Читать книгу TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR - Страница 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 2
ОглавлениеAnna
TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Niedziela, 25 lutego
Nastrój w samochodzie jest zupełnie inny niż w piątek. W drodze do Brecon Beacons rozmowy i śmiech były tak głośne, że nie słyszałam radia. Kiedy powiedziałam im, że w lutym czeka nas weekendowy wyjazd integracyjny, kręcili nosem i marudzili, ale większość z nich odzyskała dobry humor, gdy tylko wsiedli do samochodu. Teraz, w drodze powrotnej do Londynu, są przygnębieni – fizycznie i psychicznie wykończeni i – prawdopodobnie skacowani. Siedzący obok mnie na miejscu pasażera Mohammed chrapie w najlepsze. Peter, który wczoraj przy kolacji rozbawiał wszystkich, parodiując Michaela Mackintosha, teraz siedzi z głową opartą o szybę i kurtką zarzuconą na ramiona. Obok niego Freddy Laing drzemie ze słuchawkami na uszach i z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wątpię, czy pamięta, co powiedział o mnie wczoraj wieczorem. Wiem, że był pijany, wszyscy byli pijani, ale to nie tłumaczy tego, co mówił, kiedy myślał, że poszłam spać.
• • •
– Nie wierzę, że ubiega się o stanowisko dyrektora do spraw marketingu. Nie ma szans.
Głos Freddy’ego niósł się przez hotelowy hol aż do biurka, przy którym czekałam zniecierpliwiona, aż recepcjonistka wymieni moją uszkodzoną kartę do pokoju. Od razu wiedziałam, że mówi o mnie. Helen Mackesy, dyrektorka do spraw marketingu, została podkupiona przez konkurencję i zwolnił się etat. Byłam idealną kandydatką na to stanowisko. Niestety, Phil Acres, kierownik działu promocji i marketingu, przebąkiwał, że również jest zainteresowany.
– Laska nie ma pojęcia o e-marketingu – ciągnął Freddy. – Siedzi na swoim stanowisku od tylu lat, że chyba zapuściła korzenie.
Rozległ się niski śmiech, prawdopodobnie Mohammeda. Wiedziałam, że to nie Peter, który miał czterdzieści lat, o osiem więcej niż ja, i zwykle trzymał się na uboczu. Mohammed i Freddy byli w podobnym wieku – mieli po dwadzieścia pięć lat – i siedzieli razem w pracy. Więcej gadali, niż pracowali, ale nigdy ich nie uciszałam. Byli profesjonalistami, nie dziećmi. Dopóki robili, co do nich należy, i nie przeszkadzali innym, udawałam, że niczego nie widzę.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym Freddy parsknął śmiechem.
– Reklama na MySpace! Zajebiste! Taaa, pewnie próbowała wmówić Timowi, że blogi są kolejnym krokiem milowym, jeśli chodzi o marketing w mediach społecznościowych. Blogi na GeoCities!
Znowu ten zimny, okrutny, kpiący śmiech. Poczułam ucisk w żołądku. Ciężko pracowałam na to, żeby być tu, gdzie jestem. Po egzaminach końcowych w liceum rozpaczliwie chciałam studiować projektowanie, ale nie było nas na to stać. Mama pracowała na dwa etaty i przyszedł czas, żebym zaczęła pomagać jej finansowo. Byłam jej to winna. Po dziesiątkach rozmów kwalifikacyjnych i dwóch latach pracy w hotelowym barze w końcu zaproponowano mi stanowisko asystentki do spraw marketingu w firmie software’owej. Moja szefowa, Vicky, była fantastyczna. Wzięła mnie pod swoje skrzydła i nauczyła wszystkiego, co sama wiedziała. To było dwanaście lat temu, w czasach, gdy e-marketing zaczynał dopiero raczkować, ale pokochałam tę pracę. I nadal ją kocham.
– Panno Willis! – zawołała recepcjonistka, kiedy przecinałam hol, czując, jak krew dudni mi w uszach. – Panno Willis, pani karta!
Usłyszałam okrzyk zdumienia, skrzypienie gumowych podeszew na płytkach i kolejną salwę śmiechu. Kiedy dotarłam do salonu hotelowego, po Freddym i Mo nie było już śladu.
• • •
Mohammed prycha przez sen, wyrywając mnie z zamyślenia; skupiam się na mokrej, lśniącej drodze. Mżawka, która osiadała nam na włosach i twarzach, kiedy po ósmej rano ruszaliśmy w drogę, zmieniła się w grad. Wycieraczki pracują jak szalone, piszcząc za każdym razem, kiedy przesuwają się w lewo. Niebo jest czarne jak atrament i widzę tylko czerwono-pomarańczową smugę świateł samochodu, który jedzie przed nami. W końcu wjeżdżamy na M25. Niedługo będziemy w Londynie. Podrzucę chłopaków na stację metra i pojadę do domu. Nie wiem tylko, czy tego chcę.
Pisk. Świst. Pisk. Świst.
Wycieraczki pracują do rytmu z moim pulsem. Wypiłam za dużo kawy i mam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi za każdym razem, gdy przypominam sobie wczorajsze słowa Freddy’ego. Po tym, jak wyszedł z salonu hotelowego, napędzana złością i oburzeniem szukałam go na parterze, ale w końcu dałam sobie spokój i wróciłam do pokoju, żeby zadzwonić do Alexa, mojego chłopaka.
Nie odebrał po pierwszym sygnale. Ani po drugim. Nie przepada za rozmowami telefonicznymi, ale chciałam usłyszeć jego ciepły głos. Potrzebowałam, żeby ktoś mi powiedział, że wcale nie jestem taka zła, że znam się na tym, co robię, i że wszystko będzie dobrze. Wysłałam mu wiadomość.
Miałam naprawdę kiepski wieczór. Nie musimy rozmawiać długo. Po prostu chcę cię usłyszeć.
Kilka sekund później dostałam odpowiedź.
Sorki, prawie już śpię. Możemy pogadać jutro?
Szorstki ton wiadomości pozbawił mnie resztek wiary w siebie. Ja i Alex oddalaliśmy się od siebie. Czułam to już od jakiegoś czasu, ale byłam zbyt przerażona, żeby podjąć ten temat, bo nie miałam siły naprawiać tego, co się zepsuło, ani głowy do tego, żeby radzić sobie z rozstaniem. Rzuciłam się więc w wir pracy. Czasami zostawałam w firmie dłużej, bo nie mogłam znieść myśli, że po powrocie do domu będziemy siedzieć z Alexem na przeciwnych końcach kanapy, ignorując dzielącą nas przestrzeń, ale czując jej ciężar – tak wielki i prawdziwy, jakby była żywym człowiekiem.
• • •
Może nie powinnam startować na stanowisko dyrektora do spraw marketingu. Może powinnam rzucić pracę, zostawić Alexa i przeprowadzić się na wieś. Mogłabym pracować jako wolny strzelec, kupić małą chatkę i psa, chodzić na długie spacery i wypełniać płuca czystym powietrzem. Zdarzają się dni w firmie, kiedy czuję, że nie mogę oddychać, i to nie tylko przez smog. Na szczycie drabiny powietrze jest rzadsze, a ja trzymam się jej, przerażona, że mogłabym spaść. Gdyby tak się stało, Freddy byłby przeszczęśliwy.
Pisk. Świst. Pisk. Świst.
Do. Domu. Do. Domu.
Kulki gradu, coraz większe, odbijają się od przedniej szyby i spadają z maski samochodu. Podskakuję jak oparzona na czyjeś chrapnięcie, zaraz jednak znowu robi się cicho. Od jakiegoś czasu jadę za tym samym samochodem i utrzymujemy stałą prędkość stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Jest zbyt niebezpiecznie, żeby wyprzedzać, a poza tym czerwone światła przeciwmgielne widoczne z bezpiecznej odległości działają na mnie uspokajająco.
Pisk. Świst. Pisk. Świst.
Do. Domu. Do. Domu.
Słyszę przesadnie głośne ziewnięcie. To Freddy przeciąga się z ramionami nad głową i przez chwilę się wierci.
– Anno? Możemy się zatrzymać na stacji benzynowej? Muszę skoczyć do kibelka.
– Dojeżdżamy do Londynu.
– Możesz zmniejszyć ogrzewanie? – prosi, kiedy odrywam wzrok od lusterka wstecznego i spoglądam na drogę. – Pocę się jak świnia.
– Nie mogę. Nie działa nawiew na przednią szybę i wszystko paruje.
– No to otworzę okno.
– Nie, Freddy!
Czuję, jak ogarnia mnie wściekłość, kiedy pochyla się i sięga do przycisku opuszczania szyby.
– Zostaw to, Freddy!
Wszystko dzieje się w mgnieniu oka. W jednej chwili przede mną jest samochód i ciepła, pokrzepiająca czerwień tylnych świateł, a zaraz potem samochód znika. Jest tylko świetlna smuga i ryk klaksonu – gwałtowny i rozpaczliwy. Jakaś siła ciska mną w lewo, kiedy auto przewraca się na bok, i słyszę tylko chrzęst gniecionej blachy, szczęk tłuczonego szkła i krzyk. Potem nie słyszę już nic.