Читать книгу Trylogia Nadzoru - Charlie Fletcher - Страница 7
ОглавлениеPROLOG
Podwójne zagrożenie:
epizod pierwszy
Issachar Templebane patrzył na swoją martwą twarz bardziej z rozczarowaniem niż smutkiem. Malował się na niej wyraz zaskoczenia nagłym zaprzepaszczeniem wszystkich przebiegłych planów, które kiedyś tak łatwo rodziły się w całkowicie martwym teraz mózgu, ukrytym wewnątrz gnijącej czaszki. Zastygły na pomarszczonej skórze grymas zadawał kłam słowom tych, którzy twierdzili, że śmierć przez utonięcie jest spokojna i bezbolesna. Inna sprawa, że mógł on być równie dobrze wynikiem obrzydzenia wywołanego smakiem toksycznej mieszanki wód Tamizy ze ściekami, które wniknęły w płuca wraz z ostatnim haustem powietrza.
– Cóż... – zaczął i sięgnął sprawną ręką w stronę trupa. Zamierzał podnieść jego lepką powiekę, ale ta w efekcie oderwała się od ciała, odkrywając suche, pozbawione życia oko. – Cóż, bracie, jesteś głupcem, poddając się tak wcześnie. Będę musiał kontynuować bez ciebie.
Gumowate oko wpatrywało się przez ramię Issachara w jakiś punkt na suficie. Mężczyzna pochylił się nad martwą twarzą brata – swojego jedynie teoretycznie identycznego bliźniaka. Zrobił to tak niezdarnie, że skrzywił się bólu, gdy jego złamana ręka zawieszona w temblaku niebezpiecznie się przekręciła.
– Myślałem, że patrząc na twoją martwą twarz, stracę resztki odwagi i godności, ale muszę przyznać, że czuję tylko determinację. Widzieć cię w takim stanie to dla mnie smutna i przygnębiająca rzecz, lecz jednocześnie każe mi przyrzec samemu sobie, że nigdy nie skończę jak ty; nigdy nie zostanę znaleziony przez innych z taką zaskoczoną, rozczarowaną miną. Muszę przyznać, bracie, że jak na tak ponadprzeciętnie inteligentnego i doświadczonego człowieka, wyglądasz na żałośnie zaskoczonego.
Strzepnął powiekę z palca i zacisnął zęby.
– Ale to nie wystarczy, absolutnie nie wystarczy. Jestem załamany twoją śmiercią. Czuję się, jakby... – Issacharowi nieoczekiwanie zabrakło słów. Wbił wzrok w sufit i zamrugał szybko kilka razy. Nabrał powietrza głęboko w płuca, po czym zrobił długi, uspokajający wydech, jednocześnie masując swoją złamaną rękę. – Czuję się, jakby ktoś mnie okradł – dokończył.
Tembr jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że rumieniec malujący się na jego kościach policzkowych wyraża nie żal, a gniew.
– Cóż, bracie, rozwiązanie partnerstwa nie oznacza końca przedsięwzięcia. Kontynuuję samotnie, dopóki ich nie zniszczę. Nasz szlachetny Nadzór jest biegły w walce ze wszystkim, co magiczne i tajemne, zobaczmy jednak, jak obroni się przed prawdziwym atakiem. Myślą, że nas zatrzymali, ale się mylą. Jedynie utwierdzili mnie w moim przekonaniu. Nasz przyszły dobrobyt zależy wyłącznie od ich całkowitej eradykacji – od korzeni po gałęzie. Wykopię ich pędy, spalę spichrze, wysypię sól na ich polach. Raz zniszczeni, znikną na zawsze. A nim sczezną, pożałują, że podnieśli rękę na ród Templebane’ów.