Читать книгу Niebo na uwięzi - Christina Leunens - Страница 8
II
ОглавлениеKILKA TYGODNI PÓŹNIEJ przyszło dwóch mężczyzn, aby na noszach zabrać babcię na referendum w sprawie Anschlussu, co oznaczało wyrażenie opinii, czy popiera aneksję Austrii jako prowincji Rzeszy Niemieckiej. Rodzice poszli z rana oddać swoje głosy. Babcia była w najlepszym stanie, odkąd poślizgnęła się na lodzie i złamała biodro, wracając z apteki, gdzie zakupiła maść z mentolem na problemy z kolanami.
— Na szczęście tamtego dnia poszłam do apteki — powiedziała mężczyznom, którzy po nią przyszli. — To naprawdę uleczyło mój artretyzm! Nie myślę już o swoich kolanach, ponieważ biodro boli mnie znacznie bardziej! To najlepsze lekarstwo na ból — po prostu znajdź jakiś nowy, w innym miejscu ciała.
Mężczyźni dołożyli wszelkich starań, aby zareagować na jej żart odpowiednim uśmiechem. Byli ubrani w eleganckie uniformy, a mnie było wstyd, że dla nich babcia nie była Pimmichen, tylko jakąś starą kobietą.
— Proszę pani, zanim wyjdziemy, czy pamiętała pani o zabraniu dokumentu tożsamości? — zapytał jeden z nich.
Pimmichen lepiej szło mówienie niż słuchanie, co mówią inni, więc odpowiedziałem za nią. Była jednak tak podekscytowana, że i mnie nie usłyszała. Mówiła nieprzerwanie, kiedy podnosili ją na noszach — jak gdyby była Kleopatrą prowadzoną do Cezara — dopóki jeden z mężczyzn omal jej nie upuścił. Wówczas zażartowała, że znajduje się na latającym dywanie unoszącym się nad Babilonem. Opowiedziała im, jak inne było niegdyś życie dla niej i jej rodziców, zanim zmieniły się granice i mentalność ludzi. Wspomniała również, jak marzy o tym, by ponownie zobaczyć Wiedeń, kwitnącą stolicę wielkiego imperium, wyobrażając sobie, że unia z Niemcami w jakiś sposób przywróci utraconą wielkość Austro-Węgier.
Później tego samego dnia babcia wróciła wyczerpana, więc szybko zmorzył ją sen, ale następnego ranka siedziała z powrotem na kanapie, zmagając się z gazetą, której kartki przypominały parę niesfornych skrzydeł. Sam w tym momencie kucałem nago na dywanie przed matką, która za pomocą pęsety usuwała mi żądła pszczół, jedno z pleców, a drugie z szyi, po czym przyciskała do ran wacik nasączony alkoholem. Potem zbadała mnie pod kątem kleszczy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach — między palcami rąk i nóg, a nawet w uszach i pępku. Protestowałem, gdy spogladała na linię pośladków, lecz nie zrobiło to na niej wrażenia. Przecież ostrzegała mnie przed pójściem do winnic i puszczaniem tam latawca.
Obawiając się kolejnej kary, wyjaśniłem dokładnie, co się stało. Poszedłem na pole, ale nie było dość wiatru, więc byłem zmuszony biec, aby latawiec wzleciał, a żeby pozostał w powietrzu, nie mogłem się zatrzymywać — gdybym stanął choćby na chwilę, aby złapać oddech, sznurki by się rozluźniły, a sam latawiec by spadł. Więc biegłem i biegłem, aż znalazłem się na skraju winnic, gdzie, przysięgam, zatrzymałem się posłusznie, ale potem, mutti, latawiec sam z siebie wylądował w winnicy i musiałem tam pójść, aby go odzyskać. Przecież to był taki fajny prezent od ciebie i vatiego9.
— Następnym razem, gdy wiatr będzie za słaby — odpowiedziała matka, co kilka słów pociągając za kosmyk moich włosów — postaraj się biec w przeciwnym kierunku, z dala od winnic. Na polu jest wystarczająco dużo miejsca, aby pobiec, dokąd zapragniesz.
Patrząc na mnie, uniosła sceptycznie brwi i narzuciła na mnie zrolowane ubranie.
— Tak, mutter10 — zanuciłem, ciesząc się, że nie dostałem żadnej kary. Nie byłem jednak w stanie ubrać się na tyle szybko, aby nie zdążyła mi dać klapsa w tyłek i nazwać dummer bub — głuptasem.
— 99,3 procent głosujących poparło Anschluss — przeczytała Pimmichen, a jej próba zwycięskiego machnięcia ręką okazała się mniej skuteczna, niż się spodziewała, ponieważ dłoń opadła bezwolnie. — To prawie sto procent. Proszę, proszę. — Zanim zamknęła oczy, podała pogniecione strony matce. Ta jednak bez słowa odłożyła gazetę.
W szkole doszło do wielu zmian i zrobiło się zamieszanie. Nawet mapa została zmodyfikowana. Napis „Austria” zdrapano i zmieniono na Marchię Austriacką, prowincję Rzeszy. Stare książki ustąpiły miejsca nowym, a ten sam los spotkał również naszych nauczycieli. Było mi smutno, że nie pożegnałem się z Herr Grassym. To był ulubiony nauczyciel zarówno mój, jak i mojej siostry, którą uczył sześć lat wcześniej. Podczas pierwszego dnia zajęć, kiedy zorientował się, że jestem młodszym bratem Ute Betzler, dokładnie mi się przyjrzał, próbując uchwycić podobieństwo. Znajomi rodziców mówili nam, że nasze uśmiechy były podobne, lecz mnie na te słowa wcale nie było do śmiechu. Ute pozostawała jego uczennicą w roku, w którym zmarła, i nie mogłem przestać myśleć o tym, że prawdopodobnie zapamiętał ją lepiej niż ja.
Następnego dnia poprosił, bym został po lekcji. Wówczas pokazał mi arkę z palmy kokosowej zawierającą maleńkie figurki afrykańskich zwierząt, wyrzeźbione w egzotycznym drewnie. Były tam żyrafy, zebry, lwy, małpy, aligatory, goryle i gazele, wszystkie w parach, samiec i samica. Oczy musiały mi się zrobić wielkie, kiedy pochyliłem się nad jego biurkiem i podziwiałem to wszystko. Powiedział, że tę arkę znalazł w 1909 roku na targu w Johannesburgu — mieście nazywającym się niemal jak ja, Johannes — w RPA. Następnie mi ją podarował. Moje szczęście wiązało się jednak z poczuciem winy, ponieważ nie pierwszy raz śmierć Ute zapewniła mi uwagę innych i podarunki.
Fraülein11 Rahm zastąpiła Herr Grassy’ego. Powodem zmiany, jaki podała, było to, że wiele tematów, jakich nas uczył — dziewięćdziesiąt procent wiadomości, które na siłę wpychał nam do głów — ulegało zapomnieniu jeszcze przed wejściem w dorosłość, co czyniło je bezużytecznymi. Wszystko to pochłaniało państwowe pieniądze, które mogły zostać lepiej spożytkowane gdzie indziej, z korzyścią dla obywateli. Byliśmy nowym, uprzywilejowanym pokoleniem, dlatego jako pierwsi mieliśmy skorzystać ze zmodyfikowanego programu szkolnego i uczyć się przedmiotów, jakich nikt przed nami nie miał okazji się uczyć. Poczułem współczucie dla rodziców i obiecałem sobie, że wieczorami będę ich uczyć wszystkiego, czego tylko będę mógł. Tymczasem zaczęliśmy znacznie mniej niż przedtem korzystać z książek. Sport stał się naszym głównym przedmiotem i spędzaliśmy wiele godzin, trenując dyscypliny mające uczynić nas silnymi, zdrowymi dorosłymi, a nie bladymi, słabymi molami książkowymi.
Ojciec był w błędzie. Tamten człowiek powinien obchodzić małych chłopców takich jak ja. On, Führer, Adolf Hitler, pokładał w nas, dzieciach, wielkie nadzieje. Tylko my, dzieci, byliśmy w stanie ocalić przyszłość naszej rasy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza rasa jest najczystsza i jedyna w swoim rodzaju. Nie tylko byliśmy sprytni, uczciwi, jasnowłosi, niebieskoocy, wysocy i szczupli, ale nawet nasze głowy wykazywały cechę przewyższającą wszystkie inne rasy: byliśmy „dolichocefaliczni”, podczas gdy reszta była „brachycefaliczna”, co oznaczało, że nasze głowy miały kształt elegancko owalny, a ich prymitywnie okrągły. Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę do domu, żeby pokazać to matce — jaka będzie ze mnie dumna! Moja głowa miała w sobie coś, na co nigdy dotąd nie zwracałem uwagi, a przynajmniej nie w kwestii jej kształtu, i pomyśleć tylko, że mam taki unikalny skarb osadzony na własnych ramionach!
Nauczyliśmy się nowych, przerażających faktów. Życie było ciągłą wojną, walką każdej rasy z innymi o terytorium, pożywienie i supremację. Nasza rasa, najczystsza, nie miała wystarczająco dużo ziemi — wielu jej przedstawicieli żyło na wygnaniu. Inne rasy miały więcej dzieci niż my i mieszały się z naszą, aby nas osłabić. Znaleźliśmy się w wielkim niebezpieczeństwie, ale Führer ufał nam, dzieciom. Byliśmy jego przyszłością. Zaskoczyło mnie, gdy pomyślałem, że Führer, którego widziałem na Heldenplatz, ten, któremu masy zgotowały owację, gigant na billboardach w całym Wiedniu, który nawet przemawiał w radiu, potrzebował kogoś tak malutkiego jak ja. Nigdy wcześniej nie czułem się niezbędny. Czułem się raczej jak dziecko, coś na kształt gorszej formy dorosłego, posiadającej defekty, którym mogły zaradzić tylko czas i cierpliwość.
Kazano nam przyjrzeć się wykresowi przedstawiającemu drzewo ewolucji wyższych gatunków, przy czym małpy, szympansy, orangutany i goryle kuliły się na jego najniższym poziomie. Człowiek, wręcz przeciwnie, stał wysoko na szczycie. Kiedy Fraü-lein Rahm zaczęła nam to wykładać, zdałem sobie sprawę, że niektóre stworzenia spośród tych, które początkowo wziąłem za naczelne, były w rzeczywistości rasami ludzkimi narysowanymi w taki sposób, że uwypuklenie niektórych cech pozwalało na zrozumienie ich związku z małpami. Uczyła nas, na przykład, o tym, że kobiecie czarnej odmiany człowieka bliżej jest do małpy niż do gatunku ludzkiego. Usunięcie włosów małpy udowodniło naukowcom, z jak bliskim pokrewieństwem mamy tu do czynienia. Powiedziała, że wystrzeganie się niebezpiecznych ras znajdujących się w połowie drogi między człowiekiem a małpą stanowi nasz obowiązek. Poza tym, że są one seksualnie nadaktywne i brutalne, nie podzielają wyższych uczuć miłości ani nie potrafią prowadzić wyrafinowanych gier o względy ukochanej. Tacy ludzie byli poślednimi pasożytami, które mogły nas tylko osłabiać i ostatecznie doprowadzić do upadku.
Mathias Hammer, znany z zadawania dziwacznych pytań, zagadnął, czy gdybyśmy dali innym rasom czas, to nie podniosłyby się na drzewie ewolucji do naszego poziomu. Obawiałem się, że Mathias zostanie zbesztany, ale Fraülein Rahm powiedziała, że jego pytanie było bardzo trafne. Po narysowaniu na tablicy góry zapytała:
— Jeśli jednej rasie ewolucja z tego miejsca do tego zajmuje tyle czasu, a innej rasie aż trzy razy więcej, to która z tych ras jest lepsza?
Nie ulegało dla nas wątpliwości, że ta pierwsza.
— Do czasu, gdy gorsze rasy dogonią nas tam, gdzie jesteśmy dzisiaj, na szczycie, nas już tam nie będzie, ponieważ dojdziemy jeszcze wyżej. — Rysowała zbyt szybko i nie patrząc na tablicę, toteż nie dostrzegła, że narysowany przez nią drugi szczyt jest zbyt wysoki, by mógł zachować stabilność.
Rasa, której się najbardziej baliśmy, nazywała się Jüdisch12. Żydzi byli mieszanką wielu ras — orientalnej, indiańskiej, afrykańskiej i naszej. Byli szczególnie niebezpieczni, ponieważ zapożyczyli od nas białą skórę, aby dzięki temu łatwiej nas zwodzić.
— Zwodnicza jak lis na zielonych łęgach każda składana przez Żyda przysięga — nieustannie nam przypominano.
„Ojcem Żydów jest Szatan”. „Żydzi poświęcają chrześcijańskie dzieci, używając ich krwi podczas swoich micw”. „Jeśli nie będziemy rządzić światem, oni to zrobią. Dlatego chcą mieszać swoją krew z naszą, aby wzmocnić siebie, a zarazem osłabić nas”. Mój strach przed Żydami podbudowano wyjaśnieniami niemal medycznymi. Byli jak wirusy, których nigdy nie widziałem, ale nauczyłem się, że kryją się za łapaną przeze mnie grypą i cierpieniem.
Czytałem zbiór opowiadań dla dzieci, w którym jedno przedstawiało historię niemieckiej dziewczyny, którą rodzice ostrzegali, by nie chodziła do żydowskiego lekarza. Nie posłuchała. Siedząc w poczekalni, usłyszała krzyki innej dziewczyny, dochodzące z gabinetu lekarskiego. Mając świadomość, że postąpiła niesłusznie, przychodząc w to miejsce, wstała, żeby wyjść. Wtedy właśnie lekarz otworzył drzwi gabinetu i kazał jej wejść. Już z samej ilustracji w książce wynikało, co z niego za człowiek. Szatan. W innych książkach dla dzieci przyjrzałem się Żydom na tyle, by być w stanie rozpoznać któregoś z nich w okamgnieniu. Zastanawiałem się, jak mogliby oszukać kogokolwiek na świecie, a w szczególności sprytnych Aryjczyków takich jak my. Ich wargi były grube, a nosy duże i szpiczaste, oczy ciemne, złe i zawsze zwrócone w jedną stronę. Ciała mieli krępe, szyje ozdabiali złotem, a ich włosy były niechlujne, a bokobrody zaniedbane.
Tylko w domu nie spotykałem się z uznaniem, na jakie zasłużyłem. Ilekroć pokazywałem matce moją piękną głowę, jedyne, co robiła, to czochrała mnie po włosach. Kiedy oznajmiałem jej, że jestem przyszłością — po niemiecku zukunft — która, w co wierzy Führer, będzie pewnego dnia rządzić światem, zaśmiała się i nazwała mnie „swoim małym zukunftem” lub „zukunftikiem/zukunftysiem”, aby sprowadzić wszystko do żartu, zamiast oddać mi cześć, na którą przecież zasługiwałem.
Ojciec także nie akceptował mojego nowego statusu. Wcale nie był mi wdzięczny za chęć odkrycia przed nim tych wszystkich ważnych faktów. Umniejszał moją wiedzę i nazywał ją nonsensem. Był przeciwny pozdrawianiu Pimmichen, matki lub jego samego słowami „Heil Hitler”, zamiast tradycyjnym „Guten Tag13” lub „Grüß Gott”, który to zwrot powstał tak dawno temu w średniowieczu, że nikt już nie pamiętał, czy znaczy „Bądź pochwalony”, „Niech będzie pochwalony!” czy „Szczęść Boże”. W owym czasie wszyscy w Rzeszy automatycznie pozdrawiali się nawzajem „Heil Hitler”, nawet przy drobnych czynnościach, jak kupowanie chleba czy wsiadanie do tramwaju. Właśnie tak ludzie się do siebie zwracali.
Próbowałem przemówić ojcu do rozsądku. Gdybyśmy nie chronili naszej rasy, logiczne byłoby spodziewać się katastrofalnych skutków, lecz on twierdził, że nie wierzy w logikę. Stwierdziłem, że to niewiarygodne w przypadku kogoś, kto prowadzi fabrykę — jak ktoś taki mógłby nie wierzyć w logikę? To, co powiedział, było tak głupie, że z całą pewnością musiało stanowić żart. Ojciec jednak powtarzał, że wcale tak nie jest i że nawet w biznesie emocje są naszym jedynym godnym zaufania przewodnikiem. Stwierdził, że ludziom wydaje się, iż analizują sytuacje za pomocą swoich mózgów, uważając, że odczuwane przez nich emocje są niczym innym, jak tylko wynikiem procesu poznawczego, lecz są w błędzie, ponieważ inteligencja nie znajduje się w głowie, a w ciele. Wychodzisz ze spotkania, myśląc „Dlaczego czuję się zły, podczas gdy powinienem skakać z radości?”. Spacerujesz po parku w słoneczny dzień i zastanawiasz się, dlaczego masz w sercu taki ciężar i cóż takiego mogłoby cię trapić. Dopiero potem to analizujesz. Emocje prowadzą cię do tego, czego logika nie była w stanie samodzielnie odnaleźć.
Nie udało mi się na poczekaniu znaleźć odpowiedniego argumentu, by pokazać ojcu, że się myli. Udało mi się to później, gdy już leżałem w łóżku. Jedynym, co wtedy wymyśliłem, było:
— Jeśli nieznajomy dostarczył ci zweryfikowane dane, które mogą ci pomóc w biznesie, nie powiesz mi chyba, że wyrzucisz je do kosza tylko dlatego, że masz przeczucie, iż są błędne? Wolisz nielogiczne uczucia od udowodnionych faktów?
Odpowiedział zbiorem liczb od 430 do 440 herców i zapytał, co te liczby oznaczają dla mojej logiki. Nie odpowiedziałem, sfrustrowany, że zbacza z tematu, a na dodatek sprowadza wszystko do banału, ponieważ „herc” zabrzmiało jak „herz” — czyli po niemiecku „serce”.
— Dla twojego mózgu ten zbiór nie ma żadnego znaczenia i stanowi zapis kilku częstotliwości dźwięku. Mógłbyś wpatrywać się w nie zapisane na kartce papieru i niczego więcej byś się w nich nie doszukał. Ale… — Podszedł do pianina, wcisnął kilka klawiszy i spojrzał na mnie tak, że musiałem spuścić wzrok. — Po prostu słuchaj nut, mój synu. Będą oznaczać to, co czuję, kiedy słyszę wszystkie twoje słowa. Logika nie zaprowadzi cię tam, dokąd chciałbyś zajść w życiu. Owszem, może cię zabrać do wielu miejsc, nieraz naprawdę daleko, lecz zapewniam cię, że do żadnego z nich nie będziesz chciał się naprawdę udać, szczególnie gdy obejrzysz się za siebie. Emocja jest Bożą inteligencją w nas, w tobie. Naucz się słuchać Boga.
Nie mogłem się już dłużej powstrzymać, więc wyrzuciłem z siebie:
— Już nie wierzę w Boga! Bóg tak naprawdę nie istnieje! Jest tylko sposobem na okłamywanie ludzi! Na oszukiwanie ich i sprawianie, by robili to, czego chcą od nich rządzący! — Myślałem, że będzie na mnie zły, ale nie był.
— Jeśli Bóg nie istnieje, człowieka również nie ma.
— To zwykły quatsch14, vater, i dobrze o tym wiesz. Przecież tu jesteśmy. Ja tu jestem. I mogę tego dowieść — stwierdziłem, stukając palcami w ręce i nogi.
— A zatem tym, nad czym się naprawdę zastanawiasz, jest kwestia, czy Bóg stworzył człowieka, czy może człowiek stworzył Boga? Tak czy inaczej, Bóg istnieje.
— Nie, vater, jeśli człowiek stworzył Boga, to Bóg nie istnieje. W takim wypadku On istnieje wyłącznie w ludzkich umysłach.
— Właśnie sam stwierdziłeś, że „On istnieje”.
— Ale miałem na myśli istnienie tylko jako części człowieka.
— Człowiek tworzy obraz. Obraz nie jest człowiekiem, który go stworzył, ani integralną częścią tego kogoś, lecz staje się całkowicie oddzielony od swego autora. Twórczość przybiera postać czegoś zupełnie niezależnego.
— Ale obraz możesz zobaczyć. Jest realny. Nie możesz zobaczyć Boga. Jeśli zawołasz „Heeeej, Gott!”, nikt ci nie odpowie.
— Czy kiedykolwiek widziałeś miłość? Udało ci się ją dotknąć dłonią? Czy wystarczy zawołać „Hej, miłości!”, aby przybiegła do ciebie na swoich czterech zwinnych łapkach? Nie pozwól, aby twoje młode oczy cię oszukały. To, co najważniejsze w tym życiu, jest niewidzialne.
Nasz spór toczył się w kółko, aż doszedłem do wnios-ku, że Bóg jest najgłupszą rzeczą, jaką człowiek kiedykolwiek stworzył. Śmiech mojego ojca był smutny, gdy powiedział, że wszystko zrozumiałem opacznie. Bóg był najpiękniejszą rzeczą, jaką człowiek kiedykolwiek stworzył, lub człowiek był najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek stworzył Bóg. Zamierzaliśmy znowu brnąć przez to wszystko, ponieważ miałem bardzo wysokie mniemanie o człowieku i jego zdolnościach, ale matka nalegała, że potrzebuje mnie do trzymania odwróconej blachy, podczas gdy będzie wyjmowała ciasto. Roztargniona, piekła je zbyt długo. Rozpoznałem w tym jej dawną zagrywkę.
Najpoważniejsza różnica zdań, jaka wynikła między mną a ojcem, dotyczyła naszej koncepcji świata. Postrzegałem go jako chore, zanieczyszczone miejsce, które wymagało porządnego sprzątania i marzyło o tym, aby pewnego dnia oglądać wyłącznie szczęśliwych, zdrowych Aryjczyków. Jednak ojciec upodobał sobie przeciętność.
— Nuda, nuda! — krzyczał. — Świat, w którym wszyscy mieliby dzieci podobne do siebie niczym lalki, myśleli w ten sam akceptowalny sposób i przycinali swoje identyczne ogrody w tym samym dniu każdego tygodnia! Nic nie jest równie konieczne jak różnorodność. Potrzebujesz różnych ras, języków, pomysłów, nie tylko ze względu na nie same, ale również dlatego, że dzięki nim wiesz, kim właściwie jesteś! Kim byś był w swoim idealnym świecie? Kim? Nie wiesz tego! Gdy wyglądasz tak jak wszystko wokół ciebie, znikasz niczym zielona jaszczurka na zielonym drzewie.
Tym razem mój ojciec był tak zdenerwowany, że po prostu porzuciłem temat i postanowiłem nie podejmować go ponownie. Jednak kiedy położyłem się spać, usłyszałem, jak rodzice rozmawiają w swoim pokoju, i przyłożyłem ucho do drzwi, aby usłyszeć, co mówią. Matka martwiła się i twierdziła, że ojciec nie powinien ze mną rozmawiać, ponieważ nauczyciele w szkole pytali uczniów, o czym się mówi w domu. Powiedziała, że zapytają mnie w taki sposób, że nie będę zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, oraz że jestem zbyt młody i naiwny, aby wiedzieć, kiedy trzeba trzymać język za zębami.
— Jest wystarczająco dużo ludzi, których trzeba się bać — odpowiedział ojciec. — Nie zacznę się obawiać własnego syna!
— Musisz być ostrożny. Obiecaj mi, że nigdy już nie będziesz podejmował z nim takich dyskusji.
— Edukacja syna jest moim obowiązkiem, Roswito.
— Wyobraź sobie, w jakie kłopoty go wpędzisz, jeśli przyjmie twój punkt widzenia.
Ojciec przyznał, że czasami zapominał, iż to ze mną się kłóci — czuł się bardziej tak, jakby mówił do „nich”. Powiedział, że język jest bardziej osobisty niż szczoteczka do zębów i że momentalnie wyłapuje, gdy ktoś używa cudzych sformułowań w liście lub w rozmowie. Dodał, że słyszenie „ich” języka w ustach swego syna budzi w nim odrazę.