Читать книгу Shitshow! - Charlie LeDuff - Страница 8
2014
Niebieskie, szare i zielone
ОглавлениеAlabama – Tennessee
Wiosna
Pośród rozległych, porośniętych orzesznikiem i sosną wzgórz Alabamy, gdzieś między Tuscaloosą a Birmingham, rozpościerają się ogromne zakłady Mercedes-Benz, w których trzy tysiące niezrzeszonych w żadnym związku zawodowym robotników montuje SUV-y dla mamusiek z przedmieścia i biedaprawników od wyciągania odszkodowań. Dziwne miejsce na fabrykę, pośrodku niczego, jakby firma chciała, żeby związkowcy nie mogli jej znaleźć.
Prawdę mówiąc, właśnie dlatego ją tutaj zbudowali, daleko, daleko na południu, w sosnowym lesie – żeby trzymać związki na bezpieczną odległość. Alabama, Georgia, Tennessee, Karolina Południowa oraz, a jakże, Missisipi. Ten obszar („pas słoneczny”, tak go nazywali) miał być nowym Detroit dla zagranicznych producentów samochodów. Rzeczywiście, przez ostatnie dwadzieścia lat przewinęli się tu wszyscy najwięksi gracze branży motoryzacyjnej: Volkswagen, BMW, Honda, Toyota, Nissan i Hyundai. United Auto Workers, organizacja zrzeszająca pracowników sektora motoryzacyjnego, miała z tym jednak pewien problem, bo w żadnej z tych fabryk nie wymagano członkostwa w związku zawodowym. W 1997 roku Mercedes-Benz otworzył tu zakład i na razie produkcja szła całkiem nieźle. W Alabamie obowiązywała zasada „prawa do pracy” i nie trzeba się było zapisywać do związków – Jankesi zawsze sieją zamęt, więc po co im to ułatwiać?
Zaparkowaliśmy na poboczu pod główną bramą fabryki i postanowiliśmy zacząć od kilku szerokich ujęć gigantycznego zakładu lśniącego srebrem, ociekającego wielomiliardowym, ultranowoczesnym dostojeństwem, jakiego próżno szukać w pasie rdzy. Jednak ledwo zdążyliśmy wyciągnąć statywy z furgonetki, a już podjechały do nas mięśniaki w SUV-ach Mercedesa. Sprytnie. Na pierwszy rzut oka było widać, że jesteśmy obcy – samochód z wypożyczalni, kamery, przystrzyżony zarost. Pewnie lewaki, hipisi, może nawet socjaliści. Albo jeszcze gorzej, elitaryści z północnych mediów. Liberały. Ochroniarz wysiadł z auta, założył kapelusz i poprawił pas. Prawdziwy szeryf Buford Pusser, nie ma to tamto. Przez krótkofalówkę podyktował dyspozytorowi numer tablicy rejestracyjnej naszego samochodu, w milczeniu zmierzył nas wzrokiem, po czym zażądał dowodów tożsamości. Tak po prostu. Żadnego: „Dzień dobry, panowie” ani „Siemano, chłopaki”. Od razu: „Dokumenty poproszę”.
Mam wielki szacunek dla policji. Zyskałem go dość wcześnie, kiedy jako nastolatek postanowiłem z kumplami włamać się do pustego skrzydła apartamentowca. Kradzież z włamaniem to nie był dla nas chleb powszedni, szło nam kiepsko, ale też niczego nie kradliśmy. Po prostu bakaliśmy zioło i piliśmy piwo, gdy nagle zjawili się policjanci. Nie pamiętam, żeby prosili o dokumenty. Zabrali nas na tyły budynku, a potem kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ciosami w nerki nauczyli nas szacunku. Zawsze uważałem, że wyświadczyli mi tym przysługę. To było jak dzwonek alarmowy. Punki takie jak my zazwyczaj kończyły w więzieniu albo jeszcze gorzej, w tym samym pustym apartamentowcu nad zanieczyszczoną rzeką. Na szczęście mieszkam teraz w domu przy autostradzie międzystanowej, więc poszło mi w życiu lepiej, niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę okoliczności. I – jak już wspomniałem – wpojono mi szacunek dla policji. Nauczono mnie słuchać.
Mam jednak również szacunek dla takich pojęć jak podstawa prawna i niewpieprzanie się w cudze sprawy. Kto punkiem za młodu nasiąknie, ten zawsze punkiem trąci, jak to mawiają. Tyle że teraz byłem punkiem z legitymacją prasową.
(Uwaga: to jest legitymacja domowej roboty. Z jakiegoś powodu nasza firma nie dawała legitymacji reporterom. Może myśleli, że nie są nam potrzebne. Może kierownictwo nie wierzyło, że zajmujemy się prawdziwymi wiadomościami. Jednak dobre papiery są bardzo ważne, gdy usiłujesz dopchać się do korytarzy władzy, musisz pokazać coś, co wygląda oficjalnie, żeby jakiś kmiot z osiedla przyczep nie ukradł ci sprzętu, albo gdy nadęty ochroniarz z marketu próbuje podbudować własne ego twoim kosztem. Tak czy inaczej, wzięliśmy własne zdjęcia, dołożyliśmy logo stacji, na to przykleiliśmy kod paskowy wycięty z opakowania po batoniku, dodaliśmy jakieś farmazony w stylu MEDIA – PRASA – OFICJALNA LEGITYMACJA REPORTERSKA, wsadziliśmy to w laminat, przyczepiliśmy sznurek na szyję i voilà! Legitymacja prasowa jak malowana).
Przepraszam za dygresję. Wróćmy do naszego szeryfa.
Było w tym kolesiu coś, co mnie strasznie wkurwiało. Całe to niepotrzebne kozaczenie. „Dokumenty poproszę”. Byliśmy na terenie autostrady, nie miał tu żadnej jurysdykcji. Gówno ci pokażę.
– Na jakiej podstawie? – zapytałem go. (Śmiałem się w duchu, wyobrażając sobie, co tak naprawdę powinien teraz robić: ktoś w kantynie wrzucił puszkę po napoju do zwykłego kosza zamiast do odpadów metalowych, panie władzo. Pan się tym zajmie, biegusiem).
– Jesteście na terenie prywatnym – odpowiedział człowiek z fabryki.
Miał na głowie taki sam kapelusz, jaki nosi się w policji stanowej, ale do niej nie należał. Ot, kolejny tyran, któremu płacą dziesięć dolców za godzinę za zastraszanie ludzi. W tym kraju roi się od takich gości. W końcu z czegoś trzeba żyć. Amerykański sen.
– To jest droga publiczna – odpowiedziałem.
– Wstrzymujecie ruch.
– Stoimy na poboczu – zripostowałem jego ciętą ripostę. – Skoro wstrzymujemy ruch, proszę zadzwonić po policję. Tę prawdziwą.
– Posłuchaj, synu…
– „Synu”? Raczej „proszę pana”. Nie jesteśmy na ty – odpowiedziałem, wymachując mu przed twarzą swoją lewą legitymacją.
– Posłuchaj, synu…
No więc zaczęliśmy go filmować.
– Śmiało – powiedziałem. – Proszę dzwonić po policję. My tu sobie zaczekamy.
Bob podszedł z włączoną kamerą kilka kroków bliżej, żeby koleś miał piękne zbliżenie.
Powoli przyzwyczajałem się do takich akcji. Tak samo przyjęli nas dzień wcześniej, w Chattanooga w stanie Tennessee. Zarząd UAW wydał pięć milionów dolarów na kampanię, która miała przekonać robotników w fabryce Volkswagena, by przystąpili do organizacji, ale w głosowaniu większość szeregowych pracowników opowiedziała się za odrzuceniem związku, więc Jankesi musieli wrócić na Północ jak niepyszni. To była ogromna porażka. Chattanooga miało być pierwszą kostką domino, a zaraz potem – zakłady Mercedesa, czyli klejnot w koronie. To miało być takie proste. Kierownictwo Volkswagena prawdziwie po europejsku zachowało neutralność, a nawet wpuściło związkowców z UAW na teren fabryki. Mimo to związek przegrał, a filia w Tennessee dołączyła do wąskiego grona czterech zakładów VW na świecie niezrzeszonych w żadnej organizacji pracowniczej; pozostałe znajdują się w Rosji i Chinach.
Szefowie związku obwiniali o to zewnętrznych agitatorów, opłacanych z kieszeni braci Kochów. Wzdłuż drogi międzystanowej pojawiły się billboardy przedstawiające opustoszałą fabrykę samochodów Packard, podpisane: „Detroit. Tak działa UAW”.
Izba Handlowa, senatorowie amerykańscy, a nawet gubernator stanu Tennessee zębami i pazurami bronili się przed UAW. Grozili cofnięciem ulg podatkowych i rozpowszechniali pogłoski o tym, że wszystkie firmy, nie tylko VW, przeniosą miejsca pracy do Meksyku. Faktycznie, przydupasy bogaczy ostro działały w Tennessee.
Z jednym takim typem, który wymyślił ten billboard, spotkałem się w Starbucksie przy autostradzie. Elegant z Manhattanu w dopasowanym garniturze i ciemnych okularach, tak miękki, że gdyby mu przywalić poduszką, to pewnie by się wykrwawił. Popijał latte. Pracował dla szemranej organizacji o nazwie Robotnicze Centrum Wolności. Źródła jej finansowania nie chciał ujawnić.
– Bardzo mi zależy, żeby ludzie dobrej roboty mogli godziwie zarabiać – przekonywał mnie i tłumaczył, że właśnie po to tu przyjechał, zadbać o interesy robotników i przypilnować, żeby nie zrobili czegoś drastycznego, na przykład nie zagłosowali za związkiem zawodowym, przez co szef będzie musiał przenieść miejsca pracy, a co za tym idzie, także zarobki do Meksyku. Po prostu na sercu leżało mu dobro maluczkich, i tyle.
– Jak to z tym jest? – zapytałem. – Winę za likwidację części miejsc pracy w amerykańskich zakładach przemysłowych można zrzucić na rozwój technologii, ale gdybyśmy nie podpisali porozumień NAFTA i WTO, niektóre udałoby się uratować, a związki zawodowe miałyby dzisiaj silniejszą kartę przetargową. A tak wielu ludziom nie zostało nic oprócz pracy w centrum handlowym za dziewięć dolarów za godzinę.
– Wcale nie muszą zarabiać dziewięciu dolarów za godzinę – powiedział, wyraźnie mając na myśli, że gdyby tylko naprawdę się postarali, to znaleźliby sobie coś lepszego.
– Gówno prawda. Dziewięć dolców za godzinę, nic innego nie ma.
Na takie dictum Pan Latte nie miał odpowiedzi, bo dobrze wiedział, że teraz, gdy po długich zawirowaniach rynek nieruchomości w końcu się załamał, jedyne, na co poza fabryką mógł liczyć facet bez wyższego wykształcenia (a coraz częściej także i z dyplomem), to praca w przydrożnym McDonaldzie.
A jednak oczekiwano, że łykniemy historyjkę rozpowszechnianą przez związkowców i powtarzaną potem przez media, że ten siorbiący latte pizdeusz jakimś cudem potrafi przekonać całą załogę fabryki, wszystkich tych twardych robotników, że gdyby się zebrali i wspólnie zaczęli domagać podniesienia płac i poprawy warunków pracy, toby się to dla nich źle skończyło.
Serio?
A może było po prostu tak, że nikomu z UAW nie udało się dotrzeć do Południowców ani wyjaśnić im, dlaczego przemysł samochodowy zatrudniał teraz więcej ludzi z Meksyku niż z USA. Pracownicy wiedzieli, że w Michigan przeszła ustawa o „prawie do pracy”, a UAW mogło tylko bezsilnie się temu przyglądać. W skali całego kraju mniej niż siedem procent zatrudnionych w prywatnych przedsiębiorstwach należało do jakiegoś związku zawodowego. I nikt nie palił się, żeby to zmieniać.
Co teraz? Jaki był plan? W którą stronę to wszystko zmierzało? Pojechałem do centrali UAW w Detroit, żeby o to zapytać, ale wywalili mnie na zbity pysk. Szefom związków w Chattanooga zakazano z nami gadać. Volkswagen nie miał nic merytorycznego do powiedzenia, ale nasłał na nas swoich karków na przeszpiegi, gdy rozmawialiśmy z grupą robotników za parkingiem. Powoli do mnie docierało, że cała branża motoryzacyjna jest wrogo nastawiona, chamska, skryta i ogarnięta paranoją, co wyjaśniałoby, dlaczego wizyta w wydziale komunikacji i transportu to droga przez mękę. Zmyliśmy się więc chyłkiem do Alabamy, bo wydawało nam się, że tam na spokojnie dokończymy program, podczas gdy całą uwagę skupiono na Chattanoodze.
Łypiąc spode łba na włączoną kamerę, kapral Pała, ochroniarz z fabryki Mercedesa, mruknął pod nosem, że lepiej by było, gdybyśmy się pospieszyli, po czym odjechał kawałek dalej i zaparkował za bramą główną. Włączył światła i skierował je prosto na nas. Trzeba mu przyznać, że poważnie podchodził do swojej pracy.
Zadzwoniłem do pracownika Mercedesa, z który byłem umówiony pod bramą, i uprzedziłem go, że pełno tu ochroniarzy, więc o ile nie ma ochoty, żeby go rozebrali do gaci i tu i ówdzie mu pozaglądali, może powinniśmy się przenieść w jakieś ustronniejsze miejsce. Przyznał mi rację. Ale zanim wyruszyliśmy, nieśpiesznie powiedziałem parę słów do kamery, trochę pustych słów i analiz, których nie mieliśmy zamiaru potem wykorzystywać. Chcieliśmy po prostu, żeby kapral Pała się wkurwił.
Mój łącznik wybrał na spotkanie knajpę z grillem przy drodze krajowej. Tim Earnest, był dokładnie taki, jak sugerowało jego nazwisko – prosty, bezpretensjonalny biały facet w średnim wieku, który od ponad dziesięciu lat pracował w fabryce Mercedesa, i bardzo mu to odpowiadało. Kiedyś miał do pracy ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, ale odłożył z wypłaty i kupił dom bliżej zakładów. Odwieczny amerykański sen. Pracuj ciężko. Dobrze zarabiaj. Oszczędzaj. Kup dom. Szczęśliwa żona. Szczęśliwe życie.
Earnest przyprowadził grupę równie skromnych współpracowników przeciwnych związkowi, w tym kobietę, która kiedyś, dawno temu, mieszkała w rejonie Detroit.
Wyjaśnił, że nie chcieli UAW z całkiem prostej przyczyny. Czy związek uchronił pracowników „wielkiej trójki” branży motoryzacyjnej, których miejsca pracy przeniesiono teraz do Meksyku?
Miał rację. Dlaczego nikt się za nimi nie wstawił? Na co poszły ich składki? Earnest i jego współpracownicy byli zgodni, że dla Niemców dobrze się pracuje. Płacą dwadzieścia dolarów za godzinę i zapewniają opiekę zdrowotną oraz plan emerytalny. Po co to psuć? Po co ta agitacja, skoro mamy tu tak dobrze? Jaka jest strategia na te nowe czasy? Dlaczego mieliby zrazić do siebie firmę i dać jej powód, by tęsknym wzrokiem zaczęła spoglądać w stronę Guadalajary?
Można zrzucać winę na prawicowych agitatorów, kongresmanów z Partii Herbacianej albo braci Kochów, ale ci ludzie mieli własny rozum i motywy, które wydały mi się jak najbardziej sensowne. Nikt tutaj nie chciał stracić pracy i jechać do Dakoty Północnej za chlebem. Zarabiali mniej więcej tyle samo co zrzeszeni w związku robotnicy na Północy. Po co grzebać w czymś, co dobrze działa? Zamiast drażnić niemiecką firmę, lepiej jej zaufać. Wystarczy spojrzeć na Detroit, Janesville, Wisconsin czy jakikolwiek uprzemysłowiony region Ameryki, aby zdać sobie sprawę, że UAW – ani żaden inny związek zawodowy – nie zdoła powstrzymać marszu globalizacji. Na co idą twoje składki? Co z nich masz? Kilkuset związkowych przewodniczących, których w życiu nie zobaczysz na oczy, a którzy wyciągają te mityczne sto kawałków? Związek wydający twoje ciężko zarobione pieniądze na kandydatów politycznych, których nie popierasz? Kandydatów, którzy potrafią wyłącznie przekładać papiery? Dziękuję uprzejmie. Jeśli chodzi o pracę, to jeden pies, czy masz do czynienia z republikaninem, demokratą czy przewodniczącym związku zawodowego. Przynajmniej tak tu u nas mówią.
– Bill Clinton podpisał porozumienie NAFTA – ciągnął Earnest. – Obama popiera ten wielki układ handlowy z Azją. Dla nas, robotników, nic dobrego z tego nie wyniknie. To się zawsze kończy tak samo. Nie chcę jałmużny. W życiu nie wziąłem ani centa zasiłku. Chcę po prostu pracować. Nic tu po związkach. Z nimi są tylko same kłopoty.
Biuro lokalnego oddziału UAW mieściło się niedaleko knajpy, więc pomyślałem sobie, że może do nich wpadniemy. W Tennessee wszystko się rypło, więc co zamierzali zrobić w Alabamie? Wszedłem do środka. Działacze popatrzyli po sobie, a potem skierowali na mnie spanikowane oczy. Każdy powiedział swoje: „Bez komentarza”, po czym wystawili nas na chodnik i zamknęli drzwi na klucz.
Rzuciłem w kierunku zamkniętego okna, że gdybym miał ochotę na takie przyjęcie, to zostałbym w Detroit, gdzie ochrona UAW miała stały rozkaz pilnować, bym nie wszedł na teren siedziby. A teraz stałem na ulicy jakiejś wiochy w Alabamie i zastanawiałem się, czy takie same zalecenia obowiązują na całym świecie. Może przewodniczący każdego oddziału ma teraz w biurze moje zdjęcie.
Obok kanciapy UAW znajdował się punkt sprzedaży tanich papierosów. Powolnym krokiem zbliżył się do niego klasyczny zawodnik – czapka z daszkiem, obwisłe dżinsy i kudłata broda, która zarastała mu obwisłe usta. On mnie zapytał o kamerę. Ja go zapytałem o związki zawodowe.
Powiedział, że pewnie, dobrze zna związki, bo kiedyś pracował w hucie w pobliżu Birmingham, teraz już dawno zamkniętej. Nawet jeśli kiedykolwiek miał na ich temat dobre zdanie, to je zmienił, gdy przestały przychodzić czeki z zasiłkiem dla bezrobotnych. Kto wie, może i związek miał kiedyś jakieś ambicje, ale to samo można powiedzieć o nim samym. A teraz się nie liczył. Teraz był zaledwie jednym punktem w comiesięcznym raporcie gospodarczym, jednym z milionów ludzi, o których zapomniał mający ich serdecznie w dupie rząd. Tyle że on właśnie stał tu przed nami. Może i dzięki umowie o wolnym handlu ceny faktycznie spadły, ale co ci po tym, jeśli nie masz pracy?
– Pan się mie pytasz o związki? Ha, ha. Zniszczyły gospodarkę.
To było jasne. W Ameryce każdy był teraz zdany na samego dla siebie. Swobodny przepływ kapitału przez granice międzynarodowe sprawił, że ktoś taki jak on stał się zbędny. Łapał, co się dało, zanim zabiorą mu talerz. Związek zawodowy jest zajebisty, jak dostajesz wysoką pensję. Ale staje się twoim wrogiem, kiedy przez niego nie możesz znaleźć porządnej pracy. Żadna firma nie chce otworzyć fabryki, jeśli będzie musiała użerać się ze związkami zawodowymi. Albo kiedy szef związku zamiast ciebie zatrudnia bratanka.
W dzisiejszej Ameryce nawet nie próbuj pouczać robotników z Południa na temat solidarności, braterstwa, wspólnego poświęcenia czy stażu pracy, chyba że chcesz ich rozśmieszyć. Nikt cię nie pyta o staż pracy, gdy starasz się o stanowisko operatora szczoty do podłogi albo podcierasz obsrane tyłki staruszkom w domu spokojnej starości.
– Czym się żywisz? – zapytałem go.
– Mam pełną zamrażarkę wiewiórek.
Wiewiórki? Ja pierdykam, pomyślałem, czy naprawdę już do tego doszło? Opiekamy gryzonie na grillu? Odjechał poobijanym pickupem, a ja zostałem na parkingu i próbowałem sobie wyobrazić, że ten koleś mieszka pewnie gdzieś na głębokim zadupiu pośrodku lasu i szykuje się na apokalipsę z zamrażarką pełną zdechłych wiewiórek, skrzynią amunicji i kartonem lewych papierosów. On nie modlił się o wniebowstąpienie. Modlił się o to, żeby z ciężarówki zaopatrzeniowca spadły choć ze dwa mrożone indyki.
Facet na głębokim Południu z zapasami wiewiórczyny w zamrażarce. Jezu. Ale ludzie chodzili głodni, a człowiek dla chleba zrobi wszystko. Nie tylko na Południu. Nie inaczej było na Północy, w moim rodzinnym mieście.
Na molo siedzi sobie wędkarz i łowi ryby. Nagle patrzy, a tam noga. Potem druga. I jeszcze jedna. Nogi nie występują trójkami, tyle to pamięta z biologii. Kawałki trupów – białych trupów – wypływają na brzeg rzeki Detroit. W wodzie unosi się prześcieradło – prąd miota nim tak, że wygląda jak żagiel szkunera. Poniżej linii wody widać też walizkę i piłę łańcuchową.
Wędkarz wzywa policję.
Zjawia się też facet z telewizji.
– Hej, ja ciebie skądś znam! – krzyczą do niego wędkarze. Tam, gdzie nikt nigdy nie przyjeżdża, dziennikarz telewizyjny to prawie celebryta. Strzelamy selfiki. Trupy niesie prąd, my niesiemy dobrą nowinę. Jak cię postawią na tle poćwiartowanego truposza, to od razu wiesz, żeś się, synu, przebił w tej przypałowej branży.
Uśmiech numer pięć!
W końcu przyjeżdżają panowie władzowie z wydziału zabójstw. Paru czarnych wędkarzy nadal twardo łowi z mola, ale pilnują, żeby zarzucać za tę pływającą jatkę. Tego nikt by nie wymyślił. Naturalna interakcja pomiędzy białym gliniarzem a czarnym świadkiem. Oni kontra my. Głodni kontra Władza. Tego nie zobaczycie w wiadomościach – to zbyt skomplikowane, za bardzo prawdziwe.
– A pan co tu najlepszego odpierdala? – wrzeszczy detektyw. – To jest miejsce zbrodni!
Wędkarz wskazuje głową kubeł pełen ryb.
– Akurat zaczęły brać. To co mam robić?