Читать книгу TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR - Страница 10

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 5

Оглавление

Anna

TRZY TYGODNIE PO WYPADKU

Środa, 14 marca

W ciągu ostatnich trzydziestu minut cmentarz w sercu West Sussex zmienił się z cichej oazy spokoju w siedlisko smutku i rozpaczy. Patrzyłam na siedemdziesięciu, może stu żałobników, wszystkich w czerni, z pochylonymi głowami, spuszczonym wzrokiem i zaciśniętymi ustami, jak szli wysypaną żwirem ścieżką od bramy do otwartych drzwi kościoła. Burczy mi w brzuchu i żeby go uciszyć, przyciskam do niego dłoń zaciśniętą w pięść. Znowu zapomniałam zjeść śniadania.

Po tym, jak pielęgniarka powiedziała mi, że dwóch moich kolegów nie żyje, nie jadłam przez dwa dni. Jak mogłam jeść płatki i popijać herbatę, jak gdyby nic się nie stało? Jak mogłam się śmiać i rozmawiać z pielęgniarkami, kiedy Peter i Freddy leżeli w kostnicy? Zamiast tego płakałam. Płakałam i płakałam, i odwracałam głowę od każdego, kto przychodził mnie odwiedzić. Zaciskałam powieki, żeby nie widzieć twarzy wykrzywionych troską, na którą nie zasługiwałam. Dopiero gdy doktor Nowak zagroził, że jeśli nie zacznę jeść, będą mnie karmić przez rurkę, w końcu zgodziłam się zjeść pół tostu.

– Anno. – Alex dotyka mojego ramienia. – Myślę, że powinniśmy wejść do środka. Zaraz się zacznie.

Droga z mieszkania do samochodu zajęła mi piętnaście minut i teraz, kiedy zaparkowaliśmy, nie chcę wysiadać. W jeździe samochodem przeraża mnie wszystko: ruch, bliskość innych samochodów, gwałtowne skręty na rondach. Ze szpitala do domu udało mi się dotrzeć tylko dlatego, że przez całą drogę miałam zamknięte oczy, a Alex w kółko puszczał moją ulubioną płytę. Kiedy w końcu podjechaliśmy pod dom, czubki palców miałam czerwone i zdrętwiałe, tak mocno ściskałam pas bezpieczeństwa. Teraz przyciskam gorący policzek do chłodnej szyby, ale to nie przynosi ulgi obolałym trzewiom, które podchodzą mi do gardła.

– Nie mogę tam iść, Alex. Co ja… Co mam powiedzieć jego rodzicom?

– To, co zwykle mówią ludzie w takich sytuacjach. Przykro mi z powodu państwa straty i tak dalej, i tak dalej… albo w ogóle nic nie mów. Dzwoniłaś do nich tydzień temu. Nie musisz znów przez to przechodzić.

Potrzebowałam dwóch dni, żeby zebrać się na odwagę i zadzwonić do Maureen i Arnolda Crossów. Byłam szefową Petera. Musiałam z nimi porozmawiać. Ale przecież prowadziłam samochód, który dachował na autostradzie M25 i w którym zginął ich syn. Gdybym była skupiona jak należy, gdybym patrzyła w boczne lusterka zamiast spoglądać na Freddy’ego we wstecznym, zobaczyłabym półtonową ciężarówkę zjeżdżającą wprost na nas z sąsiedniego pasa. Zdążyłabym zareagować. Peter nadal by żył. Gdybym pozwoliła Freddy’emu otworzyć okno, a złość o to, co powiedział poprzedniego wieczoru, nie przyćmiłaby mi umysłu, życie trzech osób i wszystkich tych, którzy je kochali, nie ległoby w gruzach.

Telefon odebrał przyjaciel rodziny państwa Crossów. Powtórzył na głos moje imię i nazwisko, jakby mnie anonsował. Nastała chwila ciszy, po czym usłyszałam cichy kobiecy głos: „Nie chcę z nią rozmawiać”. Kiedy zaraz potem starszy mężczyzna rzucił: „Ja to zrobię”, ze strachu zrobiło mi się słabo. Ojciec Petera. Po tym, jak powiedział: „Halo”, przez kilka sekund nie mogłam wydusić słowa, tak bardzo miałam ściśnięte gardło. „Przepraszam – powtarzałam w kółko. – Tak bardzo, bardzo mi przykro. Nigdy sobie nie wybaczę”. Cisza, która nastała później, ciągnęła się w nieskończoność, a ja przygotowywałam się na wybuch wściekłości. Zasługiwałam na nią. Tymczasem mężczyzna powiedział tylko: „Tęsknimy za nim”. Na dźwięk tych słów łzy popłynęły mi po policzkach. „Oboje za nim tęsknimy – dodał. – Za każdym razem, kiedy dzwoni telefon, myślimy, że to on. Że martwi się rwą kulszową Maureen albo chce się mnie poradzić w sprawie ogrodu. Czasami…” Głos mu się załamał, odchrząknął więc i głośno wydmuchał nos. „Podobno kobieta, która prowadziła ciężarówkę, zasnęła za kierownicą. Nie była pod wpływem alkoholu ani narkotyków. Po prostu zasnęła na niecałe trzydzieści sekund. Niech mi pani powie, że Peter nie cierpiał – błagał. – Tylko tyle, proszę”.

– Anno. – Alex szturcha mnie delikatnie. – Słyszałaś, co powiedziałem?

– Nie, przepraszam. Ja…

– Oni nie winią cię o to, co się stało. Nikt cię nie wini.

– Ojciec Freddy’ego.

– Był zły. Właśnie zginął jego syn. Wybacz – przeprasza pospiesznie, kiedy gwałtownie odwracam się w jego stronę. – Wiem, wiem.

Po rozmowie z ojcem Petera nie byłam w stanie wykonać drugiego telefonu, więc do Steve’a Lainga zadzwoniłam dopiero następnego dnia. Ręka wciąż mi drżała, kiedy sięgałam po telefon, ale nie byłam już taka przerażona jak poprzednio. Wiedziałam, czego się spodziewać – bólu, smutku, rozpaczy i niedowierzania – dlatego postanowiłam, że tym razem powiem kilka słów pocieszenia – o tym, jak lubiany był Freddy, o jego osiągnięciach – i że będę cierpliwie odpowiadała na pytania Steve’a Lainga.

Tyle że ojciec Freddy’ego nie był taki jak Arnold Cross. Gdy się przedstawiłam, naskoczył na mnie. Jak śmiem wydzwaniać do niego w takiej chwili?! To przez moje zaniedbanie zginął jego syn, moje i firmy, w której pracuję. Czy mam dzieci? Czy mam pojęcie, przez jakie piekło przechodzi rodzic, który przeżył własne dziecko? Próbowałam przeprosić, ale nie dopuścił mnie do słowa. Czy kiedykolwiek wcześniej prowadziłam samochód w takich warunkach? Czy mam jakieś punkty karne? Czy zatrzymywano mnie za przekroczenie prędkości i czy składałam wnioski o odszkodowanie w ubezpieczalni? Mogłam tylko gapić się w biel ściany przede mną, podczas gdy on ciskał gromy i przelewał na mnie złość i żal.

Do Mohammeda i jego rodziców nie zadzwoniłam. Jeszcze w szpitalu zapytałam pielęgniarkę, czy mogłabym wziąć wózek i pojechać go odwiedzić, ale odparła, że Mo nie życzy sobie żadnych gości. Kiedy kilka dni później zapytałam ponownie i powiedziano mi, że Mo nie chce mnie widzieć i lepiej będzie, jeśli nigdy więcej nie poruszę tego tematu.

– Prokuratura nie wniesie oskarżenia przeciwko tobie – mówi teraz Alex. – Szukają haka na kobietę, która jechała ciężarówką.

– Ale może Steve Laing miał rację. Nigdy wcześniej nie jechałam autostradą na oblodzonej drodze i…

– Wracamy do domu. – Alex uruchamia silnik. – Przyjazd tutaj był błędem.

– Nie! – Chwytam dłonią kierownicę. – Muszę to zrobić.

• • •

W ławkach nie ma już miejsc, więc stoimy ściśnięci w tłumie na tyłach kościoła. Alex napiera na moje prawe ramię, a wysoki, łysy mężczyzna bez przerwy trąca mnie w lewe. Mimo pomarańczowego blasku piecyków gazowych, które ustawiono z tyłu, ludzie z przodu są okutani w czapki, palta i szaliki. Tim, mój szef, siedzi w jednej z ostatnich ławek, ale to od kobiety w pierwszym rzędzie nie mogę oderwać wzroku. Widzę tylko tył jej siwej głowy, a ponieważ opiera ją na ramieniu siedzącego obok mężczyzny, domyślam się, że to matka Petera. Znowu ogarnia mnie poczucie winy i czuję pod powiekami palące łzy. To przeze mnie jesteśmy tu dziś i to przeze mnie Peter…

Na moją twarz pada cień i czuję, jakby całe powietrze uleciało mi z płuc. W drzwiach kościoła pojawia się trumna niesiona wysoko na ramionach sześciu posępnych mężczyzn. Wszelkie poszeptywania milkną, jak gdyby ktoś nagle wyłączył głos. Alex ściska moją dłoń i robi krok w tył, pociągając mnie za sobą. Chcę patrzeć na niego, pod nogi, wszędzie, byle nie na lśniącą drewnianą skrzynię, która zdaje się przepływać obok mnie; nie pochylam jednak głowy ani nie spuszczam wzroku. Muszę stawić czoło złu, jakie wyrządziłam. Jestem to winna Peterowi. Ale moja odwaga nie trwa długo. Z chwilą gdy niosący trumnę skręcają w nawę główną, nogi uginają się pode mną.

– Muszę stąd wyjść – mówię do Alexa, szlochając. – Muszę zaczerpnąć powietrza.

– Pójdę z tobą.

– Nie. – Dotykam jego ramienia. – Zaraz wrócę. Po prostu muszę pobyć chwilę sama.

Puszcza mnie, lecz czuję na sobie ciężar jego spojrzenia, kiedy mijam go i zaczynam przeciskać się między żałobnikami.

• • •

Na zewnątrz mimo marcowego chłodu zdejmuję czapkę, kurtkę i szalik, w których się duszę. Oddycham głęboko, wypełniając płuca zimnym powietrzem i pozbywając się wilgotnego, pełnego smutku zapachu kościoła. Ściska mnie w żołądku, czuję na języku smak żółci i przez upiorną chwilę myślę, że zwymiotuję. Oddycham płytko, walcząc z torsjami, i patrzę w bezchmurne szare niebo, czekając, aż miną. Potem ruszam przed siebie. Podchodzę do kolejnych nagrobków, czytam inskrypcje z nazwiskami i datami, zauważam kwiaty albo ich brak. To tylko częściowo odwraca moją uwagę. Za każdym razem, gdy mijam grób kogoś, kto umarł młodo, czuję się zagubiona we mgle smutku i żalu. Jeden grób szczególnie mnie zasmuca. Na nagrobku widnieją imiona i nazwiska mężczyzny i kobiety – Johna i Elizabeth Oakesów. On zmarł w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat w 1876 roku, ona dwadzieścia lat później w wieku siedemdziesięciu sześciu lat. Poniżej widnieją imiona ich dzieci – Alberta, Emily, Charlotte, Edwarda, Marthy i Thomasa. Sześcioro dzieci i żadne z nich nie dożyło piątych urodzin. Grób jest stary i zaniedbany; imiona dzieci porosły mchem, a strzegący go anioł niszczeje. Rysy jego twarzy zatarły się z czasem. Patrzę na zmarzniętą zimną ziemię wokół grobu, szukając stokrotek albo mleczy, z których mogłabym zrobić bukiecik i związać go źdźbłami trawy. Moją uwagę przykuwa kępka przebiśniegów rosnących pod drzewem.

Kucam przy nich, chwytam łodyżkę między kciuk a palec wskazujący i zamieram. Ktoś mnie obserwuje. Czuję na sobie spojrzenie, które ciąży mi na barkach i przygniata do ziemi. Odwracam się, spodziewając się zobaczyć fotografa czającego się za którymś z nagrobków albo dziennikarza w czerni z wypisanym na twarzy udawanym smutkiem. Lokalna prasa nęka mnie, odkąd wyszłam ze szpitala.

Ale ktokolwiek mi się przygląda, nie jest zainteresowany rozmową. Dostrzegam tylko skrawek czarnego płaszcza albo kurtki znikający za rogiem kościoła. Zostawiam w spokoju przebiśniegi – nagle odstręcza mnie myśl, że miałabym je zerwać i pozostawić, aż zwiędną na grobie – i wracam do kościoła. Kiedy zbliżam się do zasłanego liśćmi przedsionka, drzwi się otwierają i Alex wychodzi przy pierwszych dźwiękach All Things Bright and Beautiful.

– Wszystko w porządku? – pyta, patrząc mi w oczy.

– Niezupełnie… Nie.

– Chcesz tam wrócić?

Zerkam w tę stronę, gdzie przed chwilą zniknęła odziana na czarno postać. Nikogo tam nie ma. Tylko rzędy szarych nagrobków – starych i nowych, i… oddech więźnie mi w gardle, kiedy zauważam ją po raz pierwszy: ziejącą w ziemi głęboką dziurę z otaczającym ją zielonym materiałem. Miejsce Petera. Alex odwraca głowę, podążając za moim wzrokiem. Widzę, że drżą mu ręce; przez krótką chwilę myślę, że mnie obejmie. On tymczasem chowa dłonie do kieszeni i dygocze.

– Zimno. Idziemy? – Wskazuje głową parking.

Ostatni raz spoglądam na otwarty grób i w milczeniu kiwam głową, ale Alex jest już w połowie drogi do samochodu.

• • •

Mój chłopak siedzi za kółkiem, pochylony nad telefonem, kiedy chwytam za klamkę drzwi od strony pasażera. Jest pochlapana błotem, podobnie jak cały bok samochodu. Po powrocie do Londynu zapłacę za myjnię. Chociaż tyle mogę zrobić…

Jest tak mały, że prawie go nie dostrzegam.

SEN.

Napisane tuż nad przednim nadkolem, jakby ktoś mokrym palcem wyrył to słowo w zaschniętym błocie.

– Alex. – Gdy pukam w szybę, podnosi wzrok znad telefonu. Na jego twarzy maluje się zaskoczenie, a zaraz potem rozdrażnienie. Przywołuję go skinieniem jednej ręki, drugą wskazując nadkole. – To dziwne.

Wzdycha i otwiera drzwi.

– O co chodzi? – pyta, wysiadając.

– Ktoś napisał coś na samochodzie.

– Co? – W ułamku sekundy rozdrażnienie ustępuje miejsca wściekłości.

– Nie jest uszkodzony. Ale to dziwne. Spójrz.

Podchodzi do mnie i spogląda we wskazane miejsce.

– SEN? – czyta kompletnie zaskoczony.

– Nie sądzisz, że to dziwne?

– Trochę.

– Jak myślisz, co to znaczy?

Wzrusza ramionami.

– Że jakiemuś nastolatkowi się nudziło? W każdym razie to bardziej oryginalne niż BRUDAS.

– Ale wcale nieśmieszne. Ani… nieważne. – Zerkam w stronę kościoła; znowu mam silne przeczucie, że ktoś nas obserwuje, ale na cmentarzu nie ma nikogo.

– Właśnie. Nie ma się czym przejmować. – Alex podchodzi do drzwi od strony kierowcy i chwyta za klamkę. Kiedy spoglądamy na siebie ponad dachem samochodu, uśmiecha się. – To bzdura, głupi napis, który na pewno nie będzie spędzał mi snu z powiek. – Śmieje się. – Spędzał snu z powiek. Czaisz?

– Tak. – Zaciskam powieki i przez całą drogę powrotną do domu zastanawiam się nad znaczeniem tego jednego słowa: SEN.

TERAZ ZAŚNIESZ

Подняться наверх