Читать книгу Niebo na uwięzi - Christina Leunens - Страница 7

I

Оглавление

URODZIŁEM SIĘ 25 MARCA 1927 ROKU w Wiedniu jako Johannes Ewald Detlef Betzler, tłuste, łyse dziecko, którego podobiznę widziałem w albumach z fotografiami należących do mojej matki. Przeglądanie ich zawsze wiązało się z zabawnym odgadywaniem, czyje ramiona trzymają mnie na zdjęciu. Czy należą do matki, ojca, czy też do mojej siostry. Wygląda na to, że byłem taki jak większość dzieci: uśmiechałem się pełnymi dziąsłami, bardzo interesowałem się swoimi małymi stopami, a więcej powideł śliwkowych trafiało na moje ubranie aniżeli do ust. Uwielbiałem różowego kangura, który był dwa razy większy ode mnie, w związku z czym miałem problemy z ciągnięciem go za sobą. Nie przypadło mi natomiast do gustu cygaro, które ktoś wetknął mi w usta, co wnioskuję z tego, że na fotografii z nim płakałem.

Z dziadkami ze strony ojca byłem równie mocno zżyty jak z własnymi rodzicami. Nigdy nie poznałem dziadków ze strony matki, Omy i Opy, ponieważ zginęli pod lawiną na długo przed moimi narodzinami. Oma i Opa pochodzili z Salzburga i byli powszechnie znani ze swoich umiejętności wspinaczki i jazdy na nartach biegowych. Powiadano, że Opa potrafił z zamkniętymi oczami rozpoznać ptaka po jego śpiewie, a drzewo po szumie liści poruszających się na wietrze. Ojciec też mnie o tym zapewniał, więc wiem, że matka nie przesadzała. Powiedział, że Opa zdradził mu kiedyś, iż każde drzewo posiada własny szept. Mama na tyle dużo opowiadała mi o swoich rodzicach, że w końcu mogłem ich poznać, a nawet obdarzyć miłością. Przebywali gdzieś tam z Bogiem, patrząc na mnie z góry i otaczając opieką. Dzięki nim żaden potwór nie mógł się ukryć pod łóżkiem i chwycić mnie za nogi, gdybym musiał pójść do toalety w środku nocy, jak również żaden morderca nie mógł zakraść się, by dźgnąć mnie śpiącego w serce.

Nazywaliśmy dziadka ze strony taty „Pimbo”, a babcię „Pimmi”, po którym to słowie następował przyrostek „chen”, oznaczający w języku niemieckim „moja malutka”. Ten czuły zwrot powodował ciekawy efekt uboczny, ponieważ babcia zdawała się pod jego wpływem nieco kurczyć. Obydwa powyższe określenia wymyśliła za młodu moja siostra. Pimbo pierwszy raz wypatrzył Pimmichen na jednym z tych typowych, wyszukanych wiedeńskich bali, podczas którego tańczyła walca ze swoim przystojnym, odzianym w mundur narzeczonym. Gdy ten ostatni poszedł po nieco sekta1, dziadek wyznał mu, jak piękna jest jego przyszła żona. W odpowiedzi usłyszał, że tancerz nie jest narzeczonym kobiety, a jej bratem, po czym Pimbo nie dopuścił go już do ani jednego tańca z siostrą. Cioteczny dziadek Eggert usiadł, splatając kciuki, ponieważ żadna z obecnych na balu dam nie mogła się równać jego siostrze. Gdy cała trójka opuszczała zabawę, dziadek poprowadził swoich towarzyszy do wozu motorowego Benza, zaparkowanego zaraz za powozami. Następnie, opierając ramię na tylnym siedzeniu wehikułu, jakby był jego właścicielem, spojrzał z rozmarzeniem w niebo i powiedział: — Szkoda, że jest tu miejsce tylko dla dwojga. Mamy jednak tak piękny wieczór, że może przejdziemy się, zamiast jechać?

Pimmichen była obiektem zainteresowania dwóch wysoko postawionych w wiedeńskim środowisku kawalerów, ale wyszła za mojego dziadka, uważając go za najbardziej przystojnego, dowcipnego i czarującego ze wszystkich kandydatów, a przy tym wystarczająco bogatego. I w sumie tylko to ostatnie określenie do niego nie pasowało. Prawdę mówiąc, nawet burżuazja mogłaby go nazwać biednym jak mysz kościelna, szczególnie po wydatkach, jakie poniósł, zabierając babcię do najlepszych restauracji i oper w miesiącach poprzedzających ich ślub, musząc się wówczas posiłkować środkami z kredytu bankowego. Lecz było to tylko białe kłamstwo, ponieważ tydzień przed poznaniem babci dziadek zaciągnął w tym samym banku kredyt na małą fabrykę, która produkowała żelazka i deski do prasowania, a po kilku latach ciężkiej pracy stał się wystarczająco zamożny. Pimmichen lubiła nam opowiadać, jak dotychczasowy homar i szampan dzień po ślubie przekształciły się w sardynki i kranówkę.

Moja siostra, Ute, zmarła na cukrzycę cztery dni przed swoimi dwunastymi urodzinami. Nie pozwalano mi wchodzić do jej pokoju, gdy przyjmowała zastrzyki z insuliny, ale pewnego razu usłyszałem, jak matka powiedziała jej, żeby wkłuwała się w udo, jeśli ma zbyt obolały brzuch. Wówczas nie posłuchałem zakazów i zastałem ją z zielonym trachtem2 podciągniętym na brzuchu. Pewnego dnia zapomniała przyjąć zastrzyk po powrocie ze szkoły. Matka spytała ją, czy wzięła insulinę, a ona odparła: — Ja, ja. — Ale przy niekończących się zastrzykach jej odpowiedź stanowiła raczej bezrefleksyjnie powtarzany refren niż rzeczywiste potwierdzenie.

Niestety, bardziej niż ją pamiętam jej skrzypce, ich błyszczący tył z prążkowanymi emblematami, sosnowy zapach żywicy, którą nacierała smyczek, i chmurę, jaką tworzyła żywica w momencie, gdy zaczynała grać. Czasami siostra pozwalała mi spróbować, ale nie wolno mi było dotykać końskiego włosia, ponieważ mogłoby od tego sczernieć. Nie mogłem także naciskać smyczkiem tak jak ona ani uderzać nim o struny, jak również obracać kołków w skrzypcach, gdyż struny mogłyby pęknąć, a byłem wówczas zbyt mały, żeby rozpoznać te zagrożenia. Kiedy jednak miałem szczęście, by pociągnąć smyczkiem po strunach na tyle, by wydać dźwięk, który wyłącznie mnie samego mógł wprawić w zachwyt, mogłem liczyć na to, że siostra i jej ładna przyjaciółka wybuchną śmiechem, a matka zawoła mnie, żebym pomógł jej w jakimś przykrym obowiązku, z którym nie byłaby w stanie sobie poradzić bez odważnego czterolatka. — Johannesie! — Podejmowałem ostatnią próbę, ale nigdy nie udało mi się ułożyć smyczka w sposób, w jaki pokazała mi to Ute. Moje próby kończyły się trafieniem smyczkiem w mostek skrzypiec, ścianę lub nawet czyjeś oko. Skrzypce były mi wyrywane z rąk i mimo wściekłego zawodzenia odprawiano mnie za drzwi. Pamiętam poklepywanie po głowie, jakim żegnała mnie Ute i jej przyjaciółka, jak również chichoty, zatrzaskiwanie drzwi i wznawianie przez nie ćwiczeń gry.

Te same zdjęcia mojej siostry stały na stoliku w kącie naszego salonu, aż z upływem lat, jedno po drugim, wszystkie moje wspomnienia zostały zredukowane do tych kilku póz z fotografii. Trudno mi było sprawić, żeby ożyły, poruszyły się lub zrobiły coś wykraczającego poza słodkie i nieświadome uśmiechanie się, podczas gdy ja zmagałem się z perypetiami swego życia.

Pimbo zmarł na cukrzycę niecałe dwa lata po Ute, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, choć nigdy nie był świadom tego, że choruje. Kiedy odzyskiwał siły po przebytym zapaleniu płuc, cukrzyca wyszła ze stanu uśpienia, powodując u niego nieuleczalny smutek. Dopiero wówczas bowiem poczuł, że to on przekazał mojej siostrze chorobę, która doprowadziła ją do śmierci. Rodzice powiedzieli, że po prostu pozwolił sobie na śmierć. W tym czasie Pimmichen miała już siedemdziesiąt cztery lata i nie chcieliśmy, by borykała się ze wszystkim sama, więc przyjęliśmy ją do siebie. Na początku wcale jej się to nie podobało, ponieważ czuła, że będzie się nam narzucać. Każdego ranka przy śniadaniu uspokajała rodziców, że długo nie będzie im zawracać głowy… lecz to nie uspokajało ani ich, ani mnie, ponieważ nikt nie chciał, żeby umarła. Każdy rok miał być dla Pimmichen ostatnim, a w każde Boże Narodzenie, Wielkanoc i urodziny ojciec unosił szklankę w powietrze, mrugając wilgotnymi oczami i mówiąc, że to może być ostatni rok, kiedy świętujemy wszyscy razem. Zamiast z biegiem lat coraz bardziej wierzyć w jej długowieczność, w dziwny sposób pokładaliśmy w niej coraz mniejszą wiarę.

Nasz dom był jednym ze starszych budynków dostojnie pomalowanych na schönbrunnerowską żółć3, kolor powszechny w Austrii. Był usytuowany w szesnastej dzielnicy Wiednia, o nazwie Ottakring, znajdującej się na zachodnich obrzeżach miasta. Chociaż mieszkaliśmy w granicach miasta, częściowo otaczały nas lasy, Schottenwald i Gemeindewald, a częściowo łąki. Kiedy wracaliśmy do domu z centrum Wiednia, zawsze czułem się tak, jakbyśmy mieszkali na wsi, a nie w stolicy. Należy zaznaczyć, że Ottakring nie była uważana za jedną z najlepszych dzielnic do mieszkania. Wręcz przeciwnie, wraz z Hernals uchodziła za jedną z najgorszych. Jej zła reputacja wynikała z tego, że część dzielnicy rozciągająca się w stronę miasta była zamieszkana przez tych, których starsze osoby nazywały ludźmi gorszego sortu, co moim zdaniem oznaczało, że byli biedni lub gotowi zrobić wszystko, aby nie popaść w nędzę. Ale my na szczęście żyliśmy z dala od tego wszystkiego. Z okien naszego domu co prawda nie mogliśmy zobaczyć pokrytych winnicami wzgórz, słynących z owocowego weißwein4, wytwarzanego z winogron, które przez całe lato dojrzewały w słońcu. Gdy jednak wsiadaliśmy na rowery, wystarczyło kilka minut jazdy krętymi drogami, by znaleźć się tuż pod winnicami. Z okien domu widzieliśmy domostwa sąsiadów, trzy z nich w kolorze starego złota lub zieleni myśliwskiej, najczęściej używanych alternatyw dla schönbrunnerowskiej żółci.

Po śmierci dziadka to mój ojciec zajął się kierowaniem fabryką. Miał ku temu niezbędne doświadczenie, ponieważ kiedy Pimbo był dyrektorem, ojciec pracował pod jego kierownictwem, nadzorując robotników. Matka ostrzegała ojca przed niebezpieczeństwami wynikającymi z tego, że firma robi się zbyt duża. Mimo to ojciec postanowił połączyć firmę z Urządzeniami Yaakova, które nie były większe niż Żelazka Betzlera, ale eksportowały swoje produkty na cały świat, przynosząc imponujące zyski. Ojciec twierdził, że sto procent zera to wciąż zero, a jakby na to nie patrzeć, niewiele mnóstwa daje już znacznie więcej. Był zadowolony ze swojej spółki i wkrótce Yaakov & Betzler eksportował zmodernizowane żelazka i sprzęt gospodarstwa domowego do różnych dziwnych krajów. Ojciec kupił globus, a pewnego wieczoru po obiedzie pokazał mi Grecję, Rumunię i Turcję. Wyobrażałem sobie Greków, Rzymian (myślałem, że Rzymianami nazywa się właśnie mieszkańców Rumunii5) i Turków w sztywnych tunikach.

W pamięci utkwiły mi szczególnie dwa wydarzenia z mojego wczesnego dzieciństwa, choć te chwile nie były ani najszczęśliwsze, ani najsmutniejsze w tych chłopięcych latach. Nie przedstawiały sobą niczego wielkiego, a jednak to właśnie je zdecydowała się zachować moja pamięć. Gdy matka płukała sałatę, pierwszy dostrzegłem ślimaka pomiędzy liśćmi. Zauważywszy go, jednym ruchem ręki wrzuciła nieboraka do śmieci. Mieliśmy kilka pojemników na odpadki, z których jeden był przeznaczony na skórki, obierki i skorupki, które matka zakopywała w naszym ogrodzie. Obawiałem się, że ślimak się udusi, gdyż w koszu było dość dużo płynnych odpadków. Matka nie pozwoliła mi mieć psa ani kota, ponieważ była uczulona na sierść zwierząt, więc po błaganiach z mojej strony i chwili wahania z jej, mimiką wyrażając mdłości, zgodziła się, żebym trzymał ślimaka w półmisku. Była tak słodka, jak słodkie są matki. Ślimak codziennie dostawał ode mnie sałatę. Zrobił się większy niż jakikolwiek inny, którego kiedykolwiek widziałem — wielki jak moja pięść. Cóż, może prawie. Wysuwał głowę z muszli, gdy słyszał, że nadchodzę, wykręcał swoje ciało i kierował na mnie czułki, wszystko to, oczywiście, we własnym powolnym rytmie.

Pewnego ranka zszedłem na dół i zobaczyłem, że mój ślimak zniknął. Nie musiałem daleko szukać, aby go odnaleźć, i po zdjęciu ze ściany włożyłem go z powrotem do półmiska. Weszło mu to jednak w nawyk, wskutek czego uciekał co noc i oddalał się coraz bardziej, a ja zaczynałem dzień od poszukiwania i odklejania go od nóg stołu, wyeksponowanej miśnieńskiej porcelany, tapety czy czyjegoś buta. Pewnego ranka spieszyłem się do szkoły, więc matka stwierdziła, że będę mógł go poszukać dopiero po śniadaniu, o ile zostanie mi wystarczająco dużo czasu. Gdy to powiedziała, położyła tacę na ławie i usłyszeliśmy chrupnięcie. Odwróciła tacę i znalazła pod nią mojego ślimaka, roztrzaskanego na kawałki. Płakałem tak, jak nie przystoi w tym wieku, lecz wcale mnie to nie powstrzymało. Nie przestałem nawet wtedy, kiedy przybiegł ojciec, myśląc, że zrobiłem sobie krzywdę nożem do mięsa. Było mu przykro, że nie może pomóc, ponieważ musiał wyjechać do pracy, więc matka mi obiecała, że naprawi ślimaka. Byłem w takim stanie, że w końcu zdecydowała, iż nie muszę iść do szkoły.

Pobiegłem po klej, by posklejać kawałki skorupy, lecz matka obawiała się, że klej przesiąknie i zatruje ślimaka. Uważała, że najlepiej będzie utrzymywać na nim wilgoć, zraszając muszlę kroplami wody. W ciągu godziny mój biedny przyjaciel skurczył się i strasznie zmizerniał. Na tym etapie Pimmichen zaproponowała, abyśmy udali się do Le Villiers, francuskich delikatesów na placu Albertina, aby zakupić paczkę muszli ślimaków jadalnych. Przygnaliśmy z powrotem i położyliśmy w półmisku nową muszlę, ale nic się nie wydarzyło — mój ślimak nie wyszedł ze starej. W końcu pomogliśmy zwiędniętej resztce życia dostać się do nowej skorupy, z kawałkami starej wciąż przyklejonymi do grzbietu. Po kolejnych dwóch dniach opieki i smutku stało się jasne, że mój zwierzak nie żyje. Jego śmierć przeżyłem mocniej niż własnej siostry czy dziadka, ale wynikało to wyłącznie z tego, że byłem starszy — na tyle dorosły, by zrozumieć, że już nigdy więcej go nie zobaczę.

Drugi incydent nie był tak naprawdę incydentem. To był po prostu jeden z tych piątkowych wieczorów, podczas których rodzice wychodzili na przyjęcia, wystawy lub do opery, a Pimmichen i ja topiliśmy na patelni całą kostkę masła, by usmażyć sznycel. Stojąc przed kuchenką, zanurzaliśmy w maśle kawałki chleba i wkładaliśmy je prosto do ust, podczas gdy nasze widelce robiły się piekielnie gorące. Potem zrobiła nam na deser kaiserschmarrn6, wybierając i wrzucając do garnka każdy składnik, którego nie wolno mi było jeść, aby na moment dać znacznie więcej rozkoszy podniebieniu niż chwilę wcześniej oczom. Zwykle nie mogłem nawet marzyć o takich specjałach, ponieważ matka obawiała się, że tak tłuste dania mogą wywołać cukrzycę. Gdyby tylko poznała prawdę. Z jakiegoś powodu to wszystko smakowało jednak dzięki świadomości, że ani ona, ani nikt inny nie ma o tym pojęcia.

Pewnego dnia, w połowie marca 1938 roku, ojciec zabrał mnie ze sobą do szewca, który specjalizował się w butach dla osób niepełnosprawnych. Pamiętam to, ponieważ zbliżały się moje jedenaste urodziny, a na ścianie u szewca wisiał kalendarz. Gdy czekaliśmy na ławce, nie mogłem przestać odliczać dni do urodzin, ponieważ wiedziałem, że rodzice dadzą mi chiński latawiec. Możesz mi wierzyć, że nie określiłbyś stóp mojego ojca jako upośledzenia, lecz po całym dniu stania w pracy były obolałe. Pimmichen również kupiła tam dla siebie buty, a Herr7 Grubera bardzo sobie ceniła. Upierała się, że zmienia on życie ludzi, twierdząc, że obolałe stopy odbierały dotąd starszym osobom wolę życia. Kiedy Herr Gruber wykonywał parę butów, obowiązkowo uwzględniał wszelkie bolące haluksy, odciski i guzki, jakie pojawiają się wraz z wiekiem. Jego produkty cieszyły się wzięciem, o czym przekonaliśmy się tego dnia, czekając wśród innych osób w jego wąskim sklepie, pachnącym skórą i olejem garbarskim.

Kopałem nogą o nogę, by szybciej płynął mi czas, gdy nagle na zewnątrz rozległ się ogromny grzmot, jakby niebo spadło nam na głowy. Podskoczyłem, żeby zobaczyć, co się dzieje, lecz ojciec kazał mi zamknąć drzwi, ponieważ wpadał przez nie chłód. Po chwili zdało mi się, że cały Wiedeń wykrzykuje to samo, ale powstał zbyt wielki hałas, by rozróżnić pojedyncze słowa. Zapytałem o to mojego ojca, ale i on nie był w stanie wyłowić znaczenia, choć coraz bardziej się denerwował, gdy widział, jak długa wskazówka przesuwa się po tarczy zegara. Herr Gruber zignorował to, co działo się na zewnątrz, wciąż skupiając się na zdejmowaniu miary z cierpiącego na polio chłopca, który potrzebował, by podeszwa lewego buta zrekompensowała mu dziesięć centymetrów różnicy długości nogi, których brakowało, odkąd przestała rosnąć. Kiedy Herr Gruber zajął się moim ojcem, ten nie potrafił pozostać w bezruchu, zwłaszcza gdy szewc skończył pomiary stóp i przeszedł do sprawdzania długości nóg, czy są idealnie równe. Gdyby nie były, miałoby to zgubny wpływ na plecy ojca. Herr Gruber traktował wszystkich tak samo. Babcia mówiła, że dba o wszystkich.

W drodze powrotnej udaliśmy się na Heldenplatz, a tam, czego nigdy nie zapomnę, zobaczyłem największą liczbę ludzi w całym swoim życiu. Zapytałem ojca, czy jest ich milion, ale on odparł, że raczej kilkaset tysięcy. Nie robiło mi to większej różnicy. Samo patrzenie na nich sprawiało, że czułem się, jakbym tonął. Jakiś mężczyzna z balkonu pałacu wrzeszczał z całych sił, a tłum ludzi podzielał zarówno jego furię, jak i entuzjazm. Byłem zdumiony, że mniej więcej setka dorosłych i dzieci wspięła się na pomniki księcia Eugeniusza Sabaudzkiego i Arcyksięcia Karola, obydwu uwiecznionych na koniach. Zrobili to, by wszystko obserwować z góry. Też chciałem się wspiąć i błagałem ojca o zgodę, lecz mi zabronił. Była muzyka, owacje, machanie flagami. Każdy mógł się przyłączyć. To było niesamowite. Ich flagi miały znaki, które wyglądały, jakby miały się zacząć obracać, gdyby zawiał wiatr. Zupełnie jak wiatraki poruszające swoimi czterema ramionami.

W tramwaju, którym wracaliśmy do domu, ojciec po prostu wpatrywał się przez okno w pustkę. Byłem urażony, że nie pozwolił mi się przyłączyć do zabawy, kiedy znajdowaliśmy się tak blisko niej. Ile by go to kosztowało? Poświęcenia kilku nędznych minut? Analizowałem jego rysy z profilu… aparycja sama w sobie była dość delikatna, lecz podły nastrój sprawiał, że ojciec robił się brzydki, co sobie uświadomiłem ze wstydem. Jego usta wyrażały determinację, twarz była napięta, nos prosty i ostry, brwi ściągnięte z irytacją, a oczy skupiały się na czymś, co było do tego stopnia nieobecne, że nic nie mogło odciągnąć jego uwagi. Podobnie jak i mojej, tak długo, jak z nim przebywałem. Jego staranna fryzura nie wydawała się już tym profesjonalnym narzędziem, które wzmacniało jego przekaz, gdy namawiał klienta do zakupu. Pomyślałem sobie: mój ojciec bardziej troszczy się o swoją pracę, zyski i fabrykę niż o zapewnienie rodzinie jakiejkolwiek rozrywki. Gniew powoli jednak ucichł i zrobiło mi się go żal. Włosy ojca nie były już tak ładne — na czubku głowy rosły w zaledwie kilku miejscach i były wyraźnie przerzedzone. Skorzystałem z okazji, gdy tramwaj przechylił się na zakręcie, aby zwiesić się ku twarzy ojca znacznie bardziej, aniżeli wywołał to ruch pojazdu.

Vater8, kim był mężczyzna na tamtym balkonie? — spytałem.

— Ten człowiek — odpowiedział, obejmując mnie ramieniem, ale nie patrząc przy tym w moją stronę, lecz na zmianę raz mocniej, raz słabiej przyciskał mnie do siebie — nie powinien obchodzić takich małych chłopców jak ty, Johannesie.

Niebo na uwięzi

Подняться наверх