik ust, po czym wysunął rękę, żeby serdecznie uścisnąć na pożegnanie dłoń wielebnego.
– Mógłbym, mógłbym, ale ja i mój brat jesteśmy prawnikami, nie handlowcami, i zapewniam, że nasze gaże były bardziej niż adekwatne. Poza tym pieniądze to nie wszystko. Dobrej nocy, wielebny, dobrej nocy. Chodź, Coramie, musimy jechać.
Znów cofnął rękę, która zniknęła w powozie, a żylasty młodzieniec wskoczył na kozioł, ujął lejce i z pożegnalnym skinieniem skierowanym w stronę pastora strzelił nimi, popędzając konie. Pastor został na ulicy pośród resztek posiłku Templebane’a, czując się raczej odprawionym niż pożegnanym.
Kiedy powóz minął pierwszy zakręt, w ściance nad kozłem odsunęła się klapka i w otworze pojawiła się twarz Templebane’a.
– Zwróciłeś dyskretnie uwagę wielebnego na tego Ketcha i jego dziwny tobół? – zapytał, a serdeczność w jego głosie ustąpiła miejsca zawodowej obojętności.
– Tak, ojcze. Zrobiłem to tak, jak kazałeś: mimochodem.
Gdyby mgła miała uszy, zarejestrowałaby kolejny paradoks dotyczący Issachara Templebane’a – chłopak zwracający się do niego per ojcze nie mówił tą samą co on angielszczyzną z wyższych sfer. Akcent Corama ukształtowały ulice portowe East Endu, chłopak połykał głoski, a resztę wyrzucał z siebie niedbałym potokiem, który to sposób mówienia po niedawnym wstąpieniu na tron królowej Wiktorii nazywano „Queen’s English”. Issachar mówił gładkim językiem wypolerowanym w salach rozpraw, natomiast głos Corama był ostry jak hak dokera. Nie było między nimi podobieństwa, a to dlatego, że choć Issachar Templebane posiadał wiele dzieci, nie miał żadnego krewnego poza bratem bliźniakiem, Zebulonem, drugą połówką firmy Templebane & Templebane.
Issachar i Zebulon adoptowali ogromne rzesze osieroconych chłopców i przyuczali ich do prac w kancelariach i izbach rachunkowych przynależnych do ich siedziby na Bishopsgate. Zazwyczaj nadawali im imiona po londyńskich parafiach prowadzących ich rodzime przytułki. W efekcie ich synowie mieli dziwaczne, acz z pewnością niezwykłe imiona – Undershaft, Vintry, Sherehog, Bassetshaw i Garlickhythe. Wyjątek stanowił najmłodszy, zabrany z przytułku w parafii Świętej Katarzyny Cree. Ponieważ nazwanie chłopca Katarzyną wydawało się nazbyt dziwaczne, otrzymał on imię Amos, wybrane z Biblii, która rzucona na podłogę otworzyła się akurat na poświęconej mu księdze. Gdyby Amos miał coś w tej sprawie do powiedzenia, mógłby zauważyć, że równie dobrze pasowałoby do niego imię Hiob, ponieważ, jako najmłodszy członek tej sztucznie stworzonej rodziny i ostatni spośród niedarzących się miłością braci, zbierał największe cięgi i dostawał do wykonania najgorsze prace. Nic jednak nie mówił z tego prostego względu, że był niemową. Coram, w przeciwieństwie do niego, był ciekawskim gadułą, którą to cechę ojcowie nagradzali bądź ganili, w zależności od nastroju i kaprysu.
Coram odchrząknął, splunął flegmą na zad konia i ciągnął:
– I zauważył, ten pastor, się znaczy, że Ketch zniknął w domu Żyda i że ta, co tam mieszka, jest porządną kobietą, choć innej wiary.
Templebane skinął aprobująco, manewrując niewielkim nożykiem przy kolejnej ostrydze.
– Dobrze, dobrze. Nie ma w sobie krzty złego ten nasz wielebny. Szczery, porządny, czysty, jak świeży maszt z sosny bałtyckiej. Dzięki temu jego zeznanie, gdybyśmy go potrzebowali, będzie tym bardziej wiarygodne.
Przerwał, wysiorbał ostrygę, a muszlę wyrzucił przez okno. Potem raz poruszył szczęką, a kiedy nieszczęsny małż pękł, przełknął go z drżeniem zadowolenia.
– Zapamiętaj to sobie, Coramie, nie ma lepszego narzędzia zniszczenia nad szczerego człowieka, który z nikim nie ma zwady.
Klapka się zatrzasnęła i Coram Templebane został sam na sam z końmi i mgłą, która rzedła, w miarę jak zbliżali się ku wyżej położonemu Goodman’s Fields.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.