Читать книгу Shitshow! - Charlie LeDuff - Страница 12
2014
Brązowe morze
ОглавлениеMcAllen, Texas
Lato
– Dokumenty poproszę.
Tym razem byli to teksańscy rangersi. A może straż parkowa. Sam już nie wiem, lecz powoli zaczynałem dostrzegać w tym jakiś system. Naród, który wiecznie się o coś podejrzewa, staje się państwem policyjnym. Ale odznaka to odznaka. Ameryka, bezpieczna i podejrzliwa. Jak się nie podoba, to wypad.
– Jasne, panie władzo. Proszę uprzejmie: MEDIA – PRASA – OFICJALNA LEGITYMACJA REPORTERSKA.
– Kto wam dał pozwolenie na wstęp tutaj? – Miał na sobie Te Okulary, takie z nieprzejrzystymi szkłami. Dokładnie takie same nosił Buda.
Właściciel tego terenu pozwolił mi się tu rozejrzeć. Odkąd rząd federalny zbudował wysoki na sześć metrów mur, żeby powstrzymać napływ nielegalnych imigrantów, teksańska działka tego hodowcy została odseparowana od reszty Stanów Zjednoczonych. Mieszkał na ziemi niczyjej, na granicy między Meksykiem a Teksasem. Teoretycznie wciąż było to amerykańskie terytorium, ale ponieważ mur graniczny ciągnął się półtora kilometra na północ, znajdowaliśmy się w szarej strefie, w czyśćcu pełnym cieni.
Gliniarze nie zawracali sobie głowy patrolowaniem tego zapomnianego przez wszystkich zakątka Ameryki, a w końcu przemytnicy narkotyków przepędzili stąd ranczera. Splądrowali jego dom. Kobiety z dziećmi przybywające z Ameryki Środkowej zatrzymywały się tu na odpoczynek, a pod drzewem leżały zużyte pieluchy i środki higieniczne. Tego jednak nie zamierzałem mówić gliniarzowi.
– Filmujecie mnie?
– Tak jest.
– Przestańcie filmować – zażądał.
– Nie, proszę pana. Pierwsza poprawka. Przykro mi.
– Macie minutę, żeby się wynieść z tej drogi.
– Albo co?
– Albo zostaniecie aresztowani.
– Na jakiej podstawie?
– Wtargnięcia na cudzy teren.
– Wtargnięcia?
– Tak jest.
Sto tysięcy kobiet i dzieci przybywało do Stanów Zjednoczonych przeważnie tą właśnie drogą, na której teraz staliśmy. Każde z nich natychmiast oddałoby się w ręce przedstawicieli amerykańskiej władzy, wiedzieli bowiem, że luka w prawie uniemożliwia ich deportację; przynajmniej pozostawionych bez opieki dzieci, które stanowiły połowę przybywających. A druga połowa? Dorosłe kobiety? Ich dane także zbierano, a siedemdziesiąt dwie godziny później wszystkie miały wyznaczoną datę rozprawy w sądzie imigracyjnym i bilet autobusowy do wybranego przez siebie miasta. Według szacunków Kongresu ponad dziewięćdziesiąt procent z nich nie stawiało się przed sądem.
– Zamierza mnie pan aresztować za wtargnięcie? Mnie, obywatela amerykańskiego? Cóż za ironia, panie władzo.
– Zostało wam trzydzieści sekund.
Podjechały kolejne samochody. Patrol graniczny. Policja Parku Stanowego. Cała enchilada. Dopiero kilka miesięcy temu zaczęliśmy kręcić Amerykanów, ale jedno było już oczywiste: wielu ludzi w tym kraju ma broń i uważa, że sprawują w ten sposób po trosze władzę. Ci, którzy oficjalnie nie mają żadnej władzy, zachowują się jak bandyci, gangsterzy i samozwańczy strażnicy.
Tym razem było inaczej. Teraz oficjalny przedstawiciel prawa wyganiał mnie z drogi publicznej, ponieważ na Teksas najechały hordy mamusiek i osesków.
Od jedenastego września Stany Zjednoczone wydały ponad bilion dolarów na zabezpieczenie swoich granic, a teraz nie mogliśmy sobie poradzić z falą przedszkolaków. Było to upokorzenie na skalę całego kraju, więc teraz mścili się na dziennikarzach.
– Piętnaście sekund.
Zapaliłem papierosa. Ten trik z odliczaniem nie działa nawet na dziesięciolatków. Strażnik wrócił do swojego krążownika szos. Ja udawałem, że gdzieś dzwonię. Nie zamierzał nas aresztować, ale prędzej by pękł, niż wpuścił nas dalej nad Rio Grande, żebyśmy nakręcili, jak dzieci poddają się mundurowym.
– Dobra, chłopaki, zabieramy się stąd – powiedziałem do Boba i Matta, którzy strasznie się jarali całym tym zamieszaniem: Matt, bo wiedział, że to zajebiście wypadnie na ekranie, a Bob, bo on zawsze świruje, jak widzi jakiegoś funkcjonariusza. – Spróbujemy w parku stanowym parę kilometrów stąd w górę rzeki.
– Ja pierdolę, poważnie was stamtąd przegonili?
Pytanie zadał Albert Spratte, duży, szpakowaty, biały facet, z obciętymi na krótko włosami i w tych lustrzanych okularach. Spratte był od wielu lat członkiem straży granicznej i tak wpieniło go to, że praca, której poświęcił życie, polegała teraz na ganianiu za małymi dziećmi, że zgodził się spotkać z nami w swoim wolnym dniu, mimo żaru lejącego się z nieba.
– Stary, oni pewnie nawet nie mieli do tego prawa – powiedział. – Rząd po prostu nie chce, żeby ktoś zobaczył, jaka to porażka.
Sam nie wiem, ile razy już to słyszałem od funkcjonariuszy straży granicznej. Słyszałem to w Arizonie, w stanie Waszyngton, w Kalifornii, w Michigan. Granica to porażka. Większość stwierdzających to strażników stanowili Latynosi, których bolały przestępczość, przemyt narkotyków i to, że nielegalni imigranci wpychali się przed legalnych, próbujących dostać się do Stanów Zjednoczonych zgodnie z prawem. Słyszałem to od ekipy w Laredo w Teksasie, która sprawdzała wypełnioną butami i ubraniami rurę, którędy nielegalni imigranci omijali graniczny mur.
– Ziom – wyznał mi wtedy jeden ze strażników – pod nazwiskiem ci tego nie powiem, ale gdyby ludzie wiedzieli, co tu się naprawdę wyprawia, toby się chyba obsrali na miętowo.
Rozmawialiśmy z Sprattem w parku Anzalduas, ładnym, chłodnym zakątku położonym w zakolu Rio Grande w miejscowości McAllen. Były tu doły do grilla, drzewa dawały cień, a rzeka płynęła spokojnie, bo niedaleko znajdowała się zapora. Były tu też dziesiątki przedstawicieli rozmaitych organów ścigania z każdej jurysdykcji, ponieważ to właśnie tu przyjeżdżali ludzie z telewizji, żeby nakręcić, jak nielegalni imigranci przedostają się do Stanów Zjednoczonych na skuterze wodnym, jak powiedział mi Spratte.
Na skuterze! Ależ pomysłowi ci przemytnicy. Potrafią sobie poradzić w każdych okolicznościach, dostosują się do każdej zmiany. Wiele lat wcześniej, kiedy pracowałem nad artykułem dla gazety, próbowałem wkraść się z powrotem do Stanów Zjednoczonych z pomocą kojota, czyli przemytnika. Pojechałem taksówką na meksykańską pustynię, na umówione miejsce spotkania. Kiedy poszedłem w dół wąwozu i rozchyliłem trzciny, zobaczyłem trzysta osób podzielonych na pięćdziesięcio- i stuosobowe grupy, gotowych wyruszyć w bardzo niebezpieczną trzydniową podróż przez nieznane i nieprzyjazne tereny pustynne. Ludzie pędzeni jak bydło. Ich oczy, w których w ciemnościach nocy odbijało się światło, rozszerzyły się strachem na widok nadchodzącego gringo. A teraz wystarczy dwudziestosekundowy kulig przez Rio Grande! ¡Que fantástico!
Po meksykańskiej stronie rozciągała się piaszczysta plaża, na której bawiły się kobiety i dzieci. Sto metrów od nich obozowało około dwudziestu groźnie wyglądających kolesi, wyposażonych w skuter, przyczepy, pickupy z zaciemnionymi oknami i przenośne lodówki na piwo.