Читать книгу Shitshow! - Charlie LeDuff - Страница 7
2014
Czarne złoto
ОглавлениеDakota Północna
Zima
Obskurny pokój w okolicy Fortu Berthold, w pół drogi między miastami Minot a Williston, kosztował co najmniej dwieście pięćdziesiąt dolców za noc. Za dodatkową osobę trzeba było wybulić jeszcze pięć dych. Ale i tak wszystko pękało w szwach i ciężko było w ogóle cokolwiek znaleźć. Razem z Bobem i Mattem, moimi kamerzystami, dorwaliśmy ostatnie wolne lokum. Oni zajęli łóżka, a ja rozłożyłem śpiwór na lepkiej, cuchnącej szambem i szlaką podłodze. Rudera ledwo się trzymała kupy, po sam dach wypchana białasami z Alabamy, Missisipi, Teksasu i Idaho, którzy przybyli tu w poszukiwaniu ostatniej szansy. Sami bezrobotni mężczyźni, usiłujący ratować małżeństwo przed rozpadem albo dom przed licytacją. Ktoś im powiedział, że znajdą tu pracę na polach naftowych: głęboko pod zamarzniętą równiną Dakoty dziesięć miliardów baryłek czeka na wydobycie z łupków.
Krążyły plotki, że można tu nieźle zarobić, ponoć niektórzy wyciągali sto koła rocznie. Brali wszystkich jak leci, no to nazjeżdżało się tu rozmaitych zawodników z całego kraju.
– Sto koła! Ale by się stara ucieszyła – powiedział wieczorem jeden taki typek, zaciągając się dymem z mentola i siorbiąc bud lighta na oblodzonym parkingu przed syfiastym motelem. Może by to wystarczyło, żeby nie odeszła w siną dal z dziećmi albo, co gorsza, bez dzieci, zostawiając mu je na głowie.
Typek nie wynajął pokoju w hotelu, bo, jak stwierdził, całe to gadanie o kasie to ściema. Miał na to następujące wyjaśnienie: może i zarobisz te sto koła, tylko pierw se musisz znaleźć robotę. Jak już znajdziesz, to zapieprzasz po sto godzin na tydzień, a robota, jak to robota, raz jest, a raz nie ma, tylu się tu kutasiarzy nazjeżdżało, co chwila jakiś ładuje manatki do samochodu, wskakuje za kółko i grzeje, ile fabryka dała, wali tu na północ, na tę lodową pustynię, po ostatnią szansę.
Zatem nasz typek był bez kasy i spał w samochodzie na parkingu, chociaż był styczeń i jakieś minus siedem stopni Celsjusza na dworze, o ostrym wietrze nie wspominając. Zresztą i tak musiał płacić recepcjoniście na nocnej zmianie dwadzieścia dolców za sam przywilej parkowania. Tylko rano ma cię tu już nie być, zanim kierownik przyjdzie.
– Kiedyś znaleźli tu trupa – oznajmił nam, ruchem brody wskazując ciemność rozciągającą się poza granicami miasteczka. – W takim rowie, tam, gdzie nie ma latarni. Był zawinięty w materac. Z kulką we łbie. Zamarznięty. Meksykanin. Skąd tu się, do chuja, wzięli Meksykanie?
Powiedziałem mu, że teraz Meksykanie to jak kiedyś Chińczycy. Wszędzie się wcisną. Jedziesz do Konga, a tam chińska knajpa. Detroit – to samo. Jak komuś kiszki marsza grają, to wszędzie pojedzie. Tak jak ty.
– Ja tam nic nie wiem – wymamrotał. – Tyle ci tylko powiem, że tam w rowie leży mrożone burrito. Tu jest rzeźnia, synu. Głęboka dupa. Czekam tylko na wypłatę i spierdalam w podskokach.
Kiedy wróciliśmy do motelu, smród zdążył już ewoluować, niczym zapachowa wersja kameleona. Teraz waliło starym potem, ropą, dymem i skisłym piwem. W sąsiednim pokoju ktoś strasznie darł ryja, wrzaski ostro niosło przez cienkie, gipsowe ściany, ale żaden z nas się nie poskarżył. Ktoś pewnie wrzucił trefny towar. Albo wyjątkowo dobry, czasem to ciężko rozpoznać. Paranoję po prochach trudno odróżnić od euforii. Tak czy inaczej, lepiej zamknąć drzwi na klucz. Lepiej otworzyć sobie piwo i mieć baczenie na świra, na wypadek gdyby wdarł się tutaj przez cienką jak papier ścianę lub zaczął strzelać na oślep. Matt nakrył głowę poduszką i poszedł spać. Bob chrapał tak, że zagłuszał wrzeszczenie. Ja nie byłem w stanie zmrużyć oka, leżałem więc na podłodze, trząsłem się z zimna i wsłuchiwałem w potępieńczy skowyt aż po świt.
Słońce wzeszło późno, martwe i blade. Na źdźbłach preriowej trawy połyskiwały kryształki lodu. Ani jednego drzewa. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko gęsta, niedostępna tundra. Fort Berthold jest po drodze do przeżywającego właśnie rozkwit miasteczka Williston, położonego w samym centrum rejonu Bakken, o którym mówiono, że wytwarza najwięcej ropy w całej Ameryce, więcej nawet niż ma to miejsce za kołem podbiegunowym na Alasce. Blisko jedna trzecia tej produkcji pochodziła z Fortu Berthold, zubożałego niegdyś indiańskiego rezerwatu, który obecnie był nieco mniej ubogi, choć nadal biedny. Mieszkają w nim Trzy Bratnie Plemiona: Mandanowie, Arikarowie i Hidatsa, czyli przybrany lud Indianki Sakakawei. Przez wiele lat rdzenni mieszkańcy Ameryki patrzyli, jak biali rozkradają ich terytorium, które skurczyło się do niecałego miliona akrów. Najpierw przyszli ranczerzy, potem kolej, a w końcu, w 1953 roku, Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych, który spiętrzył rzekę Missouri, zalał sto pięćdziesiąt tysięcy akrów najlepszej ziemi i zepchnął Indian na nierówne, jałowe pogórze. Z tymi nierównymi, jałowymi pogórzami to jest śmieszna sprawa. Pod ich powierzchnią często kryją się pokłady złota i uranu oraz złoża ropy naftowej.
Wszędzie, jak rezerwat długi i szeroki, pagórkowaty teren usiany był słupami płonącego metanu z powstałych w wyniku szczelinowania odwiertów dzierżawionych przez białych poszukiwaczy ropy. Wyglądały jak rzymskie ognie. Do Bratnich Plemion trafiał jednak ułamek zysków z wydobycia. Ich przedstawiciele poszli z tym do sądu, bo uważali, że rząd federalny pozwolił na kradzież ponad miliarda dolarów, nie wywiązując się z obowiązku dbania o interesy rdzennej ludności. Biali spekulanci i nowojorskie fundusze hedgingowe wykupywały prawa do dzierżawy za bezcen: po trzydzieści pięć dolarów za akr.
Rezerwat przeistoczył się w ekologiczny nieużytek, pełen plam ropy naftowej, pocięty drogami dla ciężarówek, z zanieczyszczonym powietrzem. Do tego nie było wiadomo, jaki wpływ na stan rzeki Missouri będą miały polimery pompowane w ziemię, żeby rozbić łupki naftowe. Warto o tym pomyśleć za każdym razem, gdy widzisz niebieski płomień palnika kuchenki.
Jakby tego było mało, biali domagali się również prawa drogi dla ropociągu i gazociągu pod świętym sztucznym jeziorem Sakakawea. Gdyby Indianie wiedzieli, jak kiedyś będzie wyglądała ich ziemia, to jestem pewien, że poderżnęliby Lewisowi i Clarkowi gardła, odcięli im kudłate łby i spławili je rzeką Missouri z powrotem do St. Louis.
Ale cóż, było, minęło. W dzisiejszych czasach starszyzna plemienia to takie samo bagno jak rząd białego człowieka – złodzieje, którzy myślą tylko o sobie. Tex Hall, przewodniczący rady plemiennej, kręcił na boku lukratywne interesy w branży naftowej razem z białym wspólnikiem, który zdążył się dorobić bardzo grubej teczki w kartotece policji stanowej w Oregonie. Gdy przejeżdżaliśmy przez Dakotę Północną, lokalne gazety pisały właśnie, że biały przydupas Halla był podejrzany o dwa morderstwa na zlecenie, jedno w Spokane w stanie Waszyngton, a drugie w rezerwacie, i to na terenie należącym do Halla – ofiarę zatłuczono na śmierć pałką w jego garażu, a przynajmniej taka była teoria. Poszło ponoć o spór o prawa do dzierżawy. Władze uważają, że ciało zakopano na polach naftowych. W 2016 roku biały partner Halla został skazany za zabójstwo, ale sam przewodniczący zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek wspólnego z tą zbrodnią, i jak dotąd nie został oskarżony o bezpośredni udział.
A jeśli chodzi o perfidię Texa Halla, o to, że utuczył się, rzekomo reprezentując interesy ludzi, którzy oddychali brudnym powietrzem i przeważnie umierali, nie doczekawszy renty – cóż, w konstytucji plemiennej nie było żadnego zapisu, który by tego zabraniał, jak powiedział dziennikarzom najwyższy sachem, po czym zadeklarował, że każda baryłka to coraz większa suwerenność.
Recepcjonistka w ponurej siedzibie władz plemienia powiedziała mi, że przewodniczący nie ma tego dnia ochoty na rozmowę z mediami. Był jednocześnie chory i przytłoczony troską o dobro swojego wielkiego narodu.
– Ale byłem umówiony – przypomniałem jej. – Przyjechałem z daleka.
– Przykro mi.
– Ja też mam indiańskie korzenie. Moi przodkowie pochodzili z Odżibwejów. To się chyba liczy?
– Przykro mi, przewodniczący nikogo nie przyjmuje.
– Trochę dziwne imię jak na indiańskiego wodza – powiedziałem, nie kryjąc irytacji. – Tex.
– Jego plemienne imię to Strzała o Czerwonym Czubku – wyjaśniła. – Niemniej, jak już powiedziałam, przewodniczący nikogo nie przyjmuje i nie może się z panem teraz spotkać.
Pośrodku rezerwatu, za wieżami wiertniczymi, przyczepami ciągników i białymi mężczyznami w płóciennych kombinezonach, kręcącymi się przy pompujących ropę kiwonach, stał most, który rozciągał się nad świętym sztucznym jeziorem. Widać było z niego imponujący przykład wielkoduszności przewodniczącego, jego dar dla ludu, fantastyczną inwestycję zakupioną za pieniądze z ropy, która miała wprowadzić jego pradawne plemię w XXI wiek. Tuż za kasynem, obok sklepu z przynętą wędkarską. Czyżby nowy szpital? Fabryka? Szkoła zawodowa? Nic bardziej mylnego. Dwupokładowy jacht imprezowy na bloczkach z cementu, Island Girl. Koszt? Dwa i pół miliona dolarów. Miało to być pływające kasyno, klejnot, który ściągnąłby do rezerwatu turystów, nie tylko poszukiwaczy ropy. Problem w tym, że komandor Tex zapomniał o jednej rzeczy – jezioro zamarza na całą zimę. Każda baryłka to suwerenność.
Williston, zamieszkane głównie przez białą populację miasto na zachód od Fortu Berthold, okrzyknięto najszybciej rozwijającą się miejscowością w Ameryce. Wszechobecne neony, asfalt oraz sprzęt budowlany dają najlepsze pojęcie o liczbie ludności, która w ciągu pięciu lat uległa podwojeniu, sięgając dwudziestu pięciu tysięcy. Tyle tylko, że te dane obejmują wyłącznie tych, którzy rzeczywiście osiedli w Williston i zapuścili tu korzenie. Nie uwzględniają ogromnej rzeszy zdesperowanych mężczyzn, którzy mają nadzieję wpaść tu na chwilkę, zbić fortunę i wrócić pędem do domu. Częściowo w wyniku tego napływu niegdyś senne miasteczko, pełne metodystycznych kościołów i schludnych, murowanych domów, teraz budziło skojarzenia z syfiastym kurwiszonem na podmiejskim parkingu dla tirów.
Prawdę mówiąc, niejeden taki kurwiszon kręcił się po parkingach między Holiday Inn, KFC i hotelem El Rancho a wyrastającymi znienacka męskimi obozowiskami i prowizorycznymi osiedlami przyczep na obrzeżach miasta. Mówiło się, że w Dakocie Północnej co miesiąc ktoś zostaje milionerem. Ale gdzie mieszkali ci magnaci? Gdzie były ich posiadłości? Ich apartamenty?
Lokalny kaznodzieja radiowy – usłyszałem go podczas jazdy przez równinę – wygłaszał kazanie o tubkach pasty do zębów na lotnisku JFK i o braku człowieczeństwa w Nowym Jorku, oraz o tym, że trzeba zawierzyć Jezusowi, tutaj, na tej roponośnej działce. Jezus da nam coś dla ducha i dla ciała. Kiedy to usłyszałem, postanowiłem, że koniecznie muszę się spotkać z tym człowiekiem o boskiej przenikliwości.
Wielebny Ron Evitt mieszkał w prostym domu w stylu kolonialnym, w dzielnicy budynków pokrytych zniszczonym i poplamionym sidingiem z aluminium. Przyszedł na świat w rodzinie domokrążnego sprzedawcy Biblii Gedeonitów. Studiował inżynierię naftową na Uniwersytecie Wyoming. Na początku XXI wieku kupił ziemię na kredyt, znalazł ropę i stał się bogatym człowiekiem. Biorąc pod uwagę, że baryłka kosztowała 107,57 dolara, z każdą chwilą był coraz bogatszy. Ale pieniądze to za mało. Kaznodziei marzyły się dusze, ludzie, wyznawcy, akolici, rankingi! Chciał mieć dla siebie kawałek nielsenowskiego tortu. Co komu po zyskach, jeśli twoja audycja nie dorównuje popularnością państwowej stacji radiowej w republikańskim bastionie? Wymyślił nawet chwytliwy slogan: „Pastor na działce – działce naftowej”. Mimo to mało kto słuchał jego płatnych spotów – paru więźniów z lokalnego pierdla, kilku ćpunów śpiących w ciężarówkach i garstka robotników przy odwiertach. Ci ostatni pożądali pieniędzy, a nie zbawienia.
Postanowiliśmy nakręcić Evitta podczas głoszenia dobrej nowiny przy odwiercie. Przyniósł pizzę. Powiedział, że dzięki temu ludzie chętniej się przysiądą i go posłuchają. Odrobina pepperoni doda smaku modlitwie.
Wszyscy robotnicy byli biali, co do jednego, i nagle dotarło do mnie, że w całej Dakocie Północnej nie widziałem jeszcze ani jednego ciemnoskórego człowieka. Nie zauważyłem też, żeby na polach naftowych pracowali jacyś Indianie. Ale pamiętałem, że w podłej chińskiej restauracji w Minot gotował Azjata. Był jeszcze ten Meksykanin w rowie, zawinięty w materac jak tortilla, śpiący snem wiecznym – i to wszystko.
Dotarliśmy z kaznodzieją do odwiertu położonego daleko w głębi równiny, prawie pod granicą z Kanadą. Wiatr zmienił kierunek i wiał teraz z północy. Było wściekle zimno, palce u rąk i nóg pulsowały bólem od mrozu i miało się wrażenie, jakby ktoś ci przejechał po twarzy kamieniem szlifierskim. Pracowałem kiedyś w rzeźni, ale tutaj to była najcięższa, najgorsza robota, jaką kiedykolwiek widziałem.
Jak stwierdził Bobby, kierowca ciężarówki z Arkansas, to nie jest prawdziwa praca. Czekał właśnie, aż maszyna skończy pompować resztki pozostałego po szczelinowaniu płynu z jednej spośród należących do kaznodziei cystern (Bóg wie, gdzie je potem wylał). To nie jest bynajmniej spełnienie marzeń ani amerykańskiego snu o ciepłej posadce. To jest chujnia. Żeby uciułać te sto tysięcy, musiałbyś robić na trzy etaty. Ale tego ci przed przyjazdem nie powiedzą. Jesteś zmęczony. Ciągle marzniesz. Jesteś wiecznie przybity i samotny. Ci kolesie w większości nie mają doświadczenia, nie pracowali przy wydobyciu ani nie jeździli ciężarówką, więc wszystko robi się po prostu bardzo niebezpieczne.
– Ten kaznodzieja? Po prostu mówię mu „nie, dziękuję”. Jestem ateistą. Nie ma Boga. Rozejrzyj się dookoła. Widzisz tu jakiegoś Boga? Żona mnie zostawiła. W Arkansas nic na mnie nie czeka. Próbuję uzbierać trochę kasy. Kupię sobie chatę w lesie w Idaho i zniknę na zawsze. Niczego więcej nie chcę od życia, tylko tę chatę. Oto mój amerykański sen.
Pod przyczepą kaznodzieja próbował urabiać robotników. On się modlił, oni nie. Pizzę przełknęli, ale jego przesłanie już niekoniecznie.
W podmiejskim osiedlu przyczep kaznodziei, który w dżinsowej kurtce i z fryzurą na pieczarkę wyglądał bardziej jak Opie Taylor niż Howard Hughes, też poszło słabo. Było tam kilka rodzin, ale większość mieszkańców stanowili mężczyźni, którzy wspólnie wynajmowali jedno lokum. Przeważnie nawet mu nie otwierali, a jeśli już tak się zdarzyło, to cierpko oznajmiali wielebnemu milionerowi, że to nie modlitwy potrzebują, a pracy. Pieniędzy. Kaznodzieja powiedział, że i tak będzie się za nich modlił, co przyszło mu z łatwością, bo tak się składało, że to on był właścicielem tych paru odwiertów, z których wydobywano ropę.
Rozglądając się po nędznym, ośnieżonym parkingu, nad którym unosiło się niewidzialne widmo porażki, zamieszkanym przez cały legion samotników, odludków i alkoholików, pomyślałem, że Bóg musiał rzucić na tę ziemię jakąś szczególną klątwę. Zapytałem kaznodzieję, czy jego zdaniem właśnie tego chciał dla tych ludzi nasz pan i zbawiciel Jezus Chrystus?
– No więc, jakby to… – Kaznodzieja wyraźnie się zacukał. – No nie – przyznał w końcu. Tak naprawdę to nie. Większość z nich nie spełni swojego marzenia.
Warda Koesera, burmistrza Williston, wytropiłem w biurze, w sypiącym się budynku przy głównej ulicy, podobnym do siedziby indiańskiej rady plemiennej: ściany z cegły, niegdyś czerwonej, a obecnie burej od sadzy, kurzu i błota pryskającego spod kół nieustannie jeżdżących tędy pojazdów. Burmistrz właśnie oddawał władzę po dwudziestu latach urzędowania.
Zaczął od preambuły „tylko proszę mnie źle nie zrozumieć”, więc od razu pomyślałem, że kiepsko się dzieje na Wielkich Równinach. Oznajmił, że wszystko idzie świetnie. Rozwój. Milionowe inwestycje w budownictwo. Nowi ludzie.
– Tak, ale?
– Nie no, problemy się zdarzają, jasna sprawa. Pan jesteś z mediów, to pan pewnie chcesz usłyszeć o problemach, prawda?
– W zasadzie tak – przyznałem, skoro mnie już rozszyfrował. Dobre wiadomości są nudne. Źle wypadają w telewizji. Wszyscy opowiadają o wynikach produkcji i tej mitycznej setce patoli. A co z ćpaniem, prostytucją i bezdomnymi?
– Wiem, że nieładnie tak mówić – odparł burmistrz monotonnym głosem – ale najchętniej bym im wszystkim zapłacił, byle tylko wrócili, skąd przyjechali.
Powiedział nam, że najgorzej jest przy stacji kolejowej, więc oczywiście od razu tam pojechaliśmy. Na Front Street, przy biegnących równolegle do rzeki Missouri torach, wyrosło miniaturowe męskie obozowisko ciężarówek i przyczep kempingowych. Zanim zaczęła się gorączka naftowa, ludzie nie przyjeżdżali do Williston, a raczej stąd uciekali. Teraz codziennie pojawiali się coraz to nowi przybysze – zjeżdżali tu pociągami, autobusami albo rozpadającymi się gruchotami, zdesperowani, bez mieszkania, bez znajomych, sypiając w furgonetkach. Ci mężczyźni kręcili się potem przy torach. To tutaj, w parku przy stacji, mieścił się ośrodek zatrudnienia, tyle że nikt nikogo nie zatrudniał. Działała tam Armia Zbawienia, która od czasu do czasu rozdawała gorącą zupę w samo południe, ale żeby dostać talerz, trzeba było ugiąć kark. Dalej były dworzec autobusowy i zajezdnia kolejowa, kawiarnia i pięć barów na Main Street – dwa z nich, Pod Złamanym Sercem i Szepty – działały też jako kluby ze striptizem.
Plotki nigdy specjalnie mnie nie interesowały, więc ominąłem Szepty i ruszyłem prosto Pod Złamane Serce. Od progu było jasne, dlaczego tak nazwali to miejsce. Czterech wynędzniałych pijusów przy barze. Myśliwskie trofea na ścianie. Wyliniały dywan. Wyliniała rura. Stanowisko DJ-a. Telewizor ustawiony na wiadomości na kablówce. Nie wiem, komu przyszło do głowy, że jakiś otłuszczony biały przychlast w babcinych okularach, który kłapał dziobem, choć dźwięk był wyłączony, w sam raz się nada do pełnej desperatów knajpy ze striptizem, ale ktoś tak właśnie postanowił, i oto proszę bardzo. Telewizja.
Barmanka powiedziała mi, że pod Szeptami niedawno kogoś zadźgali, po czym od razu dodała, że wybrałem znacznie bardziej elegancki lokal. Odparłem, że na zachodzie ludzie w ogóle chyba wolą noże. Cios nożem jest dużo bardziej osobisty, intymny i chrześcijański niż seria kul z przejeżdżającego samochodu. Takie rzeczy odstawiają tylko miastowe pizdy. A jak szykujesz się, żeby dziabnąć kolesia w oczodół, to przynajmniej ma szansę się zorientować, co się święci. Podstawowa kindersztuba.
Barmanka zachichotała. Parę miesięcy temu też tu kogoś zastrzelili. Różni się tu kręcą.
Była mormonką i pochodziła z Idaho. Całkiem przyjemna dla oka brunetka. Obcisły top i krótkie spodenki, za skąpe na taką pogodę, ale dziewczyna musi przecież jakoś podkreślić wdzięki. Tatusiowi by się to nie spodobało, ale, jak powiedziała, tatuś nie o wszystkim musi wiedzieć.
– Ja tam akurat taka nie jestem, ja tu za barem pracuję, nic więcej. Ale jakby co, to znajdzie się dziewczyna, która może dotrzymać ci towarzystwa. Każdy potrzebuje towarzystwa. Bez towarzystwa człowiek tylko błąka się po świecie. Trzysta dolarów.
– Niezła sumka jak za parę minut w szafie na szczotki – powiedziałem.
– Jak od gościa capi, to jest jeszcze drożej. – Mrugnęła porozumiewawczo i wskazała kciukiem jakiegoś zapuszczonego nafciarza.
Wyszedłem na papierosa, żeby to sobie przemyśleć. Przyjechałem tu zbierać różne smaczki, różne, prawda, detale do opowieści, wasz nieustraszony reporter donosi z samego środka amerykańskiego snu. Numerek za trzy stówy w kiblu na zajezdni kolejowej. Coś w tej wizji bardzo mnie rozbawiło. Ale raczej marne szanse, żeby mi to uwzględnili w rozliczeniu delegacji.
Właśnie wtedy zawołał mnie menel, który mieszkał w samochodzie. Otworzył okno i zaczął sępić o fajkę. Poszedłem na drugą stronę ulicy. Meksykanin! Z Vegas. (Ja pierdykam, ci Meksykanie to faktycznie wszędzie pojadą, całkiem jak Chińczycy). Powiedział mi, że przyjechał trzy miesiące temu, trochę popracował, ale potem nic więcej nie znalazł.
– Policja wygoniła mnie z parku – wyjaśnił – więc teraz śpię tutaj, ale benzyna zaraz mi się skończy, a ja przez całą noc nie mogę wyłączyć silnika, bo inaczej zamarznę. Rozumiesz więc mój dylemat, amigo? Widzisz, jaki mam tutaj problem? Jak tylko zużyję resztki paliwa, zamienię się w mrożonkę. Ja cię nie proszę o jałmużnę. Nie chcę zapomogi. Widziałem, jak wychodzisz z tej knajpy. Może doskwiera ci samotność, albo coś w tym stylu? Mogę ci obciągnąć za dwadzieścia dolców. Nie proszę o jałmużnę, co to, to nie. Ja chcę na to zapracować. Dwadzieścia dolców?
– Słucham?
– No dobra, to może piętnaście? – W jego głosie brzmiała prawdziwa nadzieja.
Co to niby ma być, na rany Chrystusa, szanowny panie kaznodziejo? Wściekłe, zdesperowane zadupie, oświetlone pomarańczowym blaskiem neonów w przeraźliwie mroźną noc. Pokryte błotem, solą i lodem, zamieszkane przez kundle na łańcuchu, które wylizałyby ci jaja, gdyby tylko dostały za to miskę zupy. Nie podobało mi się to miejsce. Ani śladu amerykańskiego snu. Nie tutaj. Nie ma tu czego szukać, trzeba iść dalej.
– Nie? Nie ma sprawy – powiedział. – W takim razie muchas gracias za papierosa. Niech ci Bóg błogosławi. Niech ci błogosławi. Tak jest. Niech ci Bóg błogosławi. Posłuchaj, przepraszam, że pytam, ale może masz jakieś drobne? Cokolwiek? Albo jeszcze jednego papierosa?
Żal mi było kolesia. Nie miałem serca mu powiedzieć, że prawdopodobnie wyceniał się znacznie poniżej średniej rynkowej. Przy takich stawkach musiałby obciągnąć pięć tysięcy kutasów, zanim zarobiłby te mityczne sto patyków. Dałem mu dziesięć dolców i fajkę na zapas.
– Dziękuję pięknie, gracias. Mam nadzieję, że jeszcze wyjdę na prostą, potrzeba mi tylko trochę szczęścia. Podobno szykuje się jakaś praca, jutro mają mi dać znać. Jakby to wypaliło, to skończyłyby się moje problemy. Trochę szczęścia, nic więcej nie potrzeba.
Co się dzieje w tym kraju? Związki zawodowe są temu zdecydowanie przeciwne. Musimy jakoś odizolować naszą silną amerykańską gospodarkę od globalnej ekonomii, która chyba tylko czyha, żeby zrujnować nasz standard życia.
James P. Hoffa, przewodniczący Związku Zawodowego Teamsters
Nigdy wcześniej żadne pokolenie nie miało jeszcze takiej szansy, jak my dzisiaj, żeby zbudować globalną gospodarkę, która nikogo nie pozostawi w tyle. To niepowtarzalna okazja.
Bill Clinton, były prezydent USA
Już wcześniej o tym mówiłem, a teraz zrobię to raz jeszcze. Jesteśmy częścią gospodarki światowej. Nie zamierzamy tego zmieniać.
Barack Obama, były prezydent USA
To ważny dzień w historii Michigan. Raz jeszcze pragnę podkreślić, że w najmniejszym stopniu nie jest to działanie wymierzone przeciwko związkom. Wierzę, że jest to rozwiązanie propracownicze.
Rick Snyder, gubernator
Amerykański sen umierał. Nie tylko w Williston i wszystkich tych małych miasteczkach, skąd uciekli mężczyźni, którzy potem przyjechali na północ, ale również tam, gdzie się narodził.
Pewnego mroźnego popołudnia tysiące związkowców zebrało się na błoniach przed stanowym Kapitolem, gdzie ustępujące właśnie, w większości republikańskie władze głosowały nad ustawą „prawa do pracy”. Michigan byłby dwudziestym czwartym stanem w USA, gdzie obowiązywałaby taka legislacja. Zdejmowała ona z pracowników zakładów związkowych obowiązek opłacania składek członkowskich przy jednoczesnym zachowaniu uprawnień do wszelkich świadczeń wynegocjowanych przez związek dla swoich członków. Był to ostateczny cios wymierzony w organizacje pracownicze, które i tak od dawna dogorywały. Nawet związkowcy nie lubią płacić składek. Kto przy zdrowych zmysłach zapłaciłby więc za coś, co mógł otrzymać za darmo?
W analogicznej sytuacji byli pracownicy sektora publicznego w Wisconsin. I – podobnie jak w Wisconsin – gubernator stanu Michigan myślał, że jeśli zada negocjacjom zbiorowym cios miłosierdzia (on sam używał orwellowskiej nowomowy – lubował się zwłaszcza w takich frazach jak „rozwiązania propracownicze” i „wolność wyboru”), to droga do Białego Domu stanie przed nim otworem.
To był szok, przynajmniej dla związkowców z Michigan. Trzeba pamiętać, że organizacja United Auto Workers obchodziła właśnie rocznicę – powstała siedemdziesiąt pięć lat wcześniej w miejscowości Flint, niedaleko od stolicy stanu.
– Kurwa, nawet do setki nie udało nam się dociągnąć – poskarżył mi się barczysty uczestnik protestu na schodach Kapitolu. W rękach trzymał transparent z napisem: „Związkowiec na całe życie”.
Powiedziałem mu, że mam nadzieję, że ma jeszcze ubezpieczenie zdrowotne, bo życie trwa krócej, niż nam się wydaje. Nie roześmiał się.
– Ciebie to śmieszy? Tu jest Północ, kutasiarzu. Tu jest Michigan, a oni chcą z nas zrobić jebane Missisipi.
Missisipi. Był blisko, ale niezupełnie chodziło o Missisipi.