Читать книгу Shitshow! - Charlie LeDuff - Страница 10
2014
Ostatni bastion białych
ОглавлениеNevada
Wiosna
Słońce wzeszło nad pustynią, a nas ogarnęło poczucie całkowitego i bezbrzeżnego skaszanienia. Czy winę za to ponosiło wątpliwej jakości zioło, które udało nam się skołować poprzedniego wieczoru pod niemrawym kurwidołkiem pośród zimnych, pustynnych gór? Byłem przekonany, że ktoś musiał do niego dodać wybielacza albo jakiegoś kadzidełka. W nosie paliło mnie żywym ogniem, flaki mi się przelewały, a jak okiem sięgnąć nie było ani jednego toi toia, ani nawet krzaka. Minęliśmy pluton spasionych rewolucjonistów, którzy rozłożyli obóz wzdłuż przęsła mostu rozpiętego nad rzeką Virgin. Siedzieli na krzesłach ogrodowych przed przyczepami umajonymi po sam dach flagami i napisami: „Waco”, „Ruby Ridge” i „Alamo!”.
A może czułem się nieswojo przez snajpera, który stał na szczycie okopu wzmocnionego bryłami piaskowca i obserwował nas przez lornetkę, a lufa jego karabinu połyskiwała w słońcu. Przejechaliśmy przez most, a wtedy pojawił się jeszcze jeden wartownik, groźnie wyglądający wąsacz z automatem w dłoni, ubrany w oliwkowy kombinezon, kamizelkę kuloodporną i beret. Pilnował drogi dojazdowej do posiadłości Clivena Bundy’ego.
W zasięgu wzroku nie było ani jednej odznaki, bo wszystkich policjantów, agentów federalnych oraz zastępców szeryfa przegonili kilka dni wcześniej uzbrojeni bojówkarze i hodowcy na koniach, przy dopingu znudzonych mieszczan z przedmieść, którzy przyszli popatrzeć sobie na western na żywo, a teraz siedzieli w przydrożnej knajpie i jedli na śniadanie naczosy maczane w sosie ranczerskim. ¡Viva la revolution! A ten nowy dzbanek niekapek to prawdziwy cud ludzkiej pomysłowości!
Mieliśmy kilka godzin do tak-jakby-prawie-umówionego spotkania z Bundym, przywódcą całej tej przygody. Bundy pozostawał w stanie wojny z rządem federalnym od dwudziestu lat, odkąd uznał, że ma prawo do wypasu trzody na terenach publicznych za darmo. Teraz doszedł do wniosku, że nadszedł czas na ostateczne starcie. Pomyślałem, że lepiej nie drażnić kolesia w berecie, bo się jeszcze wkurwi. Dlatego postanowiliśmy podjechać do obozu bojówkarzy przy rozwidleniu w drodze na ranczo Bundy’ego i tam poczekać na wezwanie.
– Tylko bez popeliny – zapowiedziałem kamerzyście Bobowi, który dla ochrony przed słońcem owinął sobie łysy, pokryty plamami czerep bandaną ze wzorem w amerykańską flagę. Wystarczy jeden pochopny ruch, a komuś mogą puścić nerwy, zwłaszcza jeśli weźmie nas za federastów, szpicli z brygady antynarkotykowej albo przyjaciół sądu. Bob bardzo lubi broń i zawsze strasznie jara się na jej widok. A że wszyscy byliśmy skacowani po spaleniu lewego materiału, to pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli rozegramy to powolutku i bez zbędnej napinki. Oparłem się o samochód i zapaliłem papierosa. Wtedy właśnie dobiegł mnie znajomy kowbojski akcent.
– A niech mnie! Charlie, to naprawdę ty?
A niech mnie. Psinka we własnej osobie. Nie sposób było go z kimkolwiek pomylić: solidny kałdun, srebrzysta broda, goły do pasa, w buciorach, szortach khaki i wojskowym kapeluszu z szerokim rondem. Weteran armii i emerytowany rybak. Miał sześćdziesiąt pięć lat i był chodzącym bulgoczącym kociołkiem chaosu i teorii spiskowych, ochotnikiem niezliczonych obywatelskich kampanii przeciwko rządowej tyranii, federalnym zakusom, intruzom, którzy przekraczali granice i ogólnemu spizdowaceniu amerykańskiego ducha. Założył paramilitarny oddział bojówkarzy o nazwie Strażnicy Gór z siedzibą na Południowym Zachodzie, a ja poznałem go jakieś osiem lat wcześniej, kiedy byłem dziennikarzem prasowym – wówczas po raz pierwszy zrobił z siebie widowisko na skalę ogólnokrajową.
W tamtym czasie trzymał wartę na granicy kalifornijsko-meksykańskiej, a jego rejonem działania stało się wzgórze położone bezpośrednio na szlaku przemytu wykorzystywanym przez kartele, chociaż nikt go o to nie prosił. Uznał, że będzie tkwił na posterunku dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Zatknął wielgachną amerykańską flagę na dziesięciometrowym kiju, za pas wsadził czterdziestkę piątkę i tak sobie mieszkał we względnie luksusowych warunkach, w przyczepie kempingowej z toaletą. Napisałem artykuł o nim i o wojnie, którą zapamiętale toczył – bynajmniej nie z nielegalnymi imigrantami, bo jakoś żadnego nie udało mu się zatrzymać, ale z Cyklopem, jednookim weteranem z Wietnamu, który zorganizował sobie wartownię na sąsiednim wzniesieniu.
Przyczyną wojen często bywają kompletnie idiotyczne i błahe wydarzenia. Ci dwaj mężczyźni, niegdyś przyjaciele i sąsiedzi, pokłócili się o pieska. Najpierw wymienili słowa. Następnie obelgi. Cyklop przeniósł się na inne wzgórze. Psinka odpowiedział serią prowokacji – podał w wątpliwość wojenne bohaterstwo Cyklopa, przyrównał go do męskich narządów płciowych i wysmarował mejl do CNN, w którym nazwał rywala świnią i imputował, że ów mieszka w kociej kuwecie. Efektem była bójka na głównej ulicy przygranicznego miasta, gdy obaj przypadkiem w tym samym czasie zeszli ze swoich pagórków po wodę i zapasy. Cyklop, zawodnik energiczny i żylasty, czterokrotnie dał Psince szansę na odszczekanie zniewag, ale Psinka odmówił, za co został sklepany po papie tak, że pękły mu okulary.
Od tamtej pory o Psince zrobiło się głośno jeszcze raz, zamieścił bowiem w internecie niewyraźne wideo przedstawiające ponoć martwego imigranta, którego miał zastrzelić, kiedy ten nielegalnie przekraczał granicę. „Na tym filmie widzicie, co trzeba zrobić, żeby nikt się nie kręcił po parkingu przed Home Depot” – napisał w mejlu do sympatyków. Pod naciskiem internautów i organów ścigania Psinka przyznał jednak, że film był fałszywką i że to on sam wcielił się w rolę imigranckich zwłok.
A teraz znowu znalazł się w samym środku najnowszego spektaklu medialnego. Jak sam stwierdził, chwilowo nie robił nic szczególnie ciekawego. Miał na koncie parę zajęć komorniczych, ciągnęło się za nim kilka drobnych kontrowersji z poprzednich jurysdykcji, ale teraz mieszkał z nową towarzyszką – Amerykanką z meksykańskimi korzeniami – na zamkniętym osiedlu gdzieś pod Las Vegas.
Psinka powiedział, że kilka dni wcześniej zobaczył w telewizji, jak jeden z synów Bundy’ego został potraktowany paralizatorem, więc natychmiast wskoczył w samochód i ruszył międzystanową numer 15. Posiadłość starego otoczyli już wówczas uzbrojeni agenci federalni i z bronią w ręku przystąpili do konfiskaty należącego do rodziny bydła.
Bundy argumentował, że rząd federalny nie ma jurysdykcji nad ziemią federalną, na której on przez ostatnie dwie dekady wypasał i poił swoje krowy. Uzasadniał to dwojako: po pierwsze, odziedziczył prawo do korzystania z ziemi po swoim dziadku, a po drugie, on sam, Bundy, był suwerennym obywatelem Wielkiego Stanu Nevada, ale nie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a ziemia należała do Nevady. Zatem żadną miarą nie mógł być winien rządowi miliona dolarów.
Jednak Federalne Biuro Gospodarki Gruntowej zapatrywało się na to nieco inaczej. Twierdziło, że Bundy to oszust, sęp i leń, który zarobił miliony na sprzedaży bydła, podczas gdy reszta obywateli płaciła podatki na utrzymanie użytkowanych przez niego gruntów. Rzecz jasna, sąd przychylił się do tej opinii. Wysłano więc na miejsce agentów federalnych, żeby zaopiekowali się zwierzętami Bundy’ego. Właśnie wtedy zjawiła się kilkusetosobowa armia uzbrojonych w broń długą obywateli, którzy postawili się przedstawicielom rządu i uwolnili krowy.
– Tyrania! – krzyknął Psinka przenikliwym dyszkantem, który poniósł się po dolinie echem, jakby odpowiedziało mu pół tuzina innych Psinek. – Oni nie mają prawa zabrać bydła tego człowieka – oświadczył. – Tyrania!
– Wiesz, Psinka, to są grunty państwowe – przypomniałem mu. – Moje, twoje, nasze. Ktoś musi płacić za ich utrzymanie. Dlaczego niby ja mam płacić za Bundy’ego?
W odpowiedzi Psinka wyrzucił z siebie całą litanię skarg: bezrobocie, bezdomni weterani, którzy grzebią w śmietnikach w zaułkach dużych miast, zasiłki dla nielegalnych imigrantów i ich dzieci, wyprowadzanie gotówki do obcych krajów. Mamy w dupie ludzi w naszym własnym kraju! Hańba!
Nie bardzo wiedziałem, co to wszystko ma wspólnego z wypasanym na krzywy ryj bydłem. Ale pomijając krowie dylematy, każdy, kto w ostatniej dekadzie choć raz znalazł się gdziekolwiek w Ameryce poza wzgórzami Hollywood, Manhattanem czy Waszyngtonem, od razu rozumiał, do czego pije Psinka. Ludzi wszędzie wyrzucano. Wyrzucano z domów. Wyrzucano z pracy. Na zbity pysk. Tracili grunt pod nogami. Często byli to weterani wojenni, a wielu niedawno skończyło służbę w Iraku albo Afganistanie, a czasem i tu, i tu. Mężczyźni i kobiety jechali na wojnę, tymczasem ich nadziani współobywatele szli sobie na zakupy. A potem wrócili do podzielonego narodu. Teraz mieszkali w chujowych mieszkaniach na zadupiu i kontemplowali swoje ponure perspektywy, zastanawiając się, gdzie podział się ich kawałek amerykańskiego tortu. O co walczyli? Narastała w nich konsternacja, a w ślad za nią wściekłość. Tak jak u tego dzieciaka z getta w Detroit: wściekłość.
A kto najlepiej trafia do sfrustrowanych weteranów? Kto docenia ich ofiarę? Pusta fraza „dziękujemy za waszą służbę” oznacza dziesięć procent zniżki na kanapki w knajpie i zaszczyt wejścia na pokład samolotu przed innymi pasażerami. Nigdzie nie ma pracy. Ludzie nie wytrzymują i odbierają sobie życie. Dziękujemy za waszą służbę.
Większość żołnierzy przyjmuje to ze stoickim spokojem i po prostu żyje dalej. Ale inni włączają telewizor i nagle widzą faceta, który ich rozumie! Wreszcie ktoś, kto ma rozwiązanie! Prawa wodne? Działki na pastwiska? Dorabiam w Uberze, ale to brzmi jak tyrania! Dalej! Do Bundy’ego!
Psince udało się przyciągnąć całkiem spory tłumek. Nasza kamera działała jak lewatywa na zatwardzenie frustracji. Ustawiliśmy z chłopakami małe podwyższenie, owinęliśmy mikrofon amerykańską flagą i zaprosiliśmy publiczność do wypowiedzi. Patrioci zlecieli się jak muchy do krowy. Jeden bezrobotny weteran z Phoenix powiedział, że przyjechał tu w imię swobód jednostki, które zapisano w Karcie praw. Kiedy go przycisnęliśmy, żeby wymienił te prawa, trochę się zacukał.
– No dobra – powiedział niepewnie – chwilunia. Prawo do wolności słowa (możesz walić prosto z mostu) i prawo do noszenia broni (możesz walić z pistoletu). Nie będziesz miał… A nie, to nie to, poczekaj… Sorencje, akurat wypadło mi z głowy.
Dodaj do tego cały katalog skarg, począwszy od Obamacare przez pustynne żółwie, nielegalnych imigrantów, który walą tu tłumnie przez granicę, a skończywszy na cenie benzyny, pieniądzu fiducjarnym i chińskim planie kolonizacji Marsa, a w zasadzie masz pełny obraz.
Psinka zaprosił nas pod swój baldachim i poczęstował napojem gazowanym. Ktoś przygotowywał sobie obiad na patelni. Fasola i boczek. Na patelni. Zwierzyłem się Psince, że trochę mnie to przerasta. Normalnie jak film Mela Brooksa, tylko że tu wszyscy noszą broń.
– I jak trzeba, to będziemy z niej szczelać – zadeklarował. – Niech no tylko przyjdą tu jebane fedzie ze swoimi gnatami, to sam zobaczysz, co się będzie działo. Hahahahahahahahaha!
Pokazał mi, gdzie stał przenośny klozet, i poszedłem z niego skorzystać. Nikt w nim od dawna nie sprzątał, więc trochę się tu przelewało – ubikator wyglądał jak gigantyczny rękaw cukierniczy. Ach! To są pewnie te słynne obrazy i zapachy wolności, pomyślałem. Wygląda na to, że na czas rewolucji babcie klozetowe biorą sobie wolne.
Po drodze do obozu dotarło do mnie, że czas zwijać manatki, zanim coś pójdzie nie tak. Emocje powoli brały górę i powiedziałem Psince, że spróbujemy szczęścia i pojedziemy prosto do starego Bundy’ego, nawet jeśli nikt do nas nie oddzwoni.
– Po prostu pojedziemy koło tego snajpera w berecie i okularach przeciwsłonecznych, co tam stoi – powiedziałem. – Znasz go? Nie? Na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, kapujesz?
Dałem słowo Psince, że wrócimy później z piwem i wódą, chociaż nie miałem najmniejszego zamiaru dotrzymać tej obietnicy. Jest jedna rzecz na całym świecie, od której Bobowi staje bardziej niż od strzelania z lufy, mianowicie strzelanie lufy. Jak połączysz jedno z drugim, hombre, to się robi nieprzyjemnie. Nie chciałem przypadkiem rozpętać festiwalu przemocy w królestwie Clivena Bundy’ego. Lepiej po prostu ruszyć w drogę. Spokojnie i powolutku.
Minęliśmy wyjazd z obozu bojówkarzy, wzięliśmy ostry skręt w lewo i odjechaliśmy w chmurze kurzu, który osiadł na okularach przeciwsłonecznych snajpera. Nawet nie drgnął, nie próbował nas zatrzymać. W przeciwieństwie do płatnego zbója z fabryki Mercedesa w Alabamie ten zawodnik najwyraźniej rozumiał, że drogi publiczne są publiczne. Niech mu Pan Bóg błogosławi. Wolność!
Okolica była piękna, dębina i szałwia porastały ciemnoczerwoną ziemię. Droga wiła się, to opadała, to się wznosiła – wtedy na moment rozpościerał się przed nami widok na falującą rzekę Virgin, jedyny naturalnie wyglądający dopływ, jaki kiedykolwiek widziałem w tej części Nevady. Nad brzegiem stały krowa Bundy’ego z cielęciem, a obok pasły się kolejne. Kilka dni wcześniej te same krowy zostały zaaresztowane przez rząd USA. Dzisiaj kowboje uważali, że zwycięstwo jest po ich stronie. Ja nie byłem o tym przekonany.
Harry Reid, senator stanu Nevada, podczas wystąpienia telewizyjnego nazwał Bundy’ego i jego zwolenników wewnętrznymi terrorystami. A kiedy Harry dobiera ci się do dupy, wiesz, że masz przejebane. Reid, lider mniejszości senackiej, był najpotężniejszym człowiekiem w Nevadzie, a może i w całym kraju. Gdy szefował Stanowemu Komitetowi do Spraw Hazardu, pozbył się mafii z Las Vegas, a jeśli Harry chce, żebyś zabrał swoje krowy znad rzeki, to żeby skały srały, zabierzesz swoje krowy znad rzeki, i to bez zbędnego lania wody.
Woda jest na Zachodzie siłą napędową. Woda jest źródłem pieniędzy. A pieniądze napędzają politykę. Bez wody ogromne kasyna w Las Vegas nie będą działać płynnie, i to samo dotyczy gigantycznej inwestycji, która właśnie powstawała zaledwie trzydzieści parę kilometrów na zachód od rzeki Virgin. Miało to być miasto przyszłości o powierzchni niemal czterdziestu trzech tysięcy akrów, z polami golfowymi i basenami, w samym sercu pustyni. Jak na ironię, projekt chwilowo stanął pod znakiem zapytania, ponieważ inwestor przygotowywał się właśnie do przeprowadzki do przytulnej celi w federalnym zakładzie karnym za nielegalnie finansowanie kampanii… lidera mniejszości senackiej Harry’ego Reida, syna górnika w kopalni złota.
Może w całej tej wojnie chodziło o wodę, może o złoto, a może po prostu o to, że rząd chciał wyegzekwować swoje pieniądze. Ale ludzie z tych stron połapali się, że człowiek odpowiedzialny za przepędzenie Bundy’ego znad rzeki, czyli Neil Kornze, dyrektor federalnego Biura Gospodarki Gruntowej, trzydziestosiedmioletni szczawik, był niegdyś stażystą w senackim biurze… Harry’ego Reida.
Tak więc nietrudno było się zorientować, dlaczego nikt tu za Harrym szczególnie nie przepadał.
Kiedy dotarliśmy na ranczo Bundy’ego, przy głównej bramie zatrzymał nas inny mężczyzna o aparycji kuli do kręgli ozdobionej szkaradnymi tatuażami, w kamizelce z kewlaru, z pistoletem w kaburze, w okularach ze szkłami, przez które nie było widać jego oczu, i arafatce. Tę ostatnią, jak nam wyjaśnił, przywiózł sobie ze służby na Bliskim Wschodzie.
– A, tak. Byłem tam – odpowiedziałem mu. – Tam na to mówią kefija. Bardzo się przydaje w upale i piasku.
– Tak czy inaczej, ostrożność tutaj nigdy nie zawadzi – odparł wartownik. – Jak cię nie pokona pogoda, to zrobi to jakiś snajper. Fedzie przysłały drony. Ludzie z Biura Gospodarki Gruntowej wystrzelali parę sztuk bydła. Kto wie, do czego jeszcze się posuną. Każdy może być kapusiem.
Nie chciałem, żeby mnie wziął za szpicla, więc pokazałem mu swoją lewą odznakę prasową. Mam tu napisane: MEDIA – PRASA – OFICJALNA LEGITYMACJA REPORTERSKA.
To go usatysfakcjonowało, więc wywołał ranczo przez radio.
– Tu Budda – warknął do krótkofalówki. – Mamy tu jakieś media. Odbiór.
– Budda? A jak masz w dokumentach?
– Buda. Przez jedno „d”.
– A powiesz mi, gdzie normalnie pracujesz? – zapytałem.
Krótkofalówka zacharczała. Z głośnika odezwał się czyjś głos:
– Buda, jesteś tam? Odbiór.
Buda mówi, że jest komandosem. Snajper w siłach specjalnych i były najemnik w prywatnej organizacji wojskowej Blackwater. Następnie rzuca do krótkofalówki:
– Tu Buda. Odbiór. – Buda dodaje, że służył w Iraku i Afganistanie.
– Mówisz, że masz tam media? Odbiór.
Buda mówi, że przysięgał bronić amerykańskiej konstytucji i właśnie to tutaj robi: chroni człowieka, który poprowadzi bojówki ochotników do walki przeciwko rządowi tyranów.
– Nie miałem pojęcia, że komandos może dostać przepustkę na coś takiego – powiedziałem.
– Tak, mam tu media – odpowiada Buda przez radio. – Mówią, że są umówieni. Odbiór.
Patrzy na mnie.
– Nic więcej nie mogę powiedzieć, rozumiesz? Tajne przez poufne. Tu jest ostra jazda, wiesz, o co mi chodzi? Jedno ci powiem, tam się dzieje niezła habanina.
– Dobra – odpowiedział głos przez radio. – Dawaj ich tutaj. Szef właśnie kończy gadać z jakimiś ludźmi. Zdjęcia se z nim teraz robią. Odbiór.
– Zrozumiałem – rzuca Buda, po czym prowadzi nas w głąb posiadłości.
Bundy miał ładny dom, dobrze utrzymany, niewielki i bezpretensjonalny. Teraz budynek wyglądał na jeszcze mniejszy, bo kręciło się wokół niego sporo osób. Brama z koła od wozu, rośliny doniczkowe przy drzwiach, kwiaty w oknie, podkowa, drewniana rzeźba przedstawiająca wąsatego kowboja – wszystko to wyglądało niczym z jakiegoś snu, bo oto o drewnianą belkę opierał się prawdziwy kowboj z krwi i kości. Bundy był wysoki, miał spory brzuch, lecz w przeciwieństwie do ochroniarzy otaczała go aura gościnności.
– Przestrzegam wszystkich praw stanu Nevada – wyjaśnił, podając mi rękę – ale nie uznaję rządu Stanów Zjednoczonych.
– To dość ciekawy punkt widzenia – odpowiedziałem – biorąc pod uwagę fakt, że na tamtym maszcie wiszą flagi USA i Korpusu Piechoty Morskiej. Sąd Najwyższy orzekł, że to są grunty federalne, a pan korzysta z nich bezprawnie. Takie jest prawo. Takie jest prawo stanowe. Takie jest prawo federalne. Jedno i drugie zostało nadane na mocy konstytucji.
– Może i tak. Ale ja mówię, że mam prawo do tej ziemi. Mój dziadek ją uprawiał.
Przypomniałem mu, że czerwonoskórzy mieszkali tu na długo przed białymi, na długo przed jego dziaduniem, i że jego dziadunio zajął był tę ziemię z pomocą i przy współpracy rządu Stanów Zjednoczonych.
– Ale ja to widzę tak, że mnie potraktowali jeszcze gorzej niż Indian – odparł Bundy. – Ze strony rządu federalnego spotkały mnie przemoc i okrucieństwo.
Tu go bolało. Rząd, który niegdyś pomagał białym, teraz zwraca się przeciwko wnukowi białego człowieka. Teraz, kiedy to od niego czegoś chciał, potraktował go jak Indianina – a przynajmniej tak to widział Bundy – i wypędził go z należnego mu miejsca. A kiedy tak się dzieje, wówczas ludzie tacy jak on przestają uznawać rząd. Teorie spiskowe wypiekane na półprawdach mają tendencję do pęcznienia jak ciasto drożdżowe. Wyrwane z kontekstu fragmenty konstytucji recytuje się z nabożeństwem zwykle zarezerwowanym dla psalmów.
Jak można było się spodziewać, fakt, że Bundy dochodził praw, powołując się na swoich przodków, nie budził entuzjazmu wśród Indian mieszkających w okolicy. Traktaty stanowią element najwyższego prawa państwowego, a traktaty między USA a Indianami od dawna były łamane albo w ogóle je całkowicie ignorowano. Zgodnie z zapisami do Szoszonów należą dwie trzecie obszaru Nevady, a jeśli rząd miałby egzekwować swoje prawa, to musiałby się stąd wynieść, a wraz z nim ludzie tacy jak Bundy.
– To ważna kwestia – zgodził się Bundy. Byłby ewentualnie skłonny oddać ziemię Indianom, ale przysiągł, że prędzej go szlag trafi, niż ugnie się przed amerykańskim rządem.
Powiedziałem mu, że znam Indian, którzy chętnie pomogliby mu się spakować. Tak naprawdę to całe plemię może się tu zgłosić w ciągu godziny ze sprzętem do przeprowadzki. Uzbrojone po zęby przydupasy Bundy’ego głośno wciągnęły powietrze. Buda, bohater supertajnych historii wojennych, stał obok faceta w za dużym kapeluszu, który filmował, jak my filmujemy. Nie podobało mi się to wszystko. Było coś niepokojącego w tych typach, coś sztucznego w ich słomkowych kapelusikach, w ich tatuażach, które wyglądały jak kalkomanie, bo możliwe, że miały zamaskować brak prawdziwych blizn, autentycznych i zasłużonych.
Nie da się zaprzeczyć, że Bundy miał swoje powody, nawet jeśli uzasadniał je w co najmniej wątpliwy sposób. A jego zwolennikom udało się wypchnąć przedstawicieli rządu federalnego z federalnych terenów. Jednak wuj Sam tu wróci – czy to za tydzień, miesiąc, rok, czy to za sto lat. Rząd bierze, co chce, i w dupie ma prawa przodków. Wystarczy zapytać współczesnego Geronimo, który z trudem wiąże koniec z końcem prawie siedemset kilometrów stąd, w pustynnej dolinie Cortez Range.