Читать книгу Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta - Claire North - Страница 12
Rozdział siódmy
ОглавлениеW latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku przyjęło się, że osoby zajmujące się zawodowo zdrowiem psychicznym powinny regularnie poddawać się terapii i superwizji, by pozostawać w dobrym stanie psychicznym i emocjonalnym. Raz próbowałem pracować jako psycholog, ale problemy, które musiałem diagnozować, okazały się zbyt skomplikowane lub zbyt subiektywne, by je skutecznie rozwiązać, a narzędzia, jakimi dysponowałem, wydawały się dziecinne lub nieprecyzyjne. Krótko mówiąc, nie miałem do tego serca i kiedy po raz drugi w czasie mojej egzystencji – choć po raz pierwszy w tym życiu – umieszczono mnie w Szpitalu Psychiatrycznym Świętej Małgorzaty, byłem dumny, że mimo ciężkich urazów potrafiłem zachować zdrowie psychiczne, a jednocześnie czułem wściekłość, iż otaczający mnie ignoranccy śmiertelnicy kompletnie tego nie rozumieją.
Psychiatrzy i psycholodzy lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku wyglądają przy swoich odpowiednikach z lat sześćdziesiątych niczym Mozartowie przy muzycznym grafomanie Salierim. Chyba powinienem uważać się za szczęściarza, iż niektóre eksperymentalne techniki medyczne nie dotarły jeszcze w latach sześćdziesiątych do kosmopolitycznej Northumbrii. Nie testowano na mnie działania LSD ani ecstasy i nie kazano opowiadać o swoim życiu seksualnym, ponieważ nasz jedyny psychiatra, doktor Abel, uważał teorie Freuda za niezdrowe. Pierwsza odkryła to Spazmatyczka, nieszczęśliwa kobieta, której prawdziwe imię brzmiało Lucy, cierpiąca na zespół Tourette’a leczony mieszaniną apatii i brutalności. Sanitariusze chcieli oduczyć Spazmatyczkę tików i stosowali terapię awersyjną polegającą na biciu jej rękami w bok głowy, gdy zaczynała się wykrzywiać lub jąkać, a jeśli stawała się hałaśliwa – co często się zdarza w takich przypadkach – dwóch z nich siadało na niej, pierwszy na nogach, drugi na piersi, aż była bliska omdlenia wskutek niemożności oddychania. Raz próbowałem stanąć w jej obronie, po czym potraktowano mnie w ten sam sposób: leżałem na podłodze przygnieciony przez Brzydkiego Billa, szefa dziennej zmiany sanitariuszy, dawnego więźnia, czemu przyglądali się Clara Watkins i Nowy, który pracował w szpitalu od sześciu miesięcy, lecz jeszcze nie zdradził swojego imienia. Oboje wydawali okrzyki aprobaty, a Nowy stanął mi na nadgarstkach, by zamanifestować swoją gorliwość w wykonywaniu obowiązków. Brzydki Bill wytłumaczył mi, że źle się zachowuję i zakłócam spokój, a to, że uważam się za lekarza, nie oznacza, iż cokolwiek wiem. Płakałem z bezsilności i frustracji, a Brzydki Bill wymierzył mi policzek, co sprawiło, że miałem powód, by wpaść we wściekłość. Usiłowałem powstrzymać łzy, zmieniając rozczulanie się nad sobą w atak furii, lecz poniosłem fiasko.
– Penis! – wrzasnęła Spazmatyczka podczas sesji terapii grupowej odbywającej się raz w tygodniu.
Doktor Abel zamknął z trzaskiem pióro, a jego malutki wąsik zaczął dygotać niczym wąsy przestraszonej myszy.
– Ależ, Lucy...
– Penis, daj mi go, daj mi go, penis, penis, penis! – krzyczała.
Obserwowałem, jak policzki doktora Abla stają się coraz bardziej czerwone. Było to fascynujące zjawisko, prawie dostrzegałem kolejne naczynia krwionośne wypełniające się krwią i przez chwilę zastanawiałem się, czy powiększający się rumieniec odzwierciedla prędkość przepływu krwi w naskórku Abla – w takim przypadku powinien poważnie rozważyć zwiększenie częstości ćwiczeń fizycznych i skorzystanie z usług dobrego masażysty. Jego wąsik przestał być modny w dniu, w którym Hitler napadł na Czechosłowację, i słyszałem tylko jedno wypowiedziane przez niego sensowne zdanie:
– Doktorze August, najgorsza jest samotność w tłumie. Człowiek może kiwać głową, uśmiechać się, normalnie rozmawiać z innymi, ale udawanie sprawia, że jego dusza coraz bardziej oddala się od ludzi.
Spytałem, czy wyczytał to w horoskopie na papierku z ciasteczka w chińskiej restauracji, a on zrobił zdziwioną minę, po czym zagadnął, o jakie ciasteczka chodzi i czy dodaje się do nich imbiru.
– Daj mi go, daj mi go! – wrzeszczała Spazmatyczka.
– To bezproduktywne – odezwał się z niesmakiem Abel, a Lucy podciągnęła fartuch, wypięła wielki tyłek okryty barchanowymi majtkami i zaczęła tańczyć. Simon, znajdujący się aktualnie w depresyjnej fazie choroby dwubiegunowej, wybuchnął płaczem, Margaret zaczęła się kołysać, po czym do sali wpadł Brzydki Bill z pałką w ręku, trzymając w pogotowiu kaftan bezpieczeństwa, a tymczasem doktor Abel wymknął się na korytarz. Koniuszki jego uszu były czerwone jak tylne światła samochodu.
Raz na miesiąc mogliśmy przyjmować gości, lecz nikt nie przychodził.
Simon mówił, że tak jest lepiej, że nie chce, by go widziano w tym stanie, i że się wstydzi.
Margaret krzyczała i drapała ściany zakrwawionymi paznokciami, aż zabrano ją do separatki, gdzie dostała środki uspokajające.
Lucy, po której podbródku ciekła ślina, oświadczyła, że to nie my powinniśmy się wstydzić, tylko oni. Nie wyjaśniła, kim są „oni”, i nie musiała tego robić, bo po prostu miała rację.
Po dwóch miesiącach byłem gotowy do opuszczenia szpitala.
– Rozumiem teraz – wyjaśniłem spokojnie, siedząc naprzeciwko biurka doktora Abla – że przeszedłem załamanie psychiczne. Naturalnie potrzebuję psychoterapii, ale chciałbym wyrazić głęboką osobistą wdzięczność, że pomógł mi pan przezwyciężyć ten problem.
– Doktorze August – odpowiedział Abel, kładąc pióro równolegle do górnej krawędzi notatnika – moim zdaniem przeszedł pan coś znacznie poważniejszego niż zwykłe załamanie. Był to rozwinięty epizod psychotyczny świadczący o poważnym stanie chorobowym.
Popatrzyłem na Abla, jakbym go widział po raz pierwszy w życiu, i zastanawiałem się, co mógłby uznać za sukces. Doszedłem do wniosku, że wcale nie wyleczenie, tylko interesującą terapię.
– Co pan sugeruje? – spytałem.
– Chciałbym zatrzymać pana u nas trochę dłużej – odpowiedział. – Pojawiły się fascynujące nowe leki i uważam, że będą w tym przypadku idealne.
– Leki?
– Ostatnio pojawiły się nowe pochodne fenotiazyny. Wyglądają bardzo obiecująco.
– Fenotiazyna to środek owadobójczy.
– Nie, nie, doktorze, nie! Jako lekarz rozumiem pański niepokój, ale kiedy mówię o fenotiazynie, mam na myśli tylko jej pochodne.
– Chyba chciałbym uzyskać niezależną opinię na ten temat.
Zawahał się i zauważyłem w jego oczach hardy błysk, gdy pomyślał o możliwym konflikcie.
– Jestem wykwalifikowanym psychiatrą, doktorze.
– W takim razie jako wykwalifikowany psychiatra zdaje pan sobie sprawę, jak ważne jest to, by pacjent wierzył w skuteczność terapii.
– Tak – przyznał niechętnie. – Ale jestem jedynym wykwalifikowanym psychiatrą na tym oddziale.
– To nieprawda. Ja również jestem wykwalifikowanym psychiatrą.
– Doktorze – odezwał się z uśmiechem – jest pan chory. Nie jest pan w stanie wykonywać zawodu, a cóż dopiero leczyć samego siebie!
– Chciałbym, żeby pan zatelefonował do mojej żony – oświadczyłem stanowczo. – Ma prawo głosu w sprawie mojej terapii. Odmawiam przyjmowania pochodnych fenotiazyny i jeśli chce pan mnie zmusić do ich zażywania, musi pan mieć zgodę najbliższego krewnego. Ona jest moim najbliższym krewnym.
– Jak rozumiem, doktorze, ponosi częściową odpowiedzialność za umieszczenie pana w naszym zakładzie i poddanie terapii.
– Potrafi odróżnić dobre leki od złych – oznajmiłem. – Niech pan do niej zatelefonuje.
– Zastanowię się.
– Niech się pan nie zastanawia, tylko to zrobi, doktorze – odpowiedziałem.
Do dziś nie wiem, czy do niej zadzwonił.
Osobiście w to wątpię.
Kiedy podali mi pierwszą dawkę leku, starali się to zrobić dyskretnie. Przysłali Clarę Watkins, która wyglądała jak niewiniątko, lecz odczuwała złośliwą przyjemność z pracy. Przyniosła tacę ze zwykłymi tabletkami, które połknąłem, i igłą.
– Spokojnie, spokojnie, Harry – odezwała się karcąco. – To dla twojego dobra.
– Co to takiego? – spytałem, zaczynając coś podejrzewać.
– Lekarstwo! – odpowiedziała wesoło. – Lubisz brać lekarstwa, prawda?
Z tyłu sali stał Brzydki Bill i wpatrywał się we mnie. Jego obecność potwierdziła moje podejrzenia: czekał na sygnał do ataku.
– Chciałbym zobaczyć zgodę na stosowanie tego lekarstwa podpisaną przez mojego najbliższego krewnego – odezwałem się.
– Po prostu siedź spokojnie – odpowiedziała i chwyciła mnie za rękaw, lecz strząsnąłem jej dłoń.
– Żądam widzenia z adwokatem, który będzie reprezentował moje interesy.
– To nie więzienie, Harry! – odparła pogodnie Clara i spojrzała na Brzydkiego Billa, unosząc brwi. – Nie ma tu adwokatów.
– Mam prawo do niezależnej konsultacji lekarskiej!
– Doktor Abel chce ci pomóc. Stara się, jak może. A teraz, Harry...
Po tych słowach Brzydki Bill chwycił mnie od tyłu w niedźwiedzi uścisk i zacząłem się zastanawiać, zresztą nie po raz pierwszy, dlaczego w ciągu przeszło dwustu lat nigdy nie nauczyłem się żadnej sztuki walki. Bill, zanim został sanitariuszem, spędził wiele lat w zakładzie karnym i szpital psychiatryczny wydawał mu się czymś w rodzaju więzienia, tylko lepszego. Codziennie pracował przez godzinę w ogrodzie szpitalnym, brał anaboliki, które sprawiały, że czoło nieustannie błyszczało mu od potu i, jak podejrzewam, wywoływały kurczenie się jąder. Kompensował to, uprawiając kulturystykę, i oczywiście brał coraz większe dawki anabolików. Niezależnie od stanu swoich gonad, miał ramiona grubsze od moich ud. Otoczył mnie nimi i uniósł z krzesła, aż zacząłem bezsilnie wierzgać nogami w powietrzu.
– Nie! – błagałem. – Proszę, nie róbcie tego, proszę, nie róbcie...
Clara poklepała mnie po przedramieniu w okolicy łokcia, by wywołać zaczerwienienie skóry, po czym nie trafiła w żyłę. Wierzgałem nogami, Brzydki Bill ścisnął mnie mocniej, aż zrobiło mi się czerwono przed oczami i zaczęło mi się mącić w głowie. Poczułem igłę wbijaną w skórę, lecz nie zauważyłem, by ją wyciągnięto, a Brzydki Bill rzucił mnie na podłogę.
– Nie bądź niemądry, Harry! – powiedziała Clara. – Dlaczego zawsze jesteś taki niemądry, gdy próbujemy ci pomóc?
Zostawili mnie. Klęczałem na podłodze na obolałych kolanach i czekałem, aż się zacznie. Myślałem gorączkowo, zastanawiając się, skąd wziąć łatwo dostępne antidotum na truciznę krążącą w tej chwili w moich żyłach, ale byłem lekarzem tylko przez jedno życie i nie miałem czasu na badanie nowoczesnych lekarstw. Podszedłem na czworakach po podłodze do dzbanka z wodą i wypiłem całą jego zawartość, po czym położyłem się na plecach na środku sali i próbowałem zwolnić oddech i tętno, na próżno starając się opóźnić wchłanianie leku przez organizm. Przyszło mi do głowy, że powinienem obserwować pojawiające się symptomy, toteż obróciłem się na podłodze, by widzieć zegar, i zapamiętałem godzinę. Po dziesięciu minutach poczułem lekkie zawroty głowy, lecz wkrótce minęły. Po kwadransie zdałem sobie sprawę, że moje stopy znajdują się po przeciwnej stronie świata, że ktoś przeciął mnie wpół, lecz pozostawił nienaruszone nerwy, choć kości zostały połamane, a moje nogi należą do kogoś innego. Wiedziałem, że to niemożliwe, a jednak rejestrowałem ten oczywisty fakt z rezygnacją, która nie pozwalała mi walczyć z tym, co mnie spotkało.
Nadeszła Spazmatyczka, spojrzała na mnie i spytała:
– Co robisz?
Uważałem, że nie potrzebuje odpowiedzi, więc jej nie udzieliłem.
Z kącika moich warg spływał strumyczek śliny. Raczej mi się to podobało: chłód śliny działał kojąco na rozgrzaną skórę.
– Co robisz? Co robisz? Co robisz? – wrzeszczała Spazmatyczka, a ja zacząłem się zastanawiać, czy w Northumbrii słyszano już o agonistach receptorów adrenergicznych, czy to dopiero kwestia przyszłości.
Potrząsnęła mną i odeszła, ale coś po sobie pozostawiła, bo dalej dygotałem i uderzałem głową w podłogę. Wiedziałem, że zsikałem się w spodnie, lecz to również mi nie przeszkadzało – mocz wydawał się równie przyjemny jak ślina, choć miał temperaturę mojego ciała. Po pewnym czasie wysechł i zaczęła mnie piec od niego skóra. Wszystko wydawało mi się odległe, a później pojawił się Brzydki Bill ze zmasakrowaną twarzą. Jego głowa uderzyła w sufit nade mną i pękła niczym zgniły pomidor, ze zmiażdżonej czaszki pozostał tylko nos, dwoje oczu i wykrzywione usta otoczone mazią złożoną z krwi i mózgu, a kiedy się nade mną pochylił, po policzku spłynęły mu kawałki móżdżku, dotarły do kącika ust i utworzyły kroplę różowoszarej materii, która wisiała przez chwilę na dolnej wardze, po czym spadła niczym tarte jabłko z łyżeczki niemowlęcia na moją twarz, a ja krzyczałem, krzyczałem i krzyczałem, aż wreszcie mnie udusił i przestałem krzyczeć. Naturalnie w tym momencie straciłem poczucie czasu i wartość diagnostyczna eksperymentu stała się raczej iluzoryczna.