Читать книгу Niebo na uwięzi - Christina Leunens - Страница 9
III
Оглавление19 KWIETNIA, w dniu poprzedzającym urodziny Adolfa Hitlera, zostałem przyjęty do Deutsches Jungvolk (młodszej sekcji Hitlerjugend), jak to było wówczas w zwyczaju. Rodzice nie mieli w tej kwestii wyboru, ponieważ członkostwo stało się obowiązkiem. Matka próbowała podnieść ojca na duchu, mówiąc mu, że nie mam braci i że zmieniam się w odludka, a wyjście z domu i spędzenie czasu z innymi dziećmi dobrze by mi zrobiło. Zwróciła uwagę, że nawet katolickie grupy młodzieżowe uczyły się używać broni i chodziły na strzelnicę, więc to nie jest tak, jakby trwała I wojna światowa, a mnie właśnie wysyłano pod Verdun. Matka, co mogłem wywnioskować z jej twarzy, wbrew sobie uważała, że w mundurze mi do twarzy. Poprawiła moją brązową koszulę i zawiązaną chustę oraz pociągnęła mnie za płatki uszu. Ojciec ledwie podniósł wzrok znad swojej kawy, żeby zarejestrować moją obecność, i nie mogłem pozbyć się myśli, że nawet gdybym wyruszał właśnie na wojnę w imię zakończenia wszelkich wojen, prawdopodobnie zachowywałby się równie obojętnie.
Tego lata nam, Jungvolk, przydzielono pierwsze ważne zadanie. Z całego miasta zebrano wszelkie książki przesiąknięte perwersją lub dekadencją, a my mieliśmy je spalić. Temperatura w tamtym miesiącu była wysoka — w nocy nie dało się wytrzymać pod kołdrą — a w połączeniu z ogniskami, jakie właśnie rozpaliliśmy, żar zrobił się nie do zniesienia. My, jako najmłodsi, mieliśmy przynosić książki nastoletnim chłopcom z Hitlerjugend, którzy dostąpili zaszczytu rzucenia ich na stos. Ja i moi rówieśnicy zazdrościliśmy im, bo, oczywiście, to było w tym wszystkim najzabawniejsze, ale jeśli któryś z nas dla draki samowolnie wrzucił książkę do ognia, od razu dostawał policzek.
Wkrótce powietrze wokół ognia zrobiło się tak gorące, że trudno było nim oddychać. Dym był czarny i śmierdział płonącym atramentem. Książki nie chciały się palić. Wydawały rozrywające bębenki w uszach trzaski i wystrzeliwały rozpalonymi do czerwoności kawałkami, stanowiąc zagrożenie dla ubrań i oczu. Ustalona hierarchia nie trwała długo. W mgnieniu oka rzucanie książek stało się zadaniem pariasów. Jakże kłopotliwe i trudne było dla mnie, przy moich wątłych ramionach, wrzucanie książki po książce, tomu po tomie, wystarczająco daleko w płomienie. Jedno nazwisko wpadło mi w oko: Sigmund Freud. Widziałem je już wcześniej na półkach naszej biblioteczki. Potem mignął mi Kurt Freitag, Paul Nettl, Heinrich Heine i Robert Musil, podobnie jak mój podręcznik historii, zapewne wówczas już przestarzały. Niezdarnie upuściłem go u swoich stóp. Ogień nie znał umiaru i ten tom też się szybko zapalił, zwiędnął, a jego kartki unosiły się w powietrzu, robiąc kilka salt w ostatnim zrywie życia, jarząc się na chwilę przed zatraceniem.
Kiedy wróciłem do domu, w naszej bibliotece dostrzegłem luki, wzbudzające we mnie niejasne, nieprzyjemne wrażenie, jakby klawisze pianina zostały przyciśnięte i nie wróciły do poprzedniego położenia. W niektórych miejscach cała półka książek przewróciła się niczym domino, by ukryć powstałe na niej braki. Matka miała problem z samodzielnym wyniesieniem prania na górę i kiedy właśnie powoli wracała, podskoczyła na mój widok. Myślałem, że to dlatego, iż cała moja twarz była czarna, lecz gdy chciałem jej pomóc z praniem, uświadomiłem sobie, że trzymany przez nią kosz jest pełen książek. Zająkując się, powiedziała, że odłożyła je na wypadek, gdyby zimą zabrakło gazet do rozpalania ognia, a przecież palenie ich w upał nie miałoby sensu. Zapomniałem języka w gębie. Byłem tylko w stanie pomyśleć, czy ona naprawdę nie zdawała sobie sprawy z kłopotów, jakie mogła na nas sprowadzić. Matka z kolei kazała mi zdjąć buty i wykąpać się.
Co dziwne, kiedy została zmuszona do uczęszczania na lekcje macierzyństwa, atmosfera w naszej rodzinie się rozluźniła. Ojciec lubił jej z tego powodu dokuczać przy obiedzie. Raz uderzył pięścią w stół i podniósł talerz w oczekiwaniu na dokładkę, rycząc, że nadszedł czas, aby matka zaczęła również uczęszczać na zajęcia dla żon! Wraz z Pimmichen uwielbialiśmy, kiedy skarżył się, że matkę wciąż dzielą kilometry od otrzymania Krzyża Honorowego Niemieckiej Matki, medalu przyznawanego matkom, które urodziły pięcioro dzieci. Mutter rumieniła się, zwłaszcza gdy dołączałem do żartów, mówiąc:
— Tak, mutti, więcej braci i sióstr!
A Pimmichen dorzucała:
— Czy powinnam już zacząć robić na drutach?
Nasze zachęty przybierały na sile, gdy matka zakładała cienkie brązowe włosy za uszy, delikatnie odpowiadając, że jest zbyt stara, by mieć więcej dzieci. Polowała na komplementy i oczywiście je dostawała. Ojciec powiedział też, że ma nadzieję, iż w szkole macierzyństwa nauczyli ją, jak się robi ładne, pulchne dzieci, wówczas Pimmichen klepnęła go w dłoń, choć te sprawy nie były już dla mnie tajemnicą. Zdążyłem się nauczyć wszystkiego, co trzeba, na zajęciach przyrody w szkole.
Ojciec wzdychał, mówiąc, że zbyt szybko się z nią ożenił — gdyby tylko odczekał, otrzymaliby pożyczkę małżeńską, której jedna czwarta byłaby umarzana wraz z każdym nowo narodzonym dzieckiem. Matka mogłaby się wówczas bardziej przysłużyć finansom domowym. Może lepiej było się rozwieść i zacząć od nowa? Matka mrużyła oczy w udawanym gniewie i oświadczała, że zgodzi się wyłącznie pod warunkiem, że część z tego dostanie na zbytki i kupi sobie kilka nowych sukienek. Miała na myśli reichs-marki, które wciąż wydawały się nam obcą walutą. Matczyne kości policzkowe były szerokie, a usta układała w cienką powabną linię, lecz nie na długo. Chwilę później bowiem już drgały i krzywiły się, aż do momentu, gdy chichot ojca na dobre wyzwalał również jej uśmiech. Podobało mi się, gdy rodzice okazywali sobie czułość na naszych oczach. Za każdym razem, gdy ojciec całował matkę w policzek, robiłem to samo babci.
Radosny nastrój nie trwał długo. Myślę, że maksymalnie do następnego miesiąca, prawdopodobnie października, kiedy to pojawiły się kłopoty. Wszystko zaczęło się, gdy kilka tysięcy członków katolickich grup młodzieżowych zebrało się na mszy świętej w katedrze św. Szczepana. Więcej osób zgromadziło się dokoła świątyni, nie znajdując miejsca wewnątrz starych kamiennych murów. Następnie przed katedrą, w samym sercu Wiednia, śpiewali hymny religijne i austriackie pieśni patriotyczne. Ich hasłem było: „Chrystus jest naszym przewodnikiem” — po niemiecku führerem. Demonstracja ta odbyła się w odpowiedzi na wezwanie kardynała Innitzera.
Nie było mnie tam, ale słyszałem o niej na nadzwyczajnym spotkaniu naszej grupy młodzieżowej. Andreas i Stefan wszystko widzieli i zdali nam barwne relacje. Staram się być szczery, więc przyznam, że w owym czasie Adolf Hitler był dla mnie równie ważny jak własny ojciec, jeśli nawet nie ważniejszy. Z pewnością stawiałem go już wyżej od Boga, w którego straciłem wiarę. W sensie biblijnym wyrażenie „Heil Hitler” budziło skojarzenie ze „świętym, uświęconym”15. Niestosowne postępowanie katolików rozwścieczyło nas. To była groźba, obraza naszego ukochanego Führera. Świętokradztwo. Nie mieliśmy zamiaru stać bezczynnie i tolerować czegoś takiego. Następnego dnia niektórzy spośród członków Jungvolk przyłączyli się do starszych chłopców z Hitlerjugend, mających wtargnąć do pałacu arcybiskupiego i bronić naszego Führera, zrzucając na podłogę wszystko, co tylko dało się zrzucić — świece, lustra, ozdoby, posągi Maryi Panny, śpiewniki. W zasadzie jedyną próbą powstrzymania nas była modlitwa, a w niektórych pomieszczeniach nawet tego nie podejmowano.
Kilka dni później stałem na Heldenplatz w tłumie porównywalnym z tym, od jakiego ojciec odciągnął mnie ponad pół roku wcześniej. Transparenty z hasłami Innitzer i Żydzi to jedna rasa! Księża na szubienice! Precz z politykami katolickimi! Bez Żydów i Rzymu zbudujemy prawdziwą niemiecką katedrę! oraz innymi tego typu — wszystkie w ogromnych formatach — łopotały na wietrze, wydając dźwięki, które, jak sobie wyobrażałem, mógłby wydawać tylko wielki ptak. To było zbyt kuszące. Tym razem postanowiłem wspiąć się na jeden z pomników, bardziej skłaniając się ku odwzorowanemu koniowi księcia Eugeniusza Sabaudzkiego niż arcyksięcia Karola. Szturchnąłem Kippiego i Andreasa, lecz oni uznali, że tłum jest zbyt gęsty, by się przez niego przedrzeć. Ale mnie to nie przeszkadzało. Byłem nie tylko chętny, ale i wystarczająco mały. Przeszedłem między ludźmi, a po serii potknięć i poślizgnięć udało mi się wspiąć po zimnej przedniej nodze konia. Objąłem go ramieniem i trzymałem mocno, aby nie zostać zepchniętym przez innych, którzy wspięli się tam już przede mną. Z góry rejwach wydawał się inny, niemal magiczny, a ja obserwowałem poniżej morze zlewających się ze sobą maleńkich osób. Przypominali mi drzewo, hałaśliwe i wibrujące głosem wróbli, których nie da się dostrzec, dopóki jakaś tajemnicza siła nie każe im wzlecieć. Wtedy zamilknie śpiew, a rozlegać się będzie tylko potężne łopotanie, gdy z drzewa wyłoni się jakaś forma, złożona z niezliczonych drgających punktów utrzymywanych w całości przez jakąś czystą, nieomylną siłę, która sprawia, że wszystkie ptaki wspólnie będą skręcać, wirować i pikować na niebie, podczas gdy ów byt wzniesie głowę jako jedno olbrzymie stworzenie.
***
Krótko po opisanych przeze mnie wydarzeniach na dobre nastały listopadowe chłody. Niebo było bezchmurne, słońce stanowiło tylko odległą plamkę, a drzewa straciły już liście. Napięcie wisiało w powietrzu. Pamiętam, że właśnie w listopadzie rozeszły się wieści o żydowskim uczniu, który wszedł do niemieckiej ambasady w Paryżu i zastrzelił tamtejszego urzędnika. Plotki się szerzyły, ulica żądała zemsty, a wiele żydowskich witryn sklepowych w całej Rzeszy zostało roztrzaskanych na kawałki. Nie pozwolono mi wychodzić na zewnątrz, ale o wszystkim dowiedziałem się z radia. Nazywano to Kristallnacht16, a ja wyobrażałem sobie pokruszone kawałki kryształów, niczym śnieg pokrywające ulice i chodniki Rzeszy, wydające głuche brzęki i dzwonienia, gdy ich warstwa robiła się coraz grubsza. Oczami wyobraźni widziałem stalaktyty ze szkła trzymające się okiennych ram, dopełniające arktycznego wystroju, skrzącego się i złowieszczego.
Po tych wydarzeniach ojciec był nieobecny przez wiele dni, a kiedy pojawiał się w domu, jego nastrój był tak kiepski, że często żałowałem, iż wrócił. W domu nikt już nie był skory do żartów, zwłaszcza gdy fabryka Yaakov & Betzler nagle zmieniła nazwę na Betzler & Betzler. Nawet matka i babcia zachowywały ostrożność, gdy się do niego zwracały. Zniżały głos, pytając, czy może chciałby kawy. A może jakąś przekąskę? Przez pokój, w którym przebywał, przemykały na paluszkach, tace co najwyżej pozostawiały w zasięgu jego ręki i nawet nie kłóciły się o nadgryzione biszkopty odłożone do naczynia razem z innymi. Zachowywały się jak myszy, a on jadł jak myszka.
Byłem jedyną osobą, która dobrze się bawiła, przebywając z dala od domu i panujących tam złożonych napięć. Maszerowaliśmy ze śpiewem na ustach przez przyszłe pola słoneczników, pszenicy i kukurydzy. Przy akompaniamencie zazdrosnych okrzyków wron raczyliśmy się pajdami chleba z masłem. Nigdy nie smakował on równie dobrze jak wtedy, ze słabym słońcem ogrzewającym nasze plecy. Poza niezmierzonymi połaciami brązu były kolejne niezmierzone połacie, a za nimi jeszcze kolejne. Za każdym razem maszerowaliśmy coraz dalej, do dziesięciu kilometrów, podczas gdy worek na moich plecach robił się ciężki, a stopy piekły w takim samym stopniu, w jakim pokrywały się pęcherzami, lecz nawet nie przeszło mi przez myśl, by narzekać. To samo można było powiedzieć o moim nowym przyjacielu, Kippim. Gdy jego utykanie robiło się zauważalne, walczył jeszcze mocniej, by to ukryć. Mieliśmy zamiar podbić świat, zrobilibyśmy to dla Führera, choć nie mogłem przestać myśleć o tym, że świat jest jednak wielkim miejscem.
W pewien weekend udaliśmy się na specjalny obóz, aby się nauczyć, jak samodzielnie radzić sobie na łonie natury. Mniej ze względu na umiejętności, a bardziej przez szczęśliwy traf znaleźliśmy niedojrzałe jeżyny, złowiliśmy kilka młodych pstrągów i złapaliśmy chudego zająca. Nasze brzuchy nie były pełne, ale głowy wręcz przepełnione dumą, gdy wokół ogniska śpiewaliśmy pieśni zwycięstwa. Noc pod gołym niebem była dla nas męcząca, ale na szczęście, gdy nadszedł długo wyczekiwany poranek, jadąca naszym śladem ciężarówka dostarczyła nam bardziej sute śniadanie. Nasz przywódca, Josef Ritter, był tylko dwa lata starszy od nas, ale znacznie bardziej doświadczony. Nauczył nas nowej gry, w której podzielił nas na dwa oddziały i rozdał opaski, które każdy chłopiec miał nosić na ramieniu. Następnie wyjaśnił, że pchnięcie kogoś na ziemię czyniło go jeńcem.
Kiedy pozwolił nam się rozbiec, uciekałem, jak gdyby od tego zależało moje życie. To była świetna zabawa. Nasz zespół, niebiescy, pojmał o czterech jeńców więcej niż czerwoni, więc zdecydowanie wygrywaliśmy. Kippi był bohaterem — sam złapał trzech jeńców, podczas gdy ja nie złapałem ani jednego, a w zasadzie po prostu unikałem ataków. Wtedy czerwoni zaczęli naciskać Kippiego, więc przybyłem mu na ratunek i z jego pomocą pochwyciłem swojego pierwszego jeńca. Potem pobiegłem przez teren gry, próbując znaleźć Kippiego, a następnie posłałem na ziemię jeszcze dwóch chłopców, nim sam stałem się jeńcem. My, pojmani, mieliśmy usiąść pod koroną starego świerka i właśnie wtedy ujrzałem Kippiego ze zdjętymi butami. Jego popękane pęcherze były czerwone i otwarte. Nie pomyślałem o tym, żeby go tam szukać. Pomachał mi butem przed twarzą, by mnie obezwładnić, lecz dysponowałem potężniejszą bronią — własnym zapachem.
Wróciłem do domu wyczerpany i nie byłem w stanie wejść po schodach bez wciągania się po poręczy. Matka była zaniepokojona, kiedy mnie zobaczyła, i nazwała swoim biednym maleństwem, jej zmęczonym małym chłopcem, ale nie byłem w nastroju do uścisków i pocałunków. Usiadłem na łóżku, żeby zdjąć buty turystyczne, a potem położyłem się, żeby móc rozpiąć ich zapięcia z nogami w powietrzu… były takie ciężkie. Obudziłem się rano, wciąż lepki, ale w pachnącej czystością piżamie z wzorem w szczeniaczki, co sprawiło, że poczułem się głupio, po części dlatego, że nie pamiętałem, żebym się rozbierał. Początkowo myślałem, że jestem w czyimś pokoju, gdy wodziłem wzrokiem od ściany do ściany i widziałem kolor morelowy zamiast oliwkowej zieleni. Wtedy zrozumiałem, że moje mapy bitew, instrukcje robienia węzłów i maska gazowa zostały zastąpione przez oprawione plakaty kwitnących wiśni i jabłoni. Wówczas wprawdzie wciąż miałem w pokoju pluszaki, ale wszystkie znajdowały się już na dnie skrzyni. Teraz kangur, pingwin i bawół powróciły z niej, zasiadłszy na moim biurku. Ich głowy zwisały anemicznie na bok, a wyrazem swoich twarzy wydawały się za coś przepraszać, zupełnie jakby swego nowo odzyskanego statusu nie traktowały poważnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki